Jaskółczym szlakiem/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Jaskółczym szlakiem
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1921
Druk Tłoczarnia Wydawnictwa Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Pryskow, posiadłość pani Zofji z Jamontów Holanickiej i jej trojga dzieci, leżał na piaszczystym trakcie, którym pędzono z południa woły stepowe, i nad rzeką, spławną na wiosnę, latem zaś rozdrabniającą się w tysiączne ramiona muliste, wśród których leżały szmaty łąk lub wypasów. Krajobraz był płaski i senny.
Nie był estetykiem, kto tu się pierwszy zabudował; zapewne dręczyła go mizantropja. Później jednak woda przyciągnęła więcej ludzi.
Wokoło dworu rozsiadła się drobna mieścina na gruntach czynszowych; trochę łyków, więcej żydów, ludność w połowie zajęta handlem, w połowie kradzieżą i procesami.
Wojował dwór z nimi i wygrał. Oni płacili i w dwójnasób odkradali swoje właścicielom i w takim stosunku przetrwali z sobą długie wieki i wszelkie przewroty.
W czasie tych przewrotów Holanicki któryś wyjrzał na świat i przyjął arjanizm.
Nawet wdał się w prozelityzm i na jedynem wzgórzu postawił murowany zbór swojego wyznania, duży szmat pola murem oprowadził i założył tam grobowce familijne.
Dopiął celu, stał się sławnym i chociaż sam jeden tylko spoczął w krypcie, chociaż zbór się zawalił, a na wieżach bez dachu gnieździły się bociany i całą osadę pokrył sad owocowy, o nim mówiono zawsze jak o sławie rodu; no, i straszył nawet.
Różycki wprawdzie dowodził, że owo widmo, jęczące po gruzach zboru, była to sama pani Zofja, opięta w prześcieradło. Czyniła to zwykle latem, w porze dojrzewania owoców, aby je uczynić nietykalnemi dla urwiszów miasteczkowych. Ale Różycki był znanym sceptykiem i złośliwcem, któremu nikt nie wierzył.
Miał tedy Pryskow swoje ruiny i legendę i miał właścicielkę, znajomą szeroko.
Już nieboszczyk Holanicki nazywał się „mąż pani Zofji“, a gdy umarł, nikt jego ubytku nie spostrzegł.
Dzieci swoje też pani Zofja wychowywała wedle własnych, bardzo oryginalnych zasad.
Małe kochała bałwochwalczo; skoro opuściły kołyskę, traciły dla niej cały urok, dawała im swobodę indywidualnego rozwoju. Przeciwna była naukom dla kobiet a szkołom publicznym dla chłopców i pilnowała tylko, aby żadne z nich nie posiadało nigdy pieniędzy.
W ten sposób była pewna posłuszeństwa i uległości.
I tak chłopcy dorośli do wąsów, dziewczyna lat ośmnastu w stanie rodzimej rudy i pierwotności dzieci natury.
Tymczasem pani Zofja gospodarzyła, procesowała, zbierała, nie troszcząc się o nic i o nikogo, nie utrzymując nawet stosunków z najbliższą rodziną, zasklepiona w granicach Pryskowa.
Wszystko to opowiadał Konstantemu Różycki po drodze do nieznanej ciotki. Jechali tam wprost z Rogalów, po wypoczynku i dobrej gościnie, we czworo, bo w chwili odjazdu i Adaś muzyk wprosił się do towarzystwa na wielkie zdziwienie stryja.
— Co ty tam robić będziesz? Fortepjan pewnie od czasu wesela Holanickich nie strojony.
— Stryj bo mi zawsze fortepjanem urągał — stęknął chłopak pociesznie. — Mogę doznawać przecie innych też wrażeń.
— Et! — pogardliwie machnął ręką stary kawaler.
Adaś jednak pojechał i okazało się, że lepiej zna Pryskow od stryja. Do opowiadań dodawał szczegóły, często prostował wieści, protestował przeciw złośliwościom pana Erazma.
— Co u licha! Chyba ty tam bywasz poza mojemi plecami! Szczególny gust! Cóż to, chodzisz na ryby ze Stefanem, czy uczęszczasz na bale w murowance miasteczkowej z Zygmuntem? To ciekawe! Na takie towarzystwo nie trzeba mieć wiele artyzmu.
Adaś wtulił głowę w ramiona i milczał.
— Czterdziesty siódmy most! — zawołał Konstanty. — Rachuję, bo to osobliwość.
— Stracisz rychło rachunek; pod samym dworem jest tego bezliku. Ale patrzcieno, zdaje mi się, że spotykamy oto pierwszą latorośl rodu Holanickich.
— Gdzie, gdzie? — spytała panna Felicja, wychylając się ciekawie.
— Tam oto, w tej zatoce!
— Tam ludzie sieci zarzucają. To chłopy! — rzekł Kostuś, przyglądając się uważnie.
Powóz zwolnił biegu; w zatoce, oblanej czerwonym blaskiem zachodu, olbrzymia sieć rozciągnęła się szerokiem półkolem.
Czterech ludzi ciągnęło liny od niej brzegiem.
Szli ciężko, zgięci, w odzieży, zlanej wodą, czarnej od mułu.
Wśród zatoki, na łódce drobnej, piąty sieć poprawiał, prostując drewniane pławki, komenderując rybakami. Takąż miał na sobie odzież brudną, takiż opalony kark i ręce, takież na nogach obnażonych chodaki lipowe.
Był tak robotą zajęty, że nie zważał na powóz na drodze, ani ciekawy był, kto jedzie.
— To Stefan Holanicki! — rzekł pan Erazm.
Ale przybysze z Algieru nie okazali bynajmniej zdziwienia. Panna Felicja rzekła:
— Tęgi chłopak! Przypomina mi Zosię.
A Konstanty, śledząc ciekawie przebieg połowu, dodał spokojnie:
— Ano, dobrze tak, właściciel najlepiej sam robi. Ciekawy jestem rezultatu.
— Możemy stanąć i dopełnić znajomości — zaśmiał się pan Erazm.
— Ej, nie — wtrącił Adam. — Byłoby mu przykro.
— Tak, tak! — potwierdziła panna Felicja. — Ruszajmy stąd!
Pomknęli dalej. Różycki wskazał na gromady drzew wdali i rzekł:
— Otóż i Pryskow! Ten gąszcz na prawo to właśnie zbór arjański, a raczej jego ruiny.
— Ciekawa jestem, czy mnie Zosia pozna — uśmiechnęła się panna Felicja.
— A ja ciekawym, czy dostaniemy co zjeść — dodał Kostuś.
— Z tem ostrożnie, bo tam nigdy rondli nie pobielają.
— Co pan znowu opowiadasz? Ja tak się boję otrucia! — zawołała panna Felicja.
— Bardzo rad z tego jestem. Głód wróci mi panią do Rogalów!
— Bóg wie co! Przecie musimy wprost stąd jechać do Tedwinów. Nadużyliśmy pańskiej uprzejmości aż nadto.
— Ach, pani, żebym był tak zły, jak mnie ludzie przed panią oczernili, powinienbym przez zemstę za to słowo zostawić tu panią na łasce pani Zofji i jej koni.
— I uczynisz pan to, bardzo proszę. Damy już sobie radę w domu siostry! — oburzyła się, nabierając znowu rezonu.
Ne dites jamais! fontaine je ne boirai pas de ton eau! — zacytował sentencjonalnie pan Erazm.
— Zobaczymy! — obstawała przy swojem.
— A to znowu co za zbiegowisko! — zawołał Kostuś.
Wjechali w ulicę dworską. Z prawej strony stał dotąd krzepki mur praszczura arjanina, a pod nim roił się tłum bachorów żydowskich, chłopaków i dziewcząt mieszczańskich, krzycząc, kułakując się, chwytając coś w pyle drożnym. Podróżni spojrzeli w górę i ujrzeli na szczycie muru siedzącą postać dziewczyny.
Bez kapelusza na rozwichrzonej głowie, opalona, w podartej odzieży, jedną ręką utrzymując się w niewygodnej pozycji, drugą czerpała z obok stojącego koszyka i rzucała na głowy urwiszów garście purpurowych wisien, starając się cisnąć jak najdalej i wciąż w innym kierunku. Bawiła się tem wyśmienicie, śmiejąc się z całego serca z przebiegu walki.
— To jest panna Jadwiga Holanicka! — oznajmił Pan Erazm.
— Ach, mój Boże, ona spadnie!
Ale właśnie w tej chwili dziewczyna ujrzała powóz i w okamgnieniu spadła do środka ogrodu, a tłum dzieci rozbiegł się jak stado wróbli po wystrzale, zostawiając na placu boju mnóstwo zdeptanych wisien i tuman kurzu.
Kostuś śmiał się jak szalony.
— I to ciocia nazywała pannę Klarę zbyt śmiałą! Podoba mi się ta kuzynka. Ten mur ze cztery metry wysokości. Skok nielada!
Rada będzie pani Zofja z użytku owoców. Muszę jej to opowiedzieć!
— Ależ, stryju, jak można! — zawołał Adaś.
Pan Erazm spojrzał nań z pod oka i począł wąs motać z dziwnym uśmieszkiem.
— Ho, ho! Artysta mój lubi amazonki — mruknął.
Adaś odwrócił głowę, rad, że wjeżdżali na most ostatni przed dziedzińcem i nikt nań nie uważał.
Most był murowany i miał z obu stron szczątki słupów od nieistniejącej wcale bramy. Dziedziniec bujnie porastały chwasty i zdziczałe krzewy, maskujące szczęśliwie dom długi, niski, murowany i brudny, że się odeń z przyjemnością odwracało oczy.
Z obu stron stały dwie równie brudne oficyny, a w kącie jakieś zabudowanie bez dachu, skąd zalatywała ostra woń nawozu końskiego.
Gdy powóz zaturkotał na moście, ze wszech stron, z chwastów, z krzaków, z pod ganków, wypadła zgraja psów różnej maści i wzrostu, bardzo tylko jednolicie chudych i wrzaskliwych. Oskoczyły konie, skakały do stopni, a najmniejsze pędziły w odwodzie.
Przy wtórze okropnego szczekania, Jurek pana Różyckiego zakreślił półkole, dwa razy palnął z bata i stanął u drzwi, narozcież otwartych. Nikt jednak na spotkanie nie wychodził.
Panna Felicja zatkała uszy dłońmi, Różycki laską odpędzał psy, Kostuś schodził na ziemię, trzymając bat furmański, tylko Adaś, wbrew swojemu wątłemu wyglądowi, nieustraszenie wszedł między zgraję.
— Niech się pani nie lęka! One szczekają z radości, witają tak uprzejmie!
Jakoż psy oskoczyły go wnet, pozwalając reszcie wylądować.
— Zastępują gospodarzów, bo widocznie dom pusty — zauważył Różycki — ale ty ich znasz zanadto dobrze jednakże! Może wiesz także, gdzie znajdziemy domowych.
Sień, do której weszli, była niegdyś bielona. Znać to było po białych plamach, które dotąd pokrywały sprzęty i podłogę.
— Bardzo tu konserwatywna służba — rzekł pan Erazm, szukając czystego miejsca na okrycie panny Felicji i swoje.
Potem zwrócił się do furmana.
— Ruszaj z końmi do miasteczka, a przyjdź mi usłużyć wieczorem.
Panna Felicja poszła tymczasem już dalej.
Drzwi wszystkie stały otworem, do jadalni, do salonu i dalej.
Wszędzie jednak było pusto i wszędzie równie brudno.
W jadalni, w kącie, leżał stos ogórków, w salonie, na stołach, krzesłach i kanapach schły jakieś zioła, w następnych pokojach były składy starych mebli i rzemieni, suszonych ryb, butelek, lnu i wełny.
— Zosiu, Zosiu! — zawołała siostra kilkakrotnie, nie otrzymując żadnej odpowiedzi.
Na fortepjanie stał koszyk z jajami, leżał płócienny płaszcz i kapelusz, żałobny niegdyś, a teraz ładnie rudy, ale właścicielki nie było.
Różycki rozejrzał się także i zatrzymał pannę Felicję w chwili, gdy chciała poszukiwania przenieść do ogrodu.
— Ostrożnie, łaskawa pani! Pamiętam, że się tu zawaliłem. Ten ganek, to pułapka.
— Ale gdzież może być Zosia?
— Zaczekajmy! Poślę Adasia na zwiady. Ten urwisz wydaje się tu jak u siebie. No, proszę, a ja tego nigdy nie spostrzegłem.
— Pani Zofji nie znajdę — odparł synowiec — ale zobaczę, może Zygmunt jest u siebie w oranżerji.
— Gdzie?
— W oranżerji mieszkają chłopcy. Tam, w końcu ogrodu, nad rzeką.
— Idźże i sprowadź kogokolwiek!
Psy tymczasem robiły honory domu. W każdym pokoju ulokowało się ich kilka, bez ceremonji, zajmując najwygodniejsze miejsca.
Jeden zaglądał do kosza z jajami, inny ściągnął suszoną rybę i zajadał pod kanapą, warcząc na towarzyszów.
Reszta odpoczywała, dysząc.
Adaś zbiegł z ganku po belce i utonął zaraz w gąszczu chmielu i łopianów, któremi ogród był pokryty.
Był to park spacerowy, więc nikt się nim nie zajmował. Bujało swobodnie, co się samo zasiało.
W gąszczu tylko ścieżyna się wiła, którą chłopak wnet odnalazł i poszedł nią szybko, snadź dobrze miejscowości świadomy.
Po drodze minął lodownię, piwnicę, wędlarnię, potem nad rzekę zbiegł, gdzie prano bieliznę i o krynicę się otarł, skąd wodę czerpano.
Jedna ścieżka obsługiwała wszystkie potrzeby.
Nareszcie w głębi parku ukazała się budowla szczególna, cieplarnia bez okien, a przy niej domek ogrodniczy, utrzymany dosyć znośnie.
Ścieżka szła dalej, ku drodze i miasteczku zapewne, ale Adaś ją opuścił i do drzwi zakołatał. Szczekanie psa było i tu odpowiedzią, a wnet potem ozwał się głos burkliwy:
— Czegóż, ośle, stukasz! Co to, czy ja żyd kapitalista, żebym się zamykał? Otwarty pałac!
Adaś wszedł. Jedna izba, na dwoje niskiem przepierzeniem rozdzielona, stanowiła całe wnętrze. Zalegało ją śmiecie, pajęczyny, dym, a zdobiły różne trofea myśliwskie i rybackie.
Zresztą, oprócz dwóch łóżek, stołu, zydla i ogromnych skrzyń, nic.
Na jednem z łóżek leżał młody człowiek bez surduta i założywszy ręce pod głowę, palił papierosa i gwizdał.
Spojrzał na wchodzącego.
— A, to ty! Myślałem, że to Seweryn na karty. Dawno przyjechałeś?
— Dopieroco i nie sam jeden.
— Stary twój się przywlókł. Ano, to zmykam, zaraz mnie będzie pytał o to fiasko z sędziną. Skąd ten bo wszystko wie?
— Jest jeszcze więcej gości i rzadkich. Ciotka twoja i bratanek z Algieru.
— Z Algieru? Co ty mi od jakichś dzikich wymyślasz! A ja skąd tam mam mieć ciotki? Czy to mama utaiła jakąś siostrę?
— Alboś jej kiedy o to pytał? Masz tam przecie wuja, ciotkę i kuzyna. Bardzo porządny chłopak.
— Porządny! Dzięki Bogu, będzie choć jeden w rodzinie. Skądże oni się tu wzięli?
— Przyjechali w odwiedziny.
— Zacni ludzie. A przywieźli z sobą fig i daktyli?
— Tego nie wiem. Powiedz mi raczej, gdzie jest twoja matka, bo dom zastaliśmy bezludny.
— Mama dzisiaj jest niewidzialna. Wygrała proces i ma z komornikiem wyrzucać z domu tę jędzę Dziembowską. Nie warto nawet po nią iść, bo takiej gratki dla żadnych gości nie opuści.
— Chodź zatem sam!
— Ja? Jeszcze czego! Niech Stefan idzie.
— Kiedy Stefan z siecią na połowie.
— Trzysta tysięcy piorunów! To Jagę wyszukaj!
— Panna Jadwiga nieubrana. Chodź, mój drogi, tyś najstarszy przecie!
— To i cóż z tego? Mogę dlatego właśnie wysługiwać się młodszą hołotą. Niech pies zje te światowe bzdurstwa! Ja nawet gadać z nimi nie potrafię! Dalibóg, że nie wiem, gdzie ten Algier leży i kto tam siedzi.
— Ależ nikt cię o geografję nie będzie pytał!
— Niech sobie, ale nie pójdę. Także mi satysfakcja! Ubierać się i bawić te małpy. Słyszane rzeczy! Dwadzieścia lat o nich mowy nie było i oto są. To jednakże ten upał ludzi konserwuje.
— Zygmusiu, bój się Boga, chodźmy! Oni tam sami czekają i co sobie myślą?
— Jeśli ciekawy jesteś, co myślą, to idź i spytaj. Mnie to nie zajmuje. Hulałem dzisiaj całą noc, jestem rozbity ze szczętem.
Wstał jednakże, mówiąc to. Kopnął nogą psa i klął.
— Czego mi wchodzisz w drogę, zwierzę! Idź ty gości bawić!
— O, i bez twojej Normy jest tam psów pełno!
— Psów nie bywa nigdy zanadto, bo nie ludzie — burknął pan Zygmunt, naciągając surdut. — Trzysta tysięcy piorunów! I czego ci ludzie włóczą się jedni do drugich? Nie wiesz, czego ci chcą?
— Mówię ci, odwiedzić krewnych.
— Także potrzebne! Jabym w tym celu nie zrobił dziesięciu kroków. Poznają ładną kolekcję! Z to myślą jeść mamy obiady i spać w tych salach. Winszuję! No, chodźmy zresztą, niech cię licho! Poco tego nawiozłeś?
Wymyślając bezustannie, ruszył za Adasiem ku dworowi. Dopiero na ganku przestał mruczeć, widząc pana Erazma.
Panna Felicja wyciągnęła doń obie dłonie i pocałowała serdecznie w głowę.
— Takim byłeś, takim, gdy wyjechałam! — mówiła, pokazując łokciową miarę. — Ale poznałabym cię zawsze po rodzinnych rysach. Ty mnie pewnie nie pamiętasz, ani Kostusia. Bawiliście się razem. A gdzie twoja matka?
— Mama pewnie w miasteczku. Ma dzisiaj komornika, bardzo zajęta. Zaraz poślę do niej wieść i wezwanie.
Poszedł do kredensu, ale i tam nie było nikogo. Wrócił tedy, żując przekleństwa.
— Pójdę chyba sam po mamę — oznajmił.
— Chodźmy zatem wszyscy, zobaczymy się prędzej! — zawołała panna Felicja. — Podaj mi ramię, Zygmusiu, i prowadź.
Siostrzeniec spełnił rozkaz i oto znowu znaleźli się na drodze długiej, wiodącej do miasteczka.
Za bramą spostrzegł pan Erazm nieobecność Adasia, ale nic nie rzekł.
— Cóż to, twoja matka uzyskała nareszcie wyrok na Dziembowską? — spytał Zygmunta.
— Tak. Dzisiaj ją wyrzucają.
— Rozumiem szczęście pani Zofji: po trzech latach sądów postawić na swojem!
— O cóż to chodziło? — spytał Kostuś.
— Ale posłuchaj, bo to ciekawe! Przed laty był tu w Pryskowie ogrodnik, Dziembowski, który na starość dostał domek i kawał ogrodu, jako emeryturę. Po jego śmierci syn tę kolonję dalej dzierżawił na corocznym, odnawianym kontrakcie. Po jego śmierci czyniła to wdowa, aż oto przed pięciu laty odmówiła zapłaty, dowodząc, że ta ziemia do niej należy. Po paroletnich korowodach pokojowych, pani Zofja rozpoczęła akcję sądową. I oto po trzech latach nareszcie mają sprawiedliwość. Baba ustąpić musi!
— Otóż i mama wraca! — oznajmił Zygmuś.
Drogą szła prędko kobieta wysoka, sucha, a za nią biegło kilku żydów i psów.
Na widok zbliżającego się towarzystwa przysłoniła oczy i stanęła struchlała.
— Goście! — szepnęła tonem, jakby mówiła: upiór!
Ale już panna Felicja wyprzedziła innych i biegła ku niej, cała rozpromieniona.
— Zosiu, Zosiu!
— Awantura! Toż to Fela!
I rozległy się pocałunki bezliku, potem okrzyki, pytania, śmiechy, łzy, bezładne opowieści.
Zawrócono ku domowi, siostry naprzód, mężczyźni trochę opodal. Na dworze powoli ciemniało. W bramie Holanicka już półuchem tylko słuchała siostry. Zewsząd obiegały ją myśli domowo-gospodarcze.
— Aleście głodni pewnie! — zawołała raptem. — I czem ja was nakarmię? Kucharz zajęty w pasiece. Zygmusiu, a gdzie Janek?
— Przecie go mama odprawiła na łąki — odparł.
— Aha, trzeba go sprowadzić, ale kogo posłać?
— Nie kłopocz się! — uspokajała panna Felicja.
— Jakże, tacy goście! W Rogalach podobno straszne zbytki. Ja dzisiaj straciłam głowę, bo to i pszczoły się roją i trawę koszą i ten komornik. Zaraz, zaraz, proszę do sali. Gdzież to moje klucze, Jadwisiu?
Zostawiła gości w salonie i pobiegła dalej, sprzątając po drodze, co się dało.
Po dość długiem oczekiwaniu, przerywanem wielkim rwetesem, bieganiną i nawoływaniem, dziewka bosa i rozczochrana wniosła na tacy herbatę, a za nią ukazała się panna Jadwiga.
Widocznie zmieniła toaletę i nawet starała się zachować przyzwoicie, bo pomimo prób i starań panny Felicji, nie przemówiła słowa i nie spojrzała na nikogo.
Usiadła w kącie i cieniu, chowając nogi pod krzesło, a ręce w fałdy odświętnej sukienki.
Mężczyźni rozmawiali tymczasem i Zygmunt nawet wyraźniał, opowiadał, śmiał się, droczył z Różyckim.
Bosa dziewka weszła jeszcze z pięć razy, to z ciastem, to ze śmietanką, to ze światłem.
Za każdym razem stawała na środku pokoju, idjotycznie przyglądając się obcym.
Pani domu była wciąż niewidzialna.
Panna Felicja postanowiła ją odnaleźć i ruszyła w głąb domu.
Przeszła szereg pokojów, opuszczonych i ciemnych, kierując się na głos siostry i pasek światła.
Tak dotarła do garderoby, gdzie wprawdzie nikt nie chował sukien, ale gdzie się mieściła spiżarnia, podręczny magazyn, biuro i ubieralnia pani.
Tu znowu było ciasno jak w jajku.
Pani Zofia miotała się cała w potach.
Panna Felicja dyskretnie zatrzymała się u drzwi i czekała, słuchając mimowoli.
— Czy kucharz wrócił? — pytała pani Zofja bosej dziewki.
— Przywieźli, proszę pani, i położyli, bo pijany.
— A Janka niema?
— Niema. Pewnie poszedł na kaczki.
— To coś okropnego! Cóż będzie z kolacją? Panicz przywiózł ryby? Trzeba usmażyć.
— Przywiozłem! — odparł ponury głos.
I do izby wszedł chłopak, który sieć zarzucał, z dużym na plecach workiem.
— Ach, jesteś! Cóż, udało się?
— Nieosobliwie. Trzy pudy sprzedałem, a, ot, to zostało.
— Wiesz? Są goście. Ciotka Felicja z Algieru i Różyccy.
— To ja sobie pójdę, jestem bardzo zmordowany.
— Ależ nie, zajmij się kolacją. Mój chłopcze, zlituj się, pomóż mi. Kucharz pijany.
— Jak mama każe! — odparł apatycznie.
— Idź do kuchni, przyślę ci zaraz Jewę z prowizją, ja muszę o noclegu pomyśleć. To coś okropnego!
Wychodził już; poskoczyła za nim.
— A pieniądze za ryby? Oddaj!
Bez słowa podał jej worek miedziaków i wyszedł.
Zaczęła je liczyć na rogu stołu.
— Co to jest? Brakuje złotówki! Stefan!
Chciała biec za nim, ale się opamiętała.
— Odbiorę jutro. Ach, te chłopcy, trzeba ich pilnować jak wężów! Jewa, idź zamieć pokój zielony, gościnny i mały rogowy. Jeśli Janek kaczek nie przyniesie, osztrafuję go. Uf!
Panna Felicja wycofała się już i wróciła do salonu.
Goście zabawiali się, jak mogli. Różycki grał w szachy z Kostusiem, Zygmunt z Adamem, palili papierosy we drzwiach do ogrodu.
Jadwisia, sztywna jak automat, sprzątała ze stołu.
— Może ci pomóc, moje dziecko? Pokaż mi pokoje gościnne, rozlokuję się na noc. Zrobiliśmy wam okropny kłopot z najazdem. Chodź, ułatwimy nieco mamie!
Dziewczyna, nic nie mówiąc, poszła przed nią, świecąc ogarkiem świecy, zatkniętym w kałamarzu.
Przy tem fantastycznem, mdłem oświetleniu pokoje gościnne wydały się jeszcze bardziej odrażające.
Panna Felicja wzięła się do dzieła i po chwili już musztrowała dziewczynę, która, wciąż milcząc, spełniała polecenia.
We dwie uprzątnęły jako tako pomieszkanie. Przybył też na pomoc furman pana Erazma i wykończył dzieło.
— Teraz przygotujemy do kolacji — rzekła panna Felicja. — Zaprowadź mnie do jadalni, kochanko!
Tu przybył im nowy sukurs: Zygmunt z Adamem. Robota poszła prędko.
Zygmunt nawet, na zgrozę matki, zapalił świecznik olejny i dobył z szafy przez wytłuczoną szybę porcelanę odświętną.
— Co ty robisz! — zawołała pani Zofja na ten widok.
Ale spojrzała na obcych i umilkła.
Panna Felicja spoczęła na laurach.
— Widzisz, rozgospodarowałam się u ciebie! — rzekła do siostry. — Teraz ty spocznij, pomówmy trochę!
— Zaraz, zaraz, Feluniu, zaraz, aniołku, tylko muszę jeszcze z ekonomem się rozmówić! Bawcie się tymczasem, zaraz kolacja.
I znowu pobiegła.
Różycki, widząc minę stroskaną panny Felicji, podszedł do niej i usiadł obok.
— Wszystko to pani przepowiedziałem, nie trzeba było tak się z Rogalów wydzierać. Teraz pogawędzi pani ze mną.
Westchęła i spojrzała nań żałośnie.
— Mnie nic, ale tak się boję, żeby Kostuś się do swoich nie zraził! — przyznała swoją troskę.
— Zabiorę go jutro ze sobą. Mam być przecie swatem, zacznę go tedy obwozić. Za tydzień przyjedziemy uwolnić stąd panią. Byle się tylko pani pupil zbytnio nie pokumał z szanownym Zygmusiem, bo to szkoła arcy nieciekawa.
Panna Felicja poszukała oczami synowca.
Istotnie stali z Holanickim we framudze okna i coś sobie opowiadali półgłosem. Co chwila któryś wybuchał śmiechem i szeptali dalej, zupełnie już poznajomieni.
Patrzyła panna Felicja na nich, patrzył pan Erazm na drzwi do ogrodu.
Tam stali naprzeciw siebie, oparci o futrynę, Adaś i Jadwisia.
Oboje milczeli, zapatrzeni w ogród, który powoli napełniał się blaskiem księżyca.
Zdawali się nie wiedzieć jedno o drugiem.
— Ładna dziewczyna będzie kiedyś, jeśli się okrzesze — zamruczał Różycki.
W tej chwili bosa dziewka wpadła do sali, czerwona jak upiór i przesiąkła swędem kuchni.
— Już, proszę pani! — oznajmiła.
— Co takiego! — przestraszyła się panna Felicja.
— Już, ja rybę przyniosłam, można jeść!
Zygmunt wyrzucił ją za drztfi.
— Idź, proś pani! — burknął.
Ryba była już zimna, gdy sprowadzono panią domu. Spożyto ją jednak, bo głód dokuczał i przedebatowano obszernie sprawę Dziembowskiej.
Po wieczerzy nareszcie pani Zofja została w salonie.
Zasunęła się w fotel i zaczęła rozmawiać z siostrą.
Po chwili przestała sama mówić, potakiwała tylko głową, potem i te ruchy stały się nietrafne, powolne i nagle zachrapała na dobre.
Rozbudziła się i starała się otrzeźwić, ale goście powstali i zaczęto się żegnać, życzyć dobrej nocy, rozchodzić do sypialni.
Przytem pani Zofja okazała dla siostry jeszcze więcej serdeczności, niż przy powitaniu i co rychlej zgasiła lampę.
— Jeśli posłyszysz jakie szmery, bądź spokojna, to tylko szczury — rzekła na odchodnem.
Po chwili dom cały był głuchy i ciemny.
Panna Felicja ułożyła się do snu, bynajmniej nie spokojna. Okropnie właśnie bała się szczurów.
Zgasiwszy światło, nasłuchiwała chwilę, ale zmęczenie przemogło strach. Zasnęła.
Nagle zbudził ją okropny łoskot. Zerwała się na równe nogi i potarła zapałkę.
Ujrzała swoje przybory toaletowe na ziemi i trzy szczury, uciekające w różne strony.
W minutę była ubrana i z parasolem w ręku, bez najmniejszej do snu ochoty.
Obejrzała szkodę. Słoik z pomadą był pusty, rękojeść szczotki ogryziona, mydła ani śladu.
Czwarty szczur spadł z szafy wprost pod jej nogi i ukrył się pod łóżkiem.
Tego było zanadto.
Ze świecą w jednej ręce, a z parasolem w drugiej wyskoczyła do salonu.
Ujrzała naprzeciw siebie pana Erazma, równie ubranego, w kapeluszu, z laską.
— Co się dzieje? — zawołał.
— Szczury mnie wygnały!... Okropność!
— A niechże ich, to dopiero dom!
— I pana też wystraszyły?
— Nie!... Ja idę na poszukiwanie chłopców.
— Jakich?
— Naszych, Konstantego i Adasia. Pokój ich pusty. Ciekawy jestem szczególnie, gdzie Adaś być może, bo Kostuś niezawodnie birbantuje z Zygmusiem.
— Sprowadź go pan!
— A pani jak myślisz noc spędzić?
— Mniejsza z tem, zdrzemnę się tu w fotelu.
— A bodajże taką gościnę! Nie lepiej to było w Rogalach? Ale pani upór milutki. Dla uporu poświęciłaś pani mnie i siebie.
— A, dajże mi pan spokój! Także pora i temat stosowny! Idź pan sobie i sprowadź Kostusia!
Różycki machnął ręką i zszedł do ogrodu.
Nie mógł zabłądzić, bo go chmiel i gałęzie utrzymywały na ścieżce, a kilka psów prowadziło.
Wreszcie oświetlone okna oranżerji doprowadziły go do celu.
Zajrzał przez szybę do wnętrza.
Było tam ludno, wesoło i hucznie.
Przy stole siedział Kostuś nad kieliszkiem wina i grał w djabełka z drugim, którego poznał Różycki. Był to sąsiad Pryskowa, młody także człowiek, świeżo na gospodarstwie osiadły.
Obydwaj partnerowie mieli kapelusze na głowie, cygara w zębach i w przerwach gry śpiewali, każdy co innego.
Pięć świec różnej wielkości, przylepionych do desek, oświetlało stół, zarzucony resztkami jadła i butelkami.
Z głębi ogień na kominie oświetlał jaskrawo stancję i resztę publiki.
Zygmuś, siedząc na brzegu łóżka, grał na harmonji, a na środku izby tańczyły cztery hoże dziewoje miasteczkowe.
Całe to grono było bardzo z życia zadowolone i demonstrowało to, jak można najgłośniej.
Toteż trudne było do uwierzenia, że Stefan potrafił spać przy takim wtórze.
A jednak on jeden nie uczestniczył w zabawie. Spał, cały w blasku ognia, ubrany, jak wrócił z połowu, śmiertelnie snadź znużony.
Na twarzy jego tępej i suchej snuło się senne jakieś marzenie i smutek.
Różycki chwilę patrzał na tę scenę, potem oczy odwrócił ze wstrętem i odszedł.
— To młodzi, co nas zastąpią! — zamruczał.
Długą chwilę, ponuro zamyślony, szedł bez celu, przypominając własną młodość i badając sumienie swojego pokolenia.
Czy nie było ich winy w tem skarleniu i upadku?
Potem ramionami ruszył i potarłszy dłonią szpakowatą czuprynę, stanął, orjentując się w położeniu.
Ścieżka doprowadziła go przez park wprost do zboru arjańskiego.
Księżyc oświetlał czarne kontury budowli, czuby drzew owocowych i dwie wieże frontowe, na których jak wielkie czapki leżały gniazda bocianie.
Noc była tak cicha, że pan Erazm zapomniał się długą chwilę, zasłuchany w szmery liści i owadów, zapatrzony w fantastyczne oświetlenie.
Znowu pamiątki młodości go opadły.
— Inaczej się bawiono, inaczej kochano!
Może już śmierć niedługo w szybę zapuka i zabierze samotnika. I nic i nikt po nim nie zostanie.
Stary kawaler westchnął i nareszcie przypomniał sobie cel wędrówki.
Gdzie Adaś być może? Doznał uczucia dumy, gdy go wśród biesiadników Zygmusia nie ujrzał, ale teraz zgoła nie pojmował, gdzie go ma szukać.
Zamierzał już zawrócić, gdy uderzył go słaby, czerwony blask, oświetlający boczne dwa okna zboru, a raczej otwory po nich.
— Czyżby arjanin straszył naprawdę albo złodzieje za nic sobie mieli duchy?
W każdym razie zajrzeć warto.
Różycki przeszedł ulicę i popchnął furtę zamczystą, strzegącą sadu i ruin.
Wszedł na dziedzińczyk, zarosły chwastami i stamtąd do drzwi zboru.
Te znalazł zamknięte. Począł tedy obchodzić wokoło budowlę, szukając innego wejścia.
Nareszcie znalazł drzwi od zakrystji, wpół przymknięte. Wewnątrz słychać było stłumiony szmer.
Coraz bardziej zaciekawiony, posuwał się naprzód, trzymając się ściany i próbując gruntu pod nogą; nareszcie stanął we framudze drugich drzwi i zajrzał do wnęrza.
Miał przed sobą ogromną, pustą salę, w której mrok rozjaśniała jedna świeczka, umieszczona na drewnianej skrzyni, służącej za stół dla dwóch osób, siedzących przy niej na ziemi.
Był to Adaś i Jadwisia.
Synowca domyślił się pan Erazm, bo był doń zwrócony plecami, za to dziewczyna była oświetlona cała.
Klęczała, łokciami oparta o skrzynię i recytowała zupełnie gładko:
— Wszystkie kraje, podbite przez Arabów, podlegały władzy kalifa, następcy proroka. Stolicą jego była naprzód Medyna, potem Damaszek, nareszcie Bagdad.
— W którym roku założono stolicę w Damaszku? — przerwał Adaś.
Zająknęła się.
— Data powinna stawić przed oczy wiek i okres. Kto dat nie pamięta, będzie ginął w historji, jak w chaosie.
— W roku sześćsetnym sześćdziesiątym! — odpowiedziała, czerwona ze wstydu.
— Co więcej stało się w tym roku lub około?
Była to najprozaiczniejsza w świecie lekcja historji, której jednak pan Erazm słuchał pilnie cały kwadrans, coraz jaśniej się uśmiechając.
Potem dziewczyna rozłożyła przed sobą tabliczkę łupkową i Adaś rozpoczął zadanie jakieś zawiłe z reguły trzech.
Gdy je rozwiązywała, chłopak wziął pakiet zeszytów i jął coś w nich kreślić i prostować. Z ponad tabliczki rzucała ku niemu niespokojne, zawstydzone spojrzenie, ilekroć poprawka była poważna.
Parę nietoperzów unosiło się nad płomykiem świecy, muskało niekiedy pochylone głowy, wielkie ćmy kosmate opadały na papier, ale oni nie zdawali się tego spostrzegać, nawykli do szczególnej dekoracji tych godzin nauki.
Pan Erazm parę razy chciał wystąpić, ale ogarniał go szacunek dla tych dwojga dzieci. Zresztą zapewne nie lękali się strachów, więc długo zabawiwszy, wziął się do odwrotu, jak mógł najciszej.
Gdy doszedł do furty, nie obył się przecie bez figla, wyjął klucz z zamku i poszedł tąż samą ścieżyną.
Mijając oranżerję, dosłyszał, że biesiada Zygmusia doszła do szczytu upojenia, psy nawet wyły wokoło i ptactwo przerażone zrywało się z gałęzi, odlatując naoślep.
Nie zajrzał nawet przez szybę, nie chcąc sobie psuć świeżo doznanego wrażenia, i powrócił do domu sam, bez żadnego z chłopców.
W salonie już nie znalazł panny Felicji; musiała schronić się do siostry, bo słychać było rozmowę w sypialni pani Zofji.
Powrócił tedy do siebie i niebawem twardo zasnął.
Zdziwił się rano, ujrzawszy nad sobą swojego furmana z przerażoną miną.
— Co tam? — Koń który zdechł? — spytał.
— Nie, proszę jasnego pana, ale byłem o pana niespokojny. Taki czas, a pan śpi.
— A któraż to godzina?
— Już blisko południa. Wszyscy państwo w salonie.
— Jakto? I pan Zygmunt i Pan Konstanty?
— O, ci już byli na kaczkach o świcie.
— A bodajże ich! Oto szczęśliwa młodość! Mnie od tego nocnego spaceru kości bolą, a oni! Ach, Erazmie, to darmo, dziad jesteś!
Tak monologując, ubrał się spiesznie i wyszedł.
Całe towarzystwo siedziało w cieniu olbrzymiej lipy, przed gankiem ogrodowym.
Pani Zofja z siostrą szyły grube worki. Adaś flegmatycznie gatunkował garść ziół, wyrwanych z murawy, Kostuś opowiadał ciotce o hodowli jarzyn w Algierze, Zygmuś, bezczynnie wpółleżąc, patrzył przed siebie trochę mgławo i podniecał rozmowę dowcipami.
Na uboczu siedziała Jadwisia, z tą samą miną głucho niemej, nie podnosząc oczu, sztywna, ponura, obraz dzikości i ograniczenia. Zdawało się, że się wcale nie znają z Adasiem.
Pan Erazm, pomówiwszy chwil kilka ze starszemi paniami, przysiadł obok Zygmunta.
— Seweryn zgrał się? — spytał.
Zygmunt spojrzał zdumiony.
— A zgrał się. Skąd pan wie?
— Ano, słyszałem od twojej matki.
— Co? A mama skąd wie?
— Chodziła dziś w nocy pod oranżerję!
— Trzysta tysięcy piorunów! Ja bo widzę, że siedzi bardzo nadęta. Będzie dopiero piekło!
Skrzywił się i zamyślił markotnie.
Pan Erazm odszedł, przysiadł obok Jadwisi i chwilę obserwował ją w milczeniu.
— Panno Jadwigo! — rzekł wreszcie — wie Pani? Kalifowie Bagdadu daleko lepiej strzegli swoich tajemnic, niż pani. Czy mam ten klucz oddać mamie?
Zarumieniona aż po gałki oczu, wyciągnęła rękę z błagalnem wejrzeniem.
— Oddaję, ale radzę na przyszłość być przezorniejzą. Co będzie, gdy mama zechce skontrolować w nocy całość swego ogrodu?
Uśmiech swawolny i pogardliwy zarazem prześlizgnął się po twarzy dziewczyny.
— O, mamę tak niegdyś coś nastraszyło, że już drugi raz nie pójdzie! — rzekła zcicha, chowając spiesznie odzyskany klucz.
— Patrzcie, to pani bardzo przezorna! Ale, panno Jadwigo, jeszcze jedno: kto tak dobrze zna obyczaje i dzieje siódmego wieku, ten powinien i w dziewiętnastym być przytomny i iść za jego wymaganiami i prawami. Nie można zostawać w nieświadomości pewnych przyjętych form.
Dziewczyna podniosła głowę i słuchała, nie rozumiejąc dobrze czy też zdumiona zajęciem obcego dotąd człowieka. Zdaleka, wciąż swoje zioła sortując, zpodełba, równie zdumiony, przyglądał się Adaś tej parze.
Wtem płot opodal zatrzeszczał i jak kot przesadził go Stefan.
Był już ubrany przyzwoicie, niezgrabny i spętany odzieżą, do której nie nawykł.
Zamiast witać się z gośćmi, podparł ramieniem lipę i rzekł:
— A mama wie, że Dziembowska znowu do domu wlazła?
— Co? — porwała się pani Zofja. — Jak? Którędy? Klucz u mnie.
— Wlazła przez okno w nocy. Widziałem, jak doiła krowę rano — odparł flegmatycznie Stefan.
— To coś okropnego! Zygmusiu, weź konia i jedź w pogoń za komornikiem! Stefanie, zbierz ludzi, świadków, gminę!
— Dzięki Bogu! — zamruczał Zygmuś — mama zapomni oranżerję!
— A gdzież mama leci? — upomniał Stefan. — Przecie komornik nie spadnie z nieba. Zresztą on swoje zrobił, trzeba sprawę zaczynać powtórnie.
— At, co ty wiesz! Mój dom, mój grunt, mam wyrok; jeśli nie dostanę komornika, sama z parobkami ją wyrzucę.
— Czemu nie, ona tego tylko chce! Za to mama odsiedzi w więzieniu pół roku i tyle! Niech mi mama da sto rubli, to ja Dziembowską wyrzucę bez sprawy! — zaśmiał się Stefan.
— Nie wstyd ci targi takie? Powiedz, co zrobisz?
— Aha, zaraz, żeby mnie mama puściła z kwitkiem! Proszę pieniądze położyć na rękę u pana Różyckiego. Za trzy dni Dziembowskiej nie będzie, słowo daję.
— Et, pleciesz. Zygmuś sprowadzi komornika.
— Niech sobie mama czeka!
To powiedziawszy, Stefan napowrót płot przesadził i zniknął.
Pani Zofja, cała wzburzona, wzięła się napowrót do roboty, ale niepokój zbyt ją trapił, nie mogła na miejscu usiedzieć.
— Może przejdziemy się trochę? — zaproponowała. — Pokażę wam ogród przy zborze, pyszne tam są czereśnie. Jadwisiu, przynieś mi klucz!
Poprowadziła towarzystwo drogą dalszą poza parkiem i przechodząc, pokazała opodal stojące domostwo i szmat ogrodu.
— Oto macie tego raka, co mnie toczy! Klinem wchodzi w moje pole, co rok kawał zagarnia, szkodę robi, służbę demoralizuje. A na dobitek ma cztery córki i trzech zięciów. Jeden umie prośby pisać, drugi młyn postawił, trzeci założył szynk i psuje mi propinację.
— Ładny komplet! — śmiał się Różycki.
— Dobrze panu śmiać się! — przerwała. — Pan tego u siebie nie masz!
— To pewna, że nie miałbym tyle co pani cierpliwości. Płaciłbym rocznie policji i służyliby mi na każde zawołanie.
— Płacić! Czem? — oburzyła się pani Zofja. — Mając troje dzieci, skąd grosz zaoszczędzić? Pożytku z nich żadnego, a koszt szalony.
Różycki zaśmiał się, rzuciwszy okiem na sukienkę i trzewiki Jadwisi.
— Tak, niestety — rzekł — dzieci nie mam, ale troje też pupilów. Tylko moi bardzo mało kosztują. Każdemu z nich, gdy trochę doszedł do rozumu, oddałem jego część i rzekłem: Oto masz, rządź, jak chcesz, i na stryjaszka nie rachuj! Jeśli tylko który z was straci swoje, ja żenię się i figa z sukcesji! Lękają się tego jak dżumy i każdy swoje trzyma.
— Ależ stryju, ja pierwszy tego się nie lękam — uśmiechnął się Adam.
— Aha, a czemuż nie tracisz?
— Bo, bo... — chłopak szukał racji — bo nie przyszło mi to na myśl!
— A ty, panie Konstanty, tracisz? — zagadnął uradowany Różycki.
— Tracę! — przyznał się szczerze zapytany.
— A ojciec daje?
— Ojciec powiada: zapracowałeś i straciłeś, pamiętajże w dwójnasób odrobić, bo ja za twoje zbytki pokutować nie myślę.
— Bardzo logicznie.
— Dawać młodemu pieniądze, to szalonemu miecz w rękę — zdecydowała sentencjonalnie pani Zofja.
— Trudno znowu, aby miał odrazu stary rozum. A nie dać mu wyszumieć i wyszaleć w pełni sił i zapałów, to kiedyż wspomni dobre życie? Niech ma młodość jako dobrą pamiątkę — rzekła panna Felicja.
Różycki spojrzał na nią z uznaniem.
— Powiedziała pani wielką i dobrą myśl. Kto z młodości swojej nie ma wspomnień szerokich i bujnych, kto nie upadał i nie dźwigał się, nie bolał, nie szalał, nie radował się, ten nigdy nie będzie człowiekiem.
— Nowatorstwa, mrzonki, bzdurstwa — oburzyła się pani Zofja. — Ja wierzę tylko w rygor staroświecki.
— I w pigułki Morisona! — zakończył pan Erazm.
Kostuś się roześmiał.
— U nas w domu nie słyszałem nigdy: nie wolno — nie mam też dla ojca żadnych tajemnic. Gdy zawiniłem, czułem, że muszę odpokutować i pracowałem w dwójnasób. Ojciec mnie zawsze traktował, jak równego sobie pracownika i towarzysza.
— Ach, Jan! On był zawsze liberałem.
— Lata płyną i nic na świecie nie stoi w miejscu — wtrącił Adaś.
— W tem cała zguba! Wierzę tylko w mój system; za stara jestem, by się nowych uczyć!
Dysputa gniewała ją, każdy więc umilkł, zachowując zdanie dla siebie. Milczała też Jadwisia, która mogłaby najlepiej zaświadczyć doskonałość systemu.
Klucz zgrzytnął w furcie.
Kostuś zwiedził zaraz ruiny i wstąpił nawet obejrzeć Arjanina w krypcie.
Jadwisia go tam sprowadziła i otworzyła trumnę.
Zwłoki zachowane były doskonale, rysy nawet przetrwały, obciągnięte skórą barwy brudnego wosku.
W ręku trzymał biblję swojego wyznania.
Przyglądali się w milczeniu tej resztce, gdy nagle Jadwisia odezwała się szyderczo:
— Ten także myślał, że świat stoi w miejscu; budował loch dla następców!
Zdziwiony takiem odezwaniem się dziewczyny, którą miał za idjotkę, Kostuś spojrzał na nią.
— Nie boisz się go, kuzynko?
— Tego trupa? Ja się nawet żywych nie boję.
Adaś odczytywał napis na trumnie i wmieszał się do rozmowy.
— A jednak złe pani zrobiłaś porównanie. On właśnie myślał, że podlega ruchowi rzecz jedna, jedyna, niewzruszona: opoka Piotrowa! Dlatego sam tu jest.
Spuściła zaczerwienioną twarz; Kostuś ruszył brwiami.
— Nie przypuszczałem, żeś taki ultramontanin.
— Ano, są jeszcze tacy, ale nie lubią się tem przechwalać. I w tem jest postęp!
— Co do mnie, kwestja wiary jest tem, czem dla ciebie robienie długów; nie przyszła mi nigdy na myśl.
— To dowód, żeś nie był nigdy ani w pełni szczęśliwy, ani bezmiernie nieszczęśliwy, ani śmiertelnie chory. Myśli takie przychodzą na szczytach, lub w otchłani.
Kostuś się zamyślił, przypominając odnośne chwile w życiu, i głową potrząsnął.
Nie pamiętał nic podobnego.
Wyszli tymczasem z grobowego podziemia i spotkali Stefana, który zagadnął siostrę.
— Oberwałaś tę czereśnię, osypaną piaskiem. Sądny tam dzień teraz. Mama posłała po trzewiki całego domu i będzie mierzyła ślady. Idź z oczu, aż złość minie!
Jadwisia sekundę się zawahała, ale wnet odzyskała rezon.
— Niech mierzą! — rzuciła zuchwale. — Ja wcale czereśni nie obrywałam i nie boję się.
— Aha! — zaśmiał się Kostuś. — To były te wiśnie wczoraj na murze. Mam tajemnicę kuzynki. Proszę kupić moje milczenie, bo wydam!
— I warto! — burknął Stefan. — Byłem wczoraj taki spragniony, a ona, ladaco, mnie nie poczęstowała. Warto, żeby mama wybiła!
— Oj, źle kuzynko! — żartował Kostuś. — Za milczenie żądam buziaka, inaczej wszystko opowiem. Proszę płacić!...
Jadwisia podniosła na niego oczy, w których malował się przedewszystkiem podziw.
Pierwszy raz w życiu poczuła się kobietą, pierwszy raz usłyszała, czem ma płacić. Dotąd hodowana i wzrosła z chłopcami, sama jak chłopiec, płaciła pięścią, a brała guzy i sińce.
Zdziwiła się tem, potem zawstydziła, czując instynktowo bezmierne upokorzenie.
I sama nie wiedząc dlaczego, poszukała wzrokiem Adasia.
On stał i patrzył na ruiny, udając, że nie słyszy całej sprawy, tylko blady rumieniec zabarwił jego skronie i mimowoli wargi zadrżały.
Nagłe oburzenie i wściekłość ogarnęły dziewczynę i wyjrzały przez oczy.
— Niech kuzyn wydaje, ja za siebie zapłacę mamie! — rzekła dziko, wyprzedzając ich i idąc śmiało w głąb ogrodu, skąd rozchodził się dyszkancik pani Zofji, mocno rozsierdzonej.
Od dworu już Janek, lokaj, biegł, niosąc w pole pęk różnego obuwia.
Mijając, spytała go Jadwisia:
— A te wziąłeś?
— O jej, same pierwsze! — odparł, śmiejąc się z porozumieniem.
Czereśnia wzmiankowana, najwcześniejsza, widoczna była zdaleka.
Przed kilku dniami pani Zofja, aby się ustrzec żarłoczności dzieci, kazała ją wokoło osypać piaskiem, który sama zagładziła starannie, poznaczywszy tajemniczo.
Dziś nic z tego nie było. Piasek był najbezczelniej zdeptany, na drzewie żadnego owocu.
Miotała się pani Zofja w bezsilnym gniewie.
— Niechno poznam, czyje to ślady, a pokażę władzę. Osiekę własnoręcznie przy wszystkich. To pewnie ty, błaźnico! Przyznaj się zaraz!
— Nie! — ruszyła ramionami Jadwisia.
Panna Felicja była przerażona okropnie, Różycki tak ubawiony, że aż dobył binokle i przez szkła obserwował ślady.
— Niezła nóżka, a co za fason obuwia! Paryskie, dalibóg, paryskie! — mówił, mierząc laską stopy ogromne, szerokie, niezdarne.
Janek przykucnął do ziemi i jął próbować obuwie.
— To starszego panicza, nie pasuje; to młodszego, ej, nie; to panienki, daleko. Ot, jest, akuratnie takie.
— A to czyje?
— To u jasnej pani stały przy łóżku!
— Co? Moje pantofle ranne? Pokaż! Także gadanie! Miałam je wczoraj na sobie!
— Otóż to, to jasna pani wstąpiła przez zapomnienie! — odparł Janek z głupia frant.
Pani Zofja osobiście zmierzyła ślady i podniosła się cała czerwona.
— To jest coś okropnego! — zamruczała. — Miałam je wczoraj na sobie, nic nie rozumiem.
Nikt nie wydał Jadwisi. Wszyscy hamowali śmiech, a panna Felicja zakończyła pojednawczo:
— Wprędce inne drzewa dojrzeją, będziesz miała obfitość owoców, pewien procent trzeba zawsze oddać wróblom i psotnikom. Dziękuj Bogu, że nie masz szarańczy!
— O, mam ją, mam! — mruczała gospodyni, patrząc zukosa na Stefana i Jadwisię i obmyślając w duchu zemstę i karę.
Wrócono do domu. Po drodze Różycki rzekł do synowca:
— Cóż, Adasiu, ruszamy po obiedzie?
— Jak stryj chce.
— A może chcesz zostać pod opieką panny Felicji? Bo ja zabieram Konstantego z sobą.
— Konstanty chce tu zostać, a ja nie. Niech więc stryj poprzestanie na mojem towarzystwie.
— Ty nie chcesz zostać? To dobre! — śmiał się pan Erazm.
— Nie! — odparł Adaś lakonicznie i spokojnie.
Była to dla Różyckiego nowa zagadka.
— Muszę się z chłopcem rozmówić na serjo. Co on mi będzie murzyna bielił! Niech śpiewa prawdę!
Z tem postanowieniem zaraz po obiedzie kazał podać konie i spieszył się widocznie.
Na odjezdnem wziął pannę Felicję na stronę.
— Kostuś się nam zbuntował i jechać nie chce, dowodzi mydłek, że mu ojciec polecił panią pilnować.
— Doprawdy, to poczciwie z jego strony!
— Rzeczywiście, wzruszające przywiązanie. Jeśli pani jednak na serjo chcesz go żenić, to proszę tu długo nie bawić, bo projekt w łeb weźmie. Myślę, że trzy dni gościny wystarczy na Pryskow. Niech pani we czwartek prosi o konie i rusza do Tedwinów.
— Tak i ja myślałam. Zosia bardzo zajęta, a te szczury i ta zgraja psów! Tak, pojedziemy stąd we czwartek.
— To dobrze. Postaram się spotkać panią w Krzyżopolu u Tedwinów. Stamtąd łatwo wyciągnę Kostusia do panien. Tymczasem do widzenia.
Pożegnał się i wsiadł do powozu.
— Pani Zofjo, dobrodziejko! — wolał jeszcze. — Daj pani pokój z sądami! Radzę raz jeszcze: smarować łapy — i poganiać! To mój system i dobrze na nim wychodzę.
— Nie mam sposobu! — wolała pani Zofja, rozkładając ręce.
Kłąb kurzu opadł za nim, psy żegnały go z całych płuc i przeprowadziły aż na trakt.
A Stefan, porozumiawszy się z bratem, ponowił swoją propozycję.
— Niech mama da mi sto rubli, a Dziembowskiej jutro nie będzie.
— Sto rubli, a złotówki mi wczoraj nie oddałeś za rybę.
— Pewnie gdzieś wpadła za podszewkę. Na co mi mamy złotówka!
Ruszył ramionami i znowu z bratem szeptał.
— Proszę mu dać sto rubli, dobry projekt! — odezwał się Zygmuś.
Pani Zofja miała słabość do pierworodnego, zapewne z powodu, że o nią najmniej dbał.
Poczęła się wahać, wchodzić w targ.
Po godzinie umowa stanęła na osiemdziesięciu rublach, z których połowę Stefan dostał do rąk, resztę złożono w depozycie u panny Felicji.
Zaraz potem Stefan zniknął. Do czółna swojego złożył sieć, dużą baryłkę, zwołał swoich kompanów-rybaków w zdwojonej liczbie i popłynął na połów.
Gdzie ciągnęli tonie i czy obfite, nie wiadomo.
Nie wiadomo też, co mówili w samotności wód i łozy.
Późny był wieczór, gdy gromada chłopów, tęgo podchmielonych, śpiewając i krzycząc, wstąpiła do szynku Dziembowskiej.
Zażądali więcej wódki, płacili gotówką, traktowali tych, których zastali i tych, którzy wchodzili po nich. Hałas rósł w miarę pochłanianych kwaterek.
Nareszcie wódki zabrakło i gospodarze, zaniepokojeni humorem gości, poczęli ich namawiać do rozejścia.
Był to jakby sygnał wybuchu.
Chłopi rozpoczęli bitwę regularną.
Z brzękiem szyb wyleciały ramy okien, potem drzwi i piece. Z ław robiono tarany do dalszego zniszczenia. Szło to jak szarańcza.
Gdy rozbito wszystko wewnątrz, obdarto dachy, płoty, walono ściany, rozrzucano budowle gospodarskie, wypędzano dobytek.
Dziembowska z rodziną zrazu próbowała stawić opór, lecz potem uszli, ratując własną skórę i droższe sprzęty.
Hałas pijącej tłuszczy rozbudził wreszcie miasteczko. Ten i ów biegł tam i zaalarmowano policję. Zanim jednak się zebrała, osady Dziembowskich jakby nie było, a na placu boju leżało kilku sprawców, którzy najbardziej przebrali miarki. Reszta na hasło policji dała nurka w zboża i zapewne już bezpieczna, po brózdach spała na laurach.
Zdaleka od dworu, okryci cieniem nocy, przypatrywali się temu Zygmunt i Kostuś.
— Co teraz będzie? Kryminalna sprawa — rzekł Jamont niespokojnie.
— Jakim sposobem? Dziembowska de jure od wczoraj nie powinna być w osadzie.
— Ano, to znowu bardzo wygodne, hm... oryginalne! A ja myślałem...
— At, chce się tobie myśleć! Chodźmy do budy, Seweryn miał przywieźć kompanję.
W tej chwili ze zboża wynurzył się Stefan w stroju rybackim, z nieodłącznym workiem na plecach.
— Nie wiecie, czy ciotka Felicja śpi? — zagadnął.
— A tobie ona poco? — zaśmiał się Konstanty.
— Odebrałbym zaraz swoje pieniądze.
— Zdałyby się! — zauważył Zygmunt. — Bestja Juda dziś mi nic nie przyniósł.
— Zobaczysz je jak swoje ucho! — oburzył się Stefan. — Trzeba było tyle co ja namordować się, tobyś miał.
— Wielka awantura: jutro ci je oddam.
— Pewnie, znam ja twoje jutro. Nie dostaniesz; nie mam butów, ani surduta. Już mi zbrzydło żyć z ryby. Mama łaje za byle złotówkę; tytoniu nawet braknie!
— Jakże wy opędzacie potrzeby? — spytał zdumiony Konstanty.
— Ja daję weksle — odparł Zygmunt. — Procenty zeżrą moją część, jeśli mama lat dziesięć jeszcze pożyje.
— A mnie żywi strzelba i sieć. Mnie nie chcą pożyczać, bo nie umiem gadać. On łże jak z nut, a ja zaraz się jąkam. To szczęście, że mama nie lubi czółna, boi się wody i prochu. Zje licha, zanim mnie skontroluje!
— No, a Jadwisia?
Bracia ruszyli obojętnie ramionami.
— Czego dziewczynie potrzeba? Donasza mamy odzienie, może sobie latać boso i obywać się bez koszuli. Taka błaźnica!
— Ależ to podłe życie! Jabym uciekł!
— Pewnie, że podłe! — potwierdził Stefan. — Co wieczór rąk i nóg nie czuję ze zmęczenia.
— Jużbyś przepadł, żebym cię nie karmił, a ty mi żałujesz tych czterdziestu rubli.
— Ja nie żałuję, owszem; pewnie, że mnie karmisz, ale widzisz, buty.
— Wielka mi historja! Sprawię ci sam buty w procencie!
— To dobrze, tylko pamiętaj!
— Et, nie zawracaj głowy, toż cię widzę codzień i twoje dziury! Ot, idź, dostań pieniądze, i przynieś zakąski z miasteczka. A my ruszajmy do budy!
Odeszli. Zygmunt się roześmiał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

O tej samej porze Różyccy dojeżdżali do Rogalów.
Wokoło las szumiał, a konie zhasane szły stępa. Dotąd rozmawiali o ogólnych przedmiotach; pan Erazm zwlekał ze śledztwem.
Ale wreszcie kilka wiorst tylko zostało, trzeba było mówić.
— Adasiu — spytał nagle — dawno poznałeś pannę Jadwigę Holanicką?
Chłopak, jakby przygotowany był do tego, nie stropił się wcale.
— Od dwóch lat — odparł spokojnie.
— A często tam bywałeś?
— Dosyć. Przez lato zwykle co parę tygodni.
— A czemuż to chowałeś w tajemnicy przede mną? Nie jestem, zdaje mi się, tyranem.
— Nie, stryju, ale nie chciałem robić wielkiej sprawy z czegoś, co rychło minie.
— Jakto? Przecie kochacie się z dziewczyną?
— Nie było o tem nigdy mowy między nami.
— Tak? To bardzo idealne i nawet prawie wierzę, ale przypuszczam, że pomyślałeś o tem i masz zamiar te studja zakończyć ślubem. Czy wasze teorje postępowe inaczej uczą?
— Ja, stryju, ani kochać, ani żenić się nie mam prawa. Kto ma już śmierć w sobie, o życiu powinien myśleć bardzo mało. A stryj wiesz, że mam w sobie dziedzictwo matki, suchoty. Nie chciałem stryjowi nigdy tego mówić, ale to racja, dla której ani szukam karjery, ani wybieram fachu, ani robię planów. Poco? Ja do życia sił nie mam, niczego nie zdołam wykończyć, więc nie zaczynam. Wiem, że to stryja gniewało często, ale cóż robić? Mnie nie trzeba liczyć między żyjącymi i pracownikami. Przechodniem jestem, rychło odejdę precz!
Pan Erazm uczul ogromny żal i wstyd, że dotąd chłopaka nie poznał. A przecie ten najczęściej bawił przy nim i najmniej zwykle martwił. Miał go za ciemięgę i manjaka, lekceważył.
— Skądże ci znowu te suchoty? Nie kaszlesz nigdy — rzekł markotnie i miękko. — Jutro sprowadzę doktora Zimnickiego i każę cię zbadać. To jakaś mrzonka twojej wyobraźni.
— O, byłem już w rękach doktorów nieraz. Zresztą ja tę śmierć bezustannie czuję, po niemocy wielkiej, ogólnej.
Pan Erazm uczuł potrzebę reakcji, otrząsnął się gwałtem z przygnębiającego wrażenia.
— Niemoc! To już fałsz! Masz siłę i ochotę bakałarzować po całych nocach w ruinach. Jeśli jednak tak myślisz, to poco rozpoczynałeś stosunek z dziewczyną, która niezawodnie jest w tobie rozkochana?
— Nie myślę, aby mogła się we mnie kochać.
— A ja ci mówię, że kłamiesz w tej chwili. Wiesz, że kocha i sam kochasz; poco te korowody?
Adaś milczał chwilę.
— Gdy ją poznałem, odrazu miała do mnie więcej śmiałości. Nie mogłem patrzeć na takie zmarnowanie bogatego umysłu, spaczenie wybitnego charakteru. Są tam skarby woli i inteligencji nieprzebrane. Pracowałem nad nią i kształciłem, i daję ci słowo honoru, stryju, nie pomyślałem nigdy więcej nad to, że gdy umrę, ona mnie wspomni z wdzięcznością i uznaniem. Może to kochanie, stryju, ale tak kochać i mnie wolno.
— Nieprawda. Nikomu nie wolno brać serca i życia czyjegoś na sumienie. Robi to dziewięć dziesiątych ludzkości, ale właśnie tyleż nie posiada uczciwości, a ty ją masz.
— Ależ ja, stryju, nigdy nie spojrzałem dla siebie na pannę Jadwigę, nie dotknąłem jej ręki, ona myśli tylko o nauce.
— Tak, żeby doróść ciebie. Czyż ty, dziecko, nie wiesz, że mężczyzna, za dobrodziejstwo płaci dłonią, głową, krwią — kobieta zawsze tylko sercem! Podobno to większy nad wszystko skarb serce, twoje własne, tobie oddane!
Adaś oburącz czoło ścisnął i wzdrygnął się.
— Więc jeśli panna Jadwiga jest materjałem, z którego robią bohaterki, ona ci za wiedzę, za światło, za staranie odda duszę na własność. A ty?
— Nigdy, stryju, tego nie przypuszczałem. To niemożliwe; ona kocha tylko naukę, czuje tylko ambicję dojścia wyżej i wyżej, ceni tylko siłę. Co stryj mówisz, to rojenia. Ale żebym nawet w rojeniu winien nie był, powiem jej, czem jestem. Chociaż pewnie zdziwi się i nie zrozumie, dlaczego to mówię. Stryj ją ma za kobietę, a to dziecko!
— Mój drogi, nie wierzę w osiemnastoletnie dzieci, nie bardzo też wierzę w twoje suchoty; a jeśli tak jest, szykuj się, że cię rychło wyślę do Egiptu.
— Ach, nie, stryju! Nic mi nie zależy na kilku latach dłuższego istnienia; dawno się z tą myślą pogodziłem.
— Łotrze, ale mnie na tem zależy! Nie hodowałem cię nato, żeby tracić. Pozwól, że zachowamy regularną kolej; ja z brzegu, poco mnie odpychasz? Poczekaj!
Starał się żartować.
— A gdy się ze swoją uczennicą rozmówisz, powtórzysz mi jej odpowiedź; dobrze?
— Dobrze, stryju.
— Ładna dziewczyna. Wiesz co, żeby mnie taka kochała, nie łatwo dałbym się śmierci; borykałbym się do ostatka!
Adaś smutno się uśmiechnął.
— Ślimaku! — oburzył się stryj. — Za moich czasów inna była młodzież! Cóż, jakże ci się nasi goście podobali?
— Bardzo, stryju! Panna Jamont jest jedyną starą panną bez odrobiny śmieszności, a Konstanty ma wiele zalet.
— Lampart! Co oni tam z Zygmuntem dokazują! A wiesz, z kim go myślę wyswatać?
— Z Wojniczówną zapewne.
— Z twoją siostrą.
— Z Ritą? Ależ stryju, ona wcale zamąż iść nie chce.
— Et, banialuki, bo się o nią nikt nie starał.
— Owszem, znam dwóch, którzy dostali odkosza.
— Co? Ta może też choruje na suchoty?
— Nie, ale poszła swoją własną drogą i do małżeństwa nie ma powołania.
— Zobaczymy. Napisałem już, wzywając ją, i myślę, że tu stanie za parę tygodni.
— Nie sądzę też, aby Konstanty okazał się zbyt uległym ciotce i stryjowi. Jemu wcale nie pilno żenić się. Mówił mi, że małżeństwo jest pokutą, na którą zawsze dość czasu.
— A to mydłek, a wygląda, jak chodząca uległość! Poczekaj, mnie on nie ujdzie!
Zajeżdżali pod ganek. Różycki przypomniał sobie najważniejszą sprawę i wysiadając, rzekł do furmana:
— Jurek! Ruszaj rano do miasta i przywieź doktora Zimnickiego. Powiesz mu, że bardzo pilno.
Jurek wytrzeszczył oczy i rzekł nieśmiało:
— Cholera te goście, darowałbym im i te pięć rubli gościńca! Lejcowe już doszczętu ochlapły. Coś do pana „przystąpiło“! A w tym kochanym Pryskowie to mnie za dzień nędza zżarła. Bodaj go pioruny!
W Pryskowie tym jednak Jamontowie wytrzymali dni kilka.
Panna Felicja pogodziła się z losem i nawet nie starała się zatrzymać siostry, będącej w nieustannym ruchu. Była prawie cały dzień sama w domu i zawsze pragnąc być użyteczną, szyła worki lub sprzątała pokoje.
Chłopcy byli niewidzialni, dziewczyna też wybierała najodleglejsze zakątki i błąkała się jak owca bez pasterza.
Służba była używana do różnych robót, tylko nie do tych, które należały z urzędu. Kucharz, jeśli nie był pijany, łowił i osadzał roje, lokaj pilnował ogrodu, ogrodnik uganiał się za gęsiami wioskowemi po sianożęci, bosa Jewa dawała koniom obrok, furman zbierał wieczorem rozproszone indyki.
Wskutek tego nic nie było zrobione w porę i dom miał pozór chwilowego koczowiska.
Zbierano się przy obiedzie, który bywał pomysłu pani Zofji, a wykonania pierwszego lepszego dyletanta.
Biedna panna Felicja udawała, że je, przez uprzejmość. Chłopcy nie tykali niczego.
Głód trapił pannę Felicję. Była to istna męczennica obowiązków rodzinnych.
We wtorek wieczorem, gdy właśnie, udając się na spoczynek, ubezpieczała się od szczurów, zatykając, czem się dało, najgorsze otwory w podłodze, ktoś do drzwi cichutko zapukał.
Przeraziła się, ale tylko na chwilę, bo w szparze ukazała się wesoła twarz Kostusia.
Dźwigał koszyk w ręku.
— Co to ciocia robi? — spytał, patrząc zdziwiony.
Stała, trzymając w ręku parasolkę i kłębek szmat.
— Chodź, chodź! Ja się barykaduję od szczurów. Co ty niesiesz?
— Kolację dla cioci.
— Ach, dobrze, dziękuję ci! Gdzieś to dostał?
— Kupiłem w miasteczku. Są sardynki, chleb, jaja i butelka piwa. Ciocia musi być tęgo głodna!
— Przyznam ci się, że tak. Ten nieznośny Różycki wystraszył mnie niebielonemi rondlami. Boję się jeść.
Zasiedli do stołu. Ona jadła chciwie, on naprzeciw, rozparty, patrzył ubawiony.
— My z Zygmusiem codzień żywimy się w ten sposób — rzekł.
— Biedna Zosia, nie może wydołać domowemu gospodarstwu.
— Ej, ciotka to lubi, to system!
— Może jej zawadzamy; trzeba będzie jutro poprosić na czwartek o konie. Pojedziemy do Tedwinów.
— Zygmuś mówił, że konie tutejsze nigdy nas tam nie dowiozą. Może lepiej zamówić pocztę?
— Nie wypada. Cóż? Cztery mile dowleczemy się. A ty się tu nie nudzisz?
— Nie. Chłopcy bardzo uprzejmi; bawiłbym chętnie dłużej, ale mi cioci szkoda.
— Oho! — pomyślała panna Felicja. — Zanadto mu wesoło z Zygmusiem, trzeba zmykać!
Ta myśl i dobry posiłek dodały jej energji. Nazajutrz poprosiła siostrę o konie do Krzyżopola.
Pani Zofja, zaabsorbowana przyjazdem geometry, który miał prostować jakąś sporną granicę, przyjęła tę prośbę dość obojętnie.
— Koni wam trzeba? Dobrze, dobrze, każę je na noc nakarmić. Ja bo, widzisz, nie lubię koni opasłych, wolę je bić, niżby one mnie biły; pasza u nas doskonała nad rzeką. Nie wiem tylko, czy nejtyczanka zreparowana; ostatnim razem połamano w niej stelwagę. Każę to wszystko wam urządzić.
Chociaż ów „ostatni raz“ był przed dwoma laty, okazało się, że nejtyczanka była dotąd w stanie niezdolnym do użytku.
Zajęto się jednak gorliwie jej reparacją.
Cała służba była w ruchu koło tej landary i wskutek tego kolacji nie dano wcale.
Za to nazajutrz pod stajnią stała gotowa do drogi bryka, srodze zewnątrz zniszczona przez słoty i błoto, wewnątrz przez myszy i mole.
Cale pół dnia chodził około niej stangret pryskowski, chłop, z głową jak kądziel i wiecznie zdziwionemi, blado niebieskiemi oczami.
W stajni cztery siwosze, podeszłe w latach, dziwiły się bardzo owsowi w żłobach i stękały, z doświadczenia wiedząc, że taka szczodrobliwość pani Zofji nie wróży im nic dobrego.
Na obiad pożegnalny dano mnóstwo sałaty i półmisek raków; miały być nawet kurczęta, ale te któryś z psów wykradł, zanim doszły rożna.
Zaraz potem landara zajechała przed dom i zaczęto się żegnać.
Pani Zofja rozczuliła się i ściskając siostrę, zapraszała na powtórny pobyt, przyczem zerkała niespokojnie na chmurzące się niebiosa. Zygmunt na stronie umawiał się zcicha z Kostusiem. Jadwisia przyglądała się kufrom, na których bielały kartki kolejowe i zapewne żałowała, czemu nie jest pakunkiem ludzi, którzy tyle świata przejechali.
Stefan, praktyczny, obejrzał zaprząg i spytał furmana:
— Wziąłeś siekierę i sznurki?
Brzmiało to złowieszczo, ale podróżni nie dosłyszeli i z dobrą myślą zasiedli w landarze.
Wśród ostatnich okrzyków pożegnania zaprząg ruszył i wnet utonął poza dworem w piasku gościńca.
— Zawszeć to lepiej, niż z Alkonem — mówiła panna Felicja pocieszająco.
— Zapewne. Chi va piano, va sano! — odparł Konstanty, ziewając, rozstrojony biesiadami Zygmusia.
O parę wiorst zaprząg stanął.
— Co tam?
— To nic, postronek się zerwał — odparł furman, schodząc niezgrabnie na ziemię.
Okazało się przytem, że był bosy.
Po chwili ruszono dalej, ale znowu na drugiej wiorście nastąpił chwilowy popas.
— Co tam?
— To nic, gdzieś zgubiliśmy mutrę od koła.
Wrócił piechotą, szukając zguby. Nie było go dobry kwadrans, ale mutrę przyniósł.
Niewiele odjechawszy, znowu się zatrzymano.
— Co tam?
— At, coś nie ładzi. W złą godzinę wyjechaliśmy widocznie... Orczyk się złamał.
Dobył siekiery i poszedł w las.
Przyniósł stamtąd kawał brzeziny i jako tako szkodę naprawił.
— Bardzo przemyślny człowiek — rzekła panna Felicja.
— Mus rodzi talenty! — zaśmiał się Kostuś. — Słuchajno, człecze, a co będzie, gdy się nam koło rozsypie?
— Bywa i to — odparł zagadnięty z całą zimną krwią. — Ano, jakoś poładzim!
Znowu wygramolił się na siedzenie, co czynił w sposób zupełnie oryginalny, gdyż rękami wkładał nogę do pudła, a za tą nogą wciągał mozolnie resztę korpusu.
Kostuś zanosił się od śmiechu.
Jechali dalej, ale niedaleko nastąpił popas.
— Dalibóg, zdaje się, że ja zabłądził. Trzeba było zawracać przy karczmie, a ja pojechał w bok, u krzyża. Zdaje mi się, że tędy pojedziemy do Krasek, a nie do Krzyżopola. Państwu może wszystko jedno?
— Ale gdzież tam! Ruszaj do Krzyżopola!
Nastąpiła rejterada, przyczem w nejtyczance coś pękło złowieszczo.
Przy karczmie furman stanął.
— Trzeba koniom dać wytchnąć. Zmachały się — zdecydował.
— Ruszaj! — krzyknął gromko Konstanty.
Człek wtulił głowę w ramiona i coś mrucząc, konie popędził.
W landarze klekotało coś nieustannie.
— Co tam stuka w spodzie? — zagadnęła panna Felicja.
— Taka susza, „rozeschło się“!
Zaledwie tych słów domówił, powóz przechylił się raptownie i jednym bokiem osiadł na ziemi. Kostuś z impetem wypadł i legł na piasku, klnąc.
Zapomniał o obecności ciotki.
— A co! — rzekł furman. — Ot i wymówił pan w złą godzinę. Koło się rozsypało. Ja mówiłem pani, że będzie „okazja“. Trzeba było ten „fajtonik“ zamoczyć na dobę w rzece, dla zmocowania. Ach, bieda!
Wszyscy obstąpili koło, przypatrując się szkodzie bezradnie. Konie tylko bardzo obojętnie poczęły szukać pożywienia i targać uprząż.
— A bodajże taki ład! — wybuchnął Kostuś. — Otóż i wybrała ciocia lokomocję. Trzeba było przyjąć konie Różyckiego i basta. Teraz pojedziemy konno, naoklep, przedstawimy się Tedwinom oryginalnie!
— Cóż myślisz, furmanie? — spytała panna Felicja, odurzona zupełnie.
— A cóż? Zabiorę koło i pojadę z niem konno do wsi, może się kowal trafi. Państwo tu poczekają.
— Przyjemne! — burknął Kostuś. — Chodźmy piechotą!
— A moje kufry? Ja zostanę.
— Nikt ich nie ruszy! Nieprawda furmanie?
— Pewnie. Jeśli się trafi pieszy, to nie ruszy, a jak kto z furą, to czemu nie ma wziąć? O jej, taka znajda, ktoby rzucił!
Pokręcił głową z miną taką, że on pewnieby nie porzucił. To zdecydowało pannę Felicję.
— Zostanę i będę czekała — rzekła, siadając na skraju drogi, z parasolką nastawioną jak dzida na spodziewanych napastników.
Wtem za nimi rozległ się turkot i — o rajskie widzenie! — siwosze rogalskie wpadły z kopyta na miejsce wypadku. Jurek, szyderczo uśmiechnięty, a w powozie blada twarz Adasia.
Uśmiechał się i on.
— Zbawco! — krzyknął Konstanty. — Jak widzisz, siedzimy na mieliźnie!
— Stryj się tego spodziewał i sam zajęty, mnie kazał jechać śladem państwa. Istotnie, trop bardzo wyraźny, bo bryka ta każdem kołem kreśli osobną kolej. Nic podobnego nigdy nie widziałem. Witam państwa!
— Jeśli pan jesteś poczciwy, o jedno błagam: — zawołała panna Felicja. — Nie opowiadaj stryjowi, jak nas zastałeś.
— I owszem, zachowam tajemnicę. Tymczasem proszę państwa do mojej podwody. W Krzyżopolu są już uprzedzeni i oczekują zapewne.
Nie obyło się bez certowania o kufry. Panna Felicja nie przenosiła łatwo rozłączenia z nimi.
— Myślałby kto, że ciotka ma tu kontrabandę, albo materjały wybuchowe, a to tylko szmaty — zniecierpliwił się Kostuś.
— Nie mów o rzeczach, na których się nie znasz. Moje szmaty stanowią dowód, że mi u twojego ojca niczego nie brak — rzuciła z godnością.
Ta racja zamknęła mu usta. Pocałował ją serdecznie w rękę i miał odtąd dla kufrów należne względy.
Pozostawiono je tymczasem pod opieką bosego sługi pani Zofji, który przy połamanej bryczce zasiadł do podwieczorku i patrząc za odjeżdżającymi, z podziwem głową kręcił.
— Ot, lecą, Matko święta! A nasza pani wierzyć nie chce, że od obroku dopiero jest charakter w nogach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.