Gość z zaświatów/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Gość z zaświatów
Rozdział Człowiek nauki
Wydawca „Tygodnik Mód i Powieści“
Data wyd. 1903
Druk Akc. Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Wonderful Visit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Człowiek nauki

Czytelnicy przypomną sobie zapewne, że w pierwszych, chwilach zakłopotania swego o zdrowie gościa, który był zarazem jego ofiarą, posłał wikary po miejscowego lekarza; nie przybywał tedy ów mąż pełen powagi sam z siebie, przybywał jako rada i pomoc. Był to okaz wzrostu wysokiego, o twarzy wyjątkowo starannie wygolonej i podbródku podwójnym. Miał na sobie ranny garnitur popielaty i krawat biały w czarne kropki. Jako człowiek zawsze niezmiernie zajęty, wpadł raczej, niż wszedł do pokoju, rzucając ukłony naprawo i nalewo, nie bacząc zupełnie kogo ma przed sobą i obok siebie, a zaledwie zdjąwszy kapelusz, począł indagować:
— Któż tu jest chory? — kto taki? proszę mi powiedzieć! Czasu mam tak mało!... (nawiasem mówiąc zupełnie nie wiedział, co po wyjściu od wikarego zrobi z tym czasem swoim).
— To właśnie doktorze... — jąkał wikary — ten gentleman... a iżby właściwie określić, ten... anioł. Tak jest, obstaję przy swojem: ten pan anioł... Cierpi z powodu rany, odniesionej skutkiem postrzału.
— Rana z broni palnej... teraz, w lipcu... bardzo ciekawe!... Pozwoli tedy pan Anioł, bo wszak takie nazwisko wymieniłeś, kochany wikary — jeśli się nie mylę?...
— Jego rada przyniesie ci z pewnością ulgę — perswadował tymczasem na stronie wikary swemu gościowi. — Pozwól, dopomogę ci do wydobycia się z twego ubrania.
Oswobodzony z surduta ciekawy okaz zoologiczny dosyć uprzejmie zwrócił się do lekarza.
— Ba! skrzywienie kolumny pacierzowej! — mruczał do siebie doktor Crump, — zupełnie nie zważając na obecnych. Ale wszak ci to nie skrzywienie będzie! Ho! ho! to coś ważniejszego! Bagatelka! rozrost anormalny w całej okazałości! Ciekawe! Nadzwyczajnie ciekawe! Zdwojenie organu przedniego... a nawet powiedziałbym wprost, że to kość krucza... Czytałem o tem, ale widzieć, to nie widział tego chyba sam opisujący. Tylko mnie zdarzyć się mogło coś podobnego! Kość promieniowa, kość łokciowa w takim anormalnym rozroście! Wrodzone oczywiście, organiczne! A naturalnie! A to strzaskanie właśnie w miejscu, w którem kość tak wybornie przypomina budowę skrzydła. Cóż to za zdobycz do gabinetu anatomii porównawczej! Nie wyobrażałem sobie w przyrodzie tak wielkiego podobieństwa do skrzydła u istoty dwunożnej — u kręgowca. A jakim sposobem panu Aniołowi dostał się ten postrzał? — jeśli wolno wiedzieć.
— Nasz przyjaciel — tłumaczył wikary w najwyższym stopniu zakłopotany sposobem, w jaki dr. Crump objaśniał sobie wszystko — nasz przyjaciel został wzięty właściwie za olbrzymiego ptaka przeze mnie... i dzięki temu właśnie...
— Widzisz, Hilyer! — monitował eskulap. — Widzisz, sam wziąłeś pana Anioła za ptaka, a ja tylokrotnie ostrzegałem cię, że z twoim wzrokiem dobrze nie jest. Wziął go za ptaka! A to sobie dobre!... No, ale na pociechę powiem ci, że to obandażowanie, jak na amatorskie rozumie się — wcale nie jest ostatnie. Nawet nie będę go odwijał, bo po co? Cała ciekawość moja jest zaspokojona, ba takiego anormalnego wyrostu...
— Czy to pana nie żenuje, panie Anioł?
— Tak... trochę...
— Gdyby mi nie szło o kość, pędzlowałbym to tynkturą jodu rano i wieczorem, bo w takich razach nic nad jod lepszego! Mógł byś pan nim sobie nawet bez szkody pociągnąć całą twarz. Tu jednak ten anormalny wyrost kości komplikuje rzecz. Właściwie mówiąc, wskazanem tu jest proste, zwyczajne odpiłowanie, tylko, że tego nie można zrobić tak na poczekaniu...
— Jeśli się nie mylę, to pan masz na myśli moje skrzydła?
— Skrzydła! — powiedziałeś pan. — Ano juściż, możesz sobie to nazywać i skrzydłami, jeśli ci takie określenie sprawia przyjemność. A więc tak, ja o tych skrzydłach mówiłem — o czemżeby innem, jeśli chodzi o operacyę.
— I odpiłowałbyś je pan? — mówił anioł z uśmiechem. — Doprawdy, że nie każdemu przyszłoby to do głowy!
— Ale to już tylko od pana zależy, panie Anioł; pan jeden decydujesz w tej sprawie.
— Przynajmniej to jedno mi zostaje, — zauważył z uśmiechem zagrożony mieszkaniec dalekich światów.
Dr. Crump nię lubił ludzi, którzy się śmieją, to też zwracając się tym razem do wikarego, dodał z wielką powagą:
— Ale to przyznaję chętnie, że zjawisko jest nadzwyczajnie ciekawe.
Tymczasem wzięła go jeszcze raz ochota zasięgnięcia kilku informacyj, które mu się wydały ważne dla nauki.
— Bądź co bądź, taki wyrostek kostny musi pana żenować, bo tak wielkiego podobieństwa do skrzydeł, dzięki zdwojeniu rozmiarów kości w ramieniu, wyobrazić sobie nie podobna... Wogóle, w świecie zwierzęcym spotykamy takich doskonałych zdwojeń bardzo mało — za to są one dość pospolite w królestwie roślinnem. Czy w rodzinie pańskiej, panie Anioł, jesteś pan egzemplarzem jedynym?
Niedosłyszał odpowiedzi i ciągnął dalej swój odczyt:
— Wypadki natomiast podziału członków są dosyć pospolite. Dzieci, które się rodzą z sześciu palcami, cielęta o sześciu nogach, koty o podwójnym wielkim palcu. Czy mogę panu dopomódz? — tu się zwrócił do swego pacyenta, pracowicie naciągającego surdut pożyczony, — ale o wypadku takim wogóle nie wspomina nauka. Daleko mniej dziwiłoby mnie, gdybym się spotkał z podwójną parą ramion.
Teraz spojrzeli sobie powtórnie w twarz, a doktor Crump powrócił do uwag ogólnych:
— Obecnie jednak mniej zadziwia mnie — wyznaję to — powstanie tej pięknej legendy o istnieniu aniołów. Pan musisz mieć płuca wątłe, a przytem skłonność do gorączkowych cierpień. Tę nadzwyczajną żywość cery uważałbym nieledwie za gorszą od nadmiernej bladości. A w każdym razie nazwisko pana w połączeniu z tą szczególną budową anatomiczną można uważać za nader dziwny zbieg okoliczności. Przyszlę panu dzisiaj napój orzeźwiający, na wypadek, gdyby w nocy zjawić się miało pragnienie, co jest do przewidzenia.
Zapisał to sobie ołówkiem na białym mankiecie lewej ręki, podczas gdy anioł bardzo ciekawie wpatrywał się w skrzywienie charakterystyczne jego warg, niby do uśmiechu zbliżone, które się temu przypadkowemu gościowi ziemskiego globu wcale nie wydało mądrem. Obserwacyę przerwał wikary, który widząc, że doktor wkłada rękawiczki, wziął go pod ramię i szepnął:
— Parę słów na osobności!
— Ten oryginał bierze mię z pewnością za człowieka — zauważył po ich wyjściu anioł, i serdecznie go to zabawiło.
— To jest anioł... prawdziwy anioł, — mówił półgłosem do ucha lekarzowi wikary, gdy się znaleźli w przedpokoju. Pan zdajesz się być dalekim od tej myśli?
— Co? co? — oburknął z odcieniem impertynencyi, zainterpelowany w ten niespodziany sposób. — Brwi mu się ściągnęły uśmiech szyderczy wykrzywił twarz, i to było na razie odpowiedzią całą z jego strony.
— Czy pan przypatrzyłeś się na prawdę jego skrzydłom? — obstawał wikary.
— Tak, skrzydła są, powiedziałbym naturalne — jakkolwiek znalazłaby się i w nich anormalność pewna.
— Przecież nie powiesz pan, aby nie miały być nienaturalne?
— Mój przyjacielu! My naturalnem nazywamy wogóle wszystko, co jest, bo niema w stworzeniu stanowczo nic nadprzyrodzonego. Gdyby mi raz przyszła podobna wątpliwość do głowy, porzuciłbym mój zawód jednej godziny, i poszedłbym schronić się do kartuzów na resztę życia. Zjawiska anormalne — te trafiają się niewątpliwie i gdyby...
— No, dobrze, ale postawa, w jakiej ja go ujrzałem...
— A tak... nie powiedziałeś dotąd, gdzie i jak go znalazłeś...
Tu zaczął wikary z drobiazgową dokładnością, ale i pewnem wahaniem jednocześnie, bo miernym był bardzo narratorem — zaczął tedy opisywać wszystko, zaczynając od pogłosek, które wstrząsnęły całą ludnością miejscową i okoliczną, — pogłosek o ptaku nadzwyczajnej wielkości, a to wszystko recytował okresami dosyć wyszukanymi, zapewne z racyi, że mu w tej chwili przyszła na myśl postać jego biskupa, męża najskrupulatniejszej ortodoksyi w rzeczach religii. Doktor zaś wysłuchując tej legendy, zdawał się porządkować ją, układać, co się wyrażało w ciągłem potakiwaniu, a zakończyło jednym terminem naukowym, mającym niby streszczać i objaśniać wszystko, co dotąd usłyszał.
— Autohipnoza! tak jest, autohipnoza, — wycedził przez zęby, przypatrując się badawczo swemu sprawozdawcy.
— Co pan mówisz, panie Crump? — zagadnął wikary popędliwie.
— No, nic tak dalece ważnego, — odpowiedział zapytany tonem człowieka, który rozstrzygnięcie jakiejś wątpliwości zachować pragnie dla wiadomości własnej. — Nic ważnego! — powtórzył uspokajająco tak, jak przystało na lekarza, który rozmawia z chorym. — Mów pan, proszę — dalej; to jest wszystko dla mnie nadzwyczaj interesujące.
Zaczął tedy wikary znowu od początku samego, t. j. od chwili, w której ukończywszy śniadanie, wziął fuzyę... ale mu zaraz przerwał pan Crump wykrzyknikiem:
— Po śniadaniu — powiedziałeś pan, jeśli się nie mylę...
— Zaraz po śniadaniu — potwierdził wikary, który się nie spostrzegł dotąd, że to ma być indagacya.
— To źle, to bardzo źle! Nie powinieneś był pan tego robić! Ale słucham, słucham z całą uwagą.
Kiedy doszło do tego opisu blasków, jakie promieniowały ze skrzydeł anioła, nowa nastąpiła przerwa.
— Blasków? — powiadasz pan... Naturalnie, w porze kanikuły, gdy termometr pokazuje w cieniu 79° powyżej zera!
W ten sposób rozmawiali ciągle, a gdy doszedł wikary do końca, doktor Crump zacisnął swoje wargi, co zwykł był czynić, gdy tworzył sobie syntezę rozumowań, lub faktów, a wyciągnąwszy prawicę swoją, złączył ją z ręką wikarego w miejscu, gdzie się poszukuje tętna, a podniósłszy oczy w górę, lewą dobywał z kieszeni zegarek.
— No, ale przecież pan nie sądzisz chyba — bronił się wielebny — żebym ja...
Poczekawszy aż skazówka na minutniku obiegła dokoła, zaczął teraz Mr. Crump tonem magistralnym:
— Otóż tak przedstawia się ta sprawa: Wychodzisz pan po śniadaniu gorącem, w skwarne popołudnie letniego dnia. Umysł twój podniecony nadzieją spotkania rzadkiego egzemplarza ornitologicznego, wywołuje napięcie nerwowe wysokiego stopnia, a tem samem nie dopuszcza normalnego procesu trawienia tylko co po spożyciu pokarmów. W zaroślach tymczasem porusza się jakiś kształt ludzki, a że posiadaczowi jego nie było prawdopodobnie po myśli spotkanie w tej chwili osoby obcej, nieznanej, więc odwraca się od pana, a traf chce mieć, że ten właśnie, który się odwracał, ma bardzo osobliwie zdwojoną parę członków, wistocie dosyć przypominających skrzydła ptaka. Rozumie się, dwoi się to wszystko panu w oczach, barwy tych skrzydeł tęczowe nabierają nieznanych na kuli ziemskiej blasków, a co do mnie, to pewny jestem nawet, że widziałeś pan przed sobą roje całe różnokolorowych muszek, i innych, takich, i tym podobnych rzeczy wiele. No, tak! my to znamy wszystko, i nie dziwimy się bynajmniej, że wyobraźnia doprowadza takie zjawiska do rozmiarów od rzeczywistości bardzo dalekich. Ta...ak!
— Ależ doktorze... — bronił się wikary ostatnim już argumentem, — ależ doktorze, przecież on sam mówi wyraźnie, że jest aniołem...
— Spodziewam się! Cóż byłoby warte wszystko bez tego zapewnienia z jego strony!
— No, bo przecież nie będziesz pan chyba chciał mnie przekonywać...
— Ja pana upewniam, że to jest tylko istota ludzka anormalna — to jest poprostu: mattoid!
— Jak pan mówi?
— Mówię: „Mattoid!“ Więc pan nie zwróciłeś nawet uwagi na zniewieściałe wydelikacenie jego twarzy, na jego ciągły uśmiech, zaniedbanie układu włosów, może nawet niepozbawionych pewnego wdzięku, a jego ubranie samo — to ubranie przecież powinno było panu dać do myślenia. Szczególnie niekrytyczni bywacie panowie niekiedy!
— Ale pozwól, doktorze — oponował wikary, trąc mozolnie podbródek.
— Nie pozwolę, panie kochany — nie mogę pozwolić! Słuchaj pan dalej: Indywiduum, o którem mowa, ma nadto wszystkie oznaki osłabienia umysłu. To, panie, mnóstwo całe jest dzisiaj tego rodzaju zwyrodniałych istot, które rade przybierać role rozmaite, podawać się za osoby położone wysoko. Jeden przedstawi się panu, jako książę Walii — inny, byleś tylko był skłonnym uwierzyć, będzie cię przekonywał, że jest archaniołem Gabryelem. Co sobie taki ma żałować, zwłaszcza, gdy widzi dokoła siebie łatwowiernych. Ibsenowi naprzykład takiemu uwidziało się, że jest wielkim pedagogiem, a Maeterlinckowi, że jest Szekspirem odrodzonym. Wyborne rzeczy pisze właśnie o tem Nordau. I temu też nieszczęśliwemu prawdopodobnie ta anormalność, a zwłaszcza potworność jego kształtów nasunąć musiała myśl...
— Ależ, panie — protestował wikary, doprowadzony tym razem do ostateczności.
— Wątpliwości nie ma najmniejszej, że to jest zbieg z jakiegoś domu obłąkanych.
— Najformalniej przeciw temu oponuję...
— Jak się panu podoba. Co do mnie, jestem przekonany, że ta sprawa więcej obchodzi władze publicznego bezpieczeństwa, aniżeli nas obu, i, że jeśli się tego wypadku nie opublikuje przez pisma, to chyba przez wzgląd na rodzinę, która w takich razach czuje się zwykle boleśnie dotkniętą.
— A jednak on wydaje się tak na miejscu pod każdym względem...
— Eh, co to mówić takie rzeczy! Ot lepiej zwróć pan na niego pilną uwagę, bo niepodobna, żeby się on w dalszym ciągu nie wygadał z czemkolwiek, co będzie mogło posłużyć, jako skazówka. Jutro, lub pojutrze niewątpliwie zejdzie w rozmowie na swoich znajomych — trzeba będzie zatrzymać w pamięci nazwiska, bo wszystko mi powiada, że jego blizcy muszą być mieszkańcami tych okolic. Zresztą ja dotąd nie widzę w nim jednostki, zagrażającej publicznemu spokojowi... Chybaby później. Przyjdę jutro zobaczyć to jego, jak on sam nazywa, skrzydło. No, żegnam pana, panie Hilyer, a otrząśnij się pan z tego, bo doprawdy, że nie przystoi na pańskiem stanowisku przejmować się bredniami kumoszek. Anioł! pomyśl pan sam! Przecież to może na śmierć zgubić człowieka w mniemaniu powszechnem.
— A jednakże to, co widziały moje oczy własne...
— Zastanów się pan! to skwarne popołudnie i ten żar słoneczny, który pozbawił pana równowagi umysłu! No, ale mnie naprawdę się śpieszy. Zobaczę tedy jutro tego anioła twego — skoro tak chcesz koniecznie. — Sto pociech doprawdy z wami wszystkimi! Byle go do tej pory nie zasekwestrowała rodzina, co byłoby dla wszystkich najpożądańszem. A swoją drogą to obandażowanie pańskie było wcale niezłe. Nasza szkoła pomocy ambulatoryjnej ma już, jak widać, swoje zasługi. No, do widzenia!
Zaledwie pożegnać zdążył wikary doktora Crump, otworzywszy przed nim jaknajszerzej drzwi, aby się przez nie prędzej wydostał na świeże powietrze, aliści ujrzał, że wprost ku jego szaletowi zmierza poważnym krokiem wielebny Mendham, jego zwierzchnik i proboszcz. Na ten widok pogładził ręką swój podbródek, jak to zwykł był czynić we wszelkich trudniejszych okolicznościach życia, a w oczach jego odbiło się niepomierne zakłopotanie. W tej chwili Crump wydał mu się człowiekiem, który w ostatniej sprzeczce, jaką prowadzili ze sobą, osiągnął nad nim pewną przewagę — co nastąpi teraz — niewiadomo było, bo i ten gość nowy nie należał bynajmniej do powściągliwych w dyskusyi i skłonnych do porozumienia.
Wielebny Mendham był to mąż postawy trupio-sztywnej, a nadto wydawał się częścią tylko olbrzymiej brody swojej; że był żyjącym, okazywało się dopiero, gdy szedł, lub zabierał głos. Nie wdając się tym razem w preludya, zaczął z miejsca:
— Moja żona powróciła do domu w stanie okropnym!...
— Bądź pan łaskaw wejść.. Wistocie, wypadek jest tak szczególnym, — iż tak rzekę — niebywałym. Proszę pana bardzo — ot tu do biblioteki... Mnie osobiście jest niezmiernie przykro, ale mniemam, że gdy panu wszystko wytłumaczę i objaśnię...
— I gdy się usprawiedliwisz... — dodał proboszcz głosem sędziego kryminalnego.
— Tak jest, gdy się wytłumaczę... Ale proszę pana na tę stronę — tu, do biblioteki...
— Co to za kobieta, panie...?
— Jaka kobieta? — pytał strwożony wikary, który na takie postawienie kwestyi przygotowanym nie był. — Jaka kobieta?... Nie rozumiem.
— Bah! Otóż mamy i system przyjęty do usprawiedliwienia się!
— Ale kiedy ja zupełnie nie pojmuję kogo masz pan na myśli.
— No, a gdyby tak chociaż, tę jakąś tam umalowaną osóbkę, w toalecie tak niedostatecznej, że dochodzącej aż do cynizmu, aż do obrzydliwości — tę jednem słowem, z którą pan w miłej poufałości powracałeś przed paru godzinami z dalszej, a przyjemnej zapewne wycieczki.
— Kochany proboszczu... to był anioł!
— Tak się to mówić zwykło — o ile wiem — między libertynami o wszelkiej osobie przystojnej, która na nas silniejsze zrobiła wrażenie, a ta, jak słyszę, jest wyróżniającej piękności.
— Świat staje się doprawdy tak pozytywnym — bronił się wikary.
— Świat staje się co dzień ohydniejszym — poprawił surowo proboszcz, — ale znowu żeby rzeczy dochodziły do tego, a człowiek pańskiego stanowiska społecznego posuwał się do takiego jawnego bezwstydu...
— Ależ panie, — protestował obżałowany, — chciej zrozumieć, chciej wysłuchać przedewszystkiem. Pan się mylisz, panie Mendham! — mylisz się całkowicie! Ja zapewniam, że...
— Bardzo dobrze! Tłumacz pan — objaśniaj — usprawiedliwiaj się!
To mówiąc, rozsunął nogi na szerokość niepraktykowaną w okolicznościach mniej ważnych, skrzyżował ręce na piersiach, i stał tak niby posąg komandora z melodramatu ze wzrokiem, którym przeszywał winowajcę.
A wikary pod wrażeniem tej impozycyi i tej stanowczości tracił coraz bardziej pewność siebie, wątpić już nawet zaczynał, azali to, co przeżywał dzisiejszego popołudnia nie było wistocie snem jakimś, albo czy on sam nie jest w tej chwili igraszką prostej halucynacyi, a gdy tak milczał, rozważając które z dwóch przypuszczeń mogło być prawdopodobniejszem, proboszcz, który drżał ciągle tem samem oburzeniem, ponowił swoje zapytanie:
— A więc...?
— Jest to sprawa tak pełna konsekwencyj....
— Że będzie ona mieć konsekwencye — mogę panu poręczyć z góry.
Nie zważając już na tę ostatnią pogróżkę, która także nie była lada czem, zebrał wikary swoją odwagę i odezwał się w te słowa:
— Wyszedłem dzisiejszego popołudnia z myślą poszukiwania nader osobliwego ptaka, o którym opowiadano w Siddermorton i w okolicy. Ale powiedz mi pan przedewszystkiem, czy wierzysz pan w anioły? prawdziwe anioły?
— Nie przyszedłem tu na dyskusye teologiczne. Przychodzę jako mąż kobiety znieważonej...
— Ależ tu nie chodzi o żadną figurę; anioł, o którym mówię, jest aniołem prawdziwym, uskrzydlonym — zobacz pan sam — toż on jest w pokoju po drugiej stronie sieni.
— Doprawdy, Hilyer, nie przypuszczałem nigdy...
— Co tu przeczyć, albo powątpiewać, panie Mendham. Ja mówię prawdę, szczerą, prawdę!
Głos biedaka brzmiał coraz namiętniej.
— Nie wchodzę już w to, jakim mógł być grzech mój, któremu zawdzięczam nawiedzenie tego szczególnego posła innych światów, ale wolno mi twierdzić i twierdzę, że mam w tej godzinie pod dachem swoim anioła, którego dla przyzwoitości ubrałem w garnitur własny, i który tam spokojnie kończy swój ranny posiłek, ani przypuszczając zapewne, aby tu możliwość jego pochodzenia mogła być dyskutowaną czy zwalczaną. Wyznaję, że pozory mogą tę rzecz oświetlać nieco odmiennie, ale trudno jest żądać ode mnie, abym nawet przez wzgląd na panią Mendham, miał go wydalić w tej chwili, po tem co zaszło, a co jest tylko następstwem winy z mojej strony, względem niego spełnionej. Bądź co bądź, nie przestałem nigdy być gentlemanem i nikomu nie dałem powodu...
— Wiesz, panie Hilyer...
— Ależ ja przysięgą gotów jestem stwierdzić prawdziwość tego, co utrzymuję.
Było coś histerycznego w głosie wikarego w tej chwili.
— Przecież ja strzeliłem do niego, biorąc go za rodzaj olbrzymiego czerwonaka, i zraniłem go w skrzydło.
— Dotąd przypuszczałem, że sprawa oprze się o biskupa — teraz widzę, że należy ona wyłącznie do lekarza-aljenisty.
— A więc chodź, panie Mendham i zobacz sam.
— Ani na chwilę jedną nie dopuszczę do głowy hipotezy, że mogą istnieć anioły.
— A jednak odmiennie zupełnie nauczamy lud.
— Nie powiadamy nigdy ludowi, aby anioł istniał jako istota ucieleśniona.
— Wreszcie nie o to chodzi. Sprawdź pan sam.
— Zupełnie nie mam zamiaru sprawdzać doniosłości pańskich hallucynacyj.
— Więc ja nie podejmuję się dawać żadnych dalszych objaśnień, skoro mi pan odmawiasz naocznego przekonania się o prawdziwości tego, co mówię. Jest w moim domu człowiek — jest raczej istota bardziej zbliżona kształtem do anioła, aniżeli do człowieka. Bez przyzwania w pomoc zmysłu wzroku, nie ma tu miejsca na spory żadne.
— Ja nie prowadzę sporu, ja nie chcę nic stwierdzać, bo nie myślę brać udziału w szalbierstwie, czyjemkolwiek ono jest dziełem. Raz mi mówisz o aniele, to znowu o czerwonaku — niechajże już raz będzie koniec temu wszystkiemu. I wyszedł, zatrzasnąwszy z gniewem drzwi biblioteki.


Anioł tymczasem skończywszy herbatę, patrzył sobie najspokojniej w głąb parku przez okno jadalni. Stary kościół owiany w tej chwili blaskiem zachodzącego słońca, wydał mu się bardzo pięknym; ale zagadkowymi zupełnie przedstawiały się pomniki i kamienie grobowe, sterczące wśród ogrodzonego murem cmentarza. Gdy się nad tem zastanawiał, zjawił się przed oknem wikary, który wybiegł za panem Mendham, nie chcąc doprowadzać nieporozumienia do ostateczności.
W tem miejscu należy się słówko objaśnienia: Wielebny Mendham był to zwierzchnik surowy, człowiek szorstki niekiedy bardzo przy spełnianiu obowiązków swego powołania, ale w żadnym razie człowiek mogący sobie pozwolić na brutalstwo z kimś obcym, bez względu na to, kimby on mógł być. Rzucił teraz okiem na stojącego w oknie młodzieńca, i odrazu hipoteza jakiejś kobiety, której miał w domu uszy pełne, rozwiała mu się doszczętnie. Piękność anioła była istotnie idealną prawdziwie — niemniej miała ona charakter piękności młodzieńczej. To stwierdził na pierwszy rzut oka. To też obniżywszy nastrój i ton, zwrócił się do nieznajomego:
— Pan Hilyer zapewnia mnie, a wyznaję, że mi się to przedstawia całkowicie nieprawdopodobnem, iż pan utrzymujesz, jakobyś miał być aniołem.
Anioł złożył mu ukłon, jako odpowiedź.
— Wyda się to panu zapewne naturalnem, że nam dosyć trudno jest w to uwierzyć.
— A więc...?
— A więc radzibyśmy się najprzód dowiedzieć, jaką drogą dostałeś się pan do wioski naszej w tym swoim kostiumie ekscentrycznym?
— Pozwól, panie Mendham — interweniował wikary.
— Niechaj on się tłumaczy sam, bez pańskiej pomocy.
— Chciałem właśnie zwrócić jego uwagę...
— Zbytecznem jest wszelkie zwracanie uwagi.
— Okropne jest to wszystko, — mruknął wikary z niechęcią.
Anioł patrzył kolejno na jednego i drugiego z wielkiem zdziwieniem, wreszcie zauważył:
— Twarze panów wyrażają takie podniecenie niezmierne, że nie wiem, co mam o niem myśleć.
— Ah! nie wiesz pan, więc ja panu to objaśnię. Słuchajże uważnie — rzecz przedstawia się tak: Moja żona, a z nią razem trzy inne damy grały w lawn-tennis, gdy nagle pan rzuciłeś się na nie, rzuciłeś się, wyskoczywszy z po za rododendronów w ubraniu, które zaledwie zasługuje na to, aby je nazwać ubraniem. I pan... i pan Hilyer...
— Ależ ja — protestował wikary.
— Wiem co mówię! — to gentleman tylko miał na sobie ów kostium ekscentryczny. Któż może mi tedy zaprzeczyć prawa żądania satysfakcyi.
Tragiczny akcent, postawa posągowa nietylko nie zrobiły na gościu z zaświatów najmniejszego wrażenia, ale nadto wydały mu się wprost śmieszne.
— Dla mnie zjawienie się na waszym świecie jest niejako narodzeniem się. Nie znam waszego życia zupełnie.
— To nie mnie mówić takie rzeczy. Masz pan lat mniej więcej dziewiętnaście — to jest wiek, w którym się wie różne rzeczy. Nie uważam tego za żadną wymówkę.
— Chciałbym jednakże zapytać pana o coś.
— Słucham.
— Czy istotnie bierzesz mię pan za człowieka? — człowieka takiego, jakim jesteś sam?
— Jeśli nie jesteś człowiekiem...
— To przecież nie przeszkadza zupełnie, abym miał być aniołem. Pan nigdy nie słyszałeś o aniołach?
— Z góry zastrzegam się przeciw obstawaniu przy tej wersyi — czy przy tym wybiegu, — mówił Mendham, odzyskując pierwotną napastliwość.
— Ależ panie, miejże rozwagę — obacz jego skrzydła! — reflektował wikary.
— Myślę, że mi nie przeszkodzisz, panie Hilyer, w zadawaniu pytań temu młodzieńcowi.
— Jak tu pana przekonać o czemkolwiek zauważył anioł, — kiedy nikomu nie dajesz przyjść do słowa.
— Gdzież są te słowa? nie słyszę żadnych, oprócz uporczywego obstawania przy tem anielstwie twojem, które mnie już na dobre zniecierpliwiło. Mówże pan!
— Mówię, że jestem aniołem.
— Fe! to jest już teraz nieprzyzwoitość prosta. Ja żądam, abyś mi pan kategorycznie odpowiedział na to pytanie: Jakim sposobem dostałeś się do Siddermorton? tylko już bez tej krotochwili. Anielstwo zostaw pan sobie na później.
Anioł wzruszywszy ramionami, powiedział w połowie do siebie, w połowie do wikarego:
— Co jego opętało, tego człowieka dziwnego?
— Postawiłem pytanie proste i bezpośrednie — nie myślę go zmieniać. Zkąd się tu wziąłeś?
— Powiada, że jest aniołem — mówił wikary. — W tem mieści się wszystko.
— Nie słyszałem o takich aniołach, które się rzucają na cztery kobiety odrazu.
— W takim razie wynurzam swój żal, ale nie przyznaję się do winy żadnej.
— A tymczasem powinieneś się pan uznać winnym, bo ja nie dam sobie wmówić tego, aby ta cała sprawa ciemna nie ukrywała na dnie czegoś haniebnego. A zresztą jakim sposobem można w naszem stuleciu oświeconem rzucać ludziom w oczy ambaje tego rodzaju. Gdzie pan myślisz dojechać na tej bajeczce?
— Obejrzyj-że pan jego skrzydła. — mówię po raz ostatni! — krzyknął gniewnie wikary.
— Nic nie chcę oglądać! To co widziałem, wystarcza mi zupełnie.
— Ależ panie Mendham...
Proboszcz spojrzał przez ramię na swego wikaryusza, dając mu uczuć, że wszystkie przeciw niemu nagromadzone w ciągu trzeć ostatnich miesięcy podejrzenia potwierdzają się w tej chwili i zamieniają w pewność niezbitą.
— Niepojmuję doprawdy, panie Hilyer, mówił, powracając do tonu namaszczonego — zkąd panu przyjść mogła myśl powiększenia osobą swoją personelu naszego kościoła. Powietrze, którem oddychamy, przesycone jest ruchem socyalistycznym; zagrażają nam ze wszystkich stron ekonomiczne przewroty, są agitacye stronnictwa feministycznego, propaganda dla wprowadzania racyonalnego ubrania, jest fuzya wyznań chrześcijańskich, komunizm i indywidualizm — są jednem słowem wniesione na porządek dzienny wszystkie możliwe kwestye. Miałeś i pan przecie czas i sposobność przypisania się do którejkolwiek z nich, a tymczasem ty uwziąłeś się wypychać ptaki a w wolnych chwilach wykonywać napaści na kobiety bezbronne, przybierając sobie do pomocy takie oto naprzykład indywiduum zagadkowe. Wstyd pan przynosisz swoją lekkomyślnością całemu naszemu stanowi! Ale uprzedzam go, że to o co pytałem dotąd, to jest tylko wstęp do ankiety, która panu zagraża. Zobaczymy się jeszcze panie Hilyer. Do widzenia! I przy tych słowach zwrócił się na ścieżkę prowadzącą do plebanii.


— Czy to u was wszyscy ludzie są podobnie śmieszni? — pytał Anioł, gdy już wielebny zniknął za klombami wysokich krzewów oddzielających plebanię od mieszkania wikarego.
— Jestem w istocie w położeniu tak trudnem — mówił ten ostatni. Sam widzisz przecie...
— Zaczynam to pojmować.
— Więc odgadujesz, że oni ostatecznie nie będą chcieli uwierzyć...
— Najwyraźniej.
— Obstawać będzie z nich każdy przy tem, że ja biorąc twoją stronę, kłamię poprostu.
— A to?...
— A to mi jest przykrem niesłychanie.
Przykre... co to właściwie oznacza to słowo „przykre?“
Wikary nie odpowiedział wprost, ale poruszył znacząco głową.
— Gdybyś był człowiekiem, tej ziemi mieszkańcem, wszystko by wyglądało inaczej... a nawet nie wiem, azali nielepiej byłoby przyznać to odrazu... Niech ich tam!
— No, dobrze, ale przecież nie jestem, więc co na to poradzić?...
— Rozumiem to zupełnie, ale też w tem sęk. Widzisz, mój drogi, trudno im się nawet dziwić tak dalece... z nich żaden anioła nie oglądał nigdy, a niejeden nie zasłyszał o nim wcale, chyba w kościele. Gdybyś tak jeszcze był się ukazał tam właśnie, jakiejś niedzieli, podczas nabożeństwa... ha! możeby to jakoś inaczej oddziałało na wyobraźnie ludzkie... no, ale to już rzecz nie do naprawienia. Niezmiernie to przykra sprawa! No, nie ma co! nie uwierzy nam nikt — bezwarunkowo nikt.
— Chciałbym być pewnym, że panu nie robię zbyt wielkiej trudności tem zjawieniem się mojem.
— Ależ broń Boże! ale zkąd! Bynajmniej! Tylko że... bo to już samo z siebie wypływa, że położenie będzie się stawać coraz cięższem, w miarę jak ty obstawać zechcesz przy twojem pochodzeniu. Dla tego też gdybyś chciał iść za moją radą...
— No, no!...
— Bo to jest tak z tem wszystkiem, mój drogi. Ludzie tutejsi będą koniecznie chcieli widzieć w tobie istotę podobną sobie. Ile razy im zaprzeczysz, tylekroć zrobią ci zarzut prostego kłamstwa. Bo tylko indywidualności wyjątkowe przypuszczają w porządku spraw tego świata jakąś nadzwyczajność. W Rzymie mówi się po łacinie — jużem ci o tem wspominał, dla tego też ja proponowałbym z mojej strony...
— Proponowałbyś pan, abym udawał człowieka?
— Nadzwyczajnie trafnie się domyślasz.
Anioł patrzył zamyślony na krzak róży okryty kwieciem, a po chwilowem milczeniu, zaczął:
— Kto wie... z czasem... Mnie się niekiedy zdaje doprawdy, że nie ma niepodobieństwa, abym ja się nie miał uczłowieczyć żyjąc wśród was, i z tego punktu się zapatrując, może nieroztropnością było z mojej strony przyznać się odrazu do swego pochodzenia. Podług tego co słyszę, nie ma między wami aniołów stanowczo, a ja któż jestem, abym miał zaprzeczać prawdom, których was nauczyło doświadczenie? Wedle praw tego bytu jestem tworem jednodniowym. Więc skoro macie tę niezbitą pewność, że anioł jest tu niepodobieństwem stanowczem, wypadałoby i mnie zostać czemś innem, a przedewszystkiem nie tem, czem jestem. Ostatecznie nie jestem też już sobą zupełnie: jem, a anioły niejadają... Tak, ja się widać zhumanizowałem już częściowo...
— Będzie to chyba jedyny środek usprawiedliwiający twój pobyt między nami. To też gdybyśmy byli zaczęli naprzykład od tego, że ty jako człowiek zwyczajny znajdowałeś zawsze upodobanie w pluskaniu się w wodzie, że ten nawyk zaprowadził cię do jeziora Siddermorton, że zostawiwszy ubranie twoje na brzegu, zostałeś, dajmy na to, okradziony przez włóczęgów, że ja pierwszy odnalazłem cię w położeniu tak pełnem ambarasu, byłaby się z tego dała zrobić eksplikacya wystarczająca całkowicie dla pani Mendham, i bylibyśmy niepotrzebowali zabrnąć tak bez wyjścia w ten żywioł nadprzyrodzony, który dzisiaj już i z kazalnicy razić zaczyna potrochu. Doprawdy, że trudno byłoby ci uwierzyć do jakiego stopnia...
— Ano widzę sam, że stało się źle.
— Oczywiście, oczywiście! Ale odtąd; zrób to już dla mnie, nie obstawaj przy tem pochodzeniu anielskiem. To cię z pewnością pogodzi ze wszystkimi odrazu. Jeśli tu z nami pobędziesz dłużej, przekonasz się sam, jaką niechęć wywołuje przeciw sobie każdy, kto się pokusi o zachwianie jakiegokolwiek mniemania raz ustalonego. Te ustalone mniemania, to są nasze zęby mądrości. Co do mnie — tu sobie wikary zakrył oczy dłonią — co do mnie, to ja nie cofam się przed myślą uznania cię za anioła, a w tem posłuszny jestem tylko świadectwu własnych moich zmysłów — w danym wypadku wzrokowi memu.
— Nas tam wzrok nie myli nigdy.
— I my ufamy mu — do pewnych granic, rozumie się...
W tej chwili zegar wydzwonił godzinę 7-mą, a wraz z tem pani Hinijer oznajmiła podanie obiadu.


Zasiedli tedy do stołu. Wikary zasłonił się serwetą, wgniótłszy jeden z jej brzegów za kołnierzyk, i zaczął przypatrywać się aniołowi, który dosyć biegle, jak na początkującego, radził sobie z zupą.
— Widzę, że tę część nauki naszego życia przyswoisz sobie rychło i bez trudu — zauważył gospodarz.
Jakoż nieźle w istocie manewrował anioł widelcem i nożem, rzucając ciągłe, ale ukradkowe spojrzenia w stronę Dalii, wielce gładkiej pokojóweczki, która podawała półmiski. Przy deserze tłukąc orzechy, których smak bardzo się gościowi z Zaświatów podobał, zwrócił się on ni ztąd ni zowąd do wikarego z zapytaniem:
— Ta, jest także damą — nieprawdaż?
— Dobry sobie! — pomyślał wikary, a głośno odpowiedział: no, nie!... To nie jest dama — to służąca...
— Ale co znowu! — przecież ona ładniejsza jest od tamtych wszystkich razem.
— Nie odważ-że się, broń Boże, wypowiedzieć tego w oczy pani Mendham na wypadek, gdyby cię los doprowadził do rozmowy z nią.
— Ale kiedy to jest tak jak mówię. Niema ani takich, wypukłych łopatek jak tamte, jej biodra harmonizują lepiej z całą postawą i nie są tak rozrosłe, a co do twarzy, to ja ufając memu wzrokowi bezwarunkowo, dostrzegam różnicę olbrzymią na korzyść tej, jak ją pan nazywasz, służącej. Co zaś do sukni to i w tym względzie...
— Pani Mendham i jej córki miały na sobie kostyumy tennisowe — usprawiedliwiał wikary dyplomatycznie, zadowolony w gruncie rzeczy taką surową krytyką jego śmiertelnej nieprzyjaciółki; niemniej niechciał, aby się ta rozmowa przy zmieniającej zastawę służącej przedłużała, i dla tego powrócił do poprzedniego tematu.
— Możesz być przekonanym, że ja zupełnie wierzę w to, iż jesteś aniołem. Widziałem, jakeś się wzbił pod obłoki, widziałem twoje skrzydła rozwinięte w locie. Spadłeś, bom do ciebie strzelił, ale żem ja to wszystko oglądał na własne oczy, tego nie wybije mi z głowy ani doktor Crump ani mój proboszcz. Jednakże sądząc z dotychczasowego zachowania się tych obu ludzi względem ciebie, nie wolno nam chyba liczyć na to, aby oni rychlej lub później dali się przekonać, że tak było a nie inaczej. Wogóle my jesteśmy tu bardzo wymagający, gdy chodzi o dowody. To też gdy teraz dyskutujemy wybranie sobie trybu zachowania się twego na przyszłość, myślę, że nie pozostaje ci na prawdę, jak zaprzestać już raz wypierania się człowieczeństwa. Oczywistem też jest, że nie mamy pojęcia najmniejszego, czy wogóle wrócisz do siebie kiedykolwiek, jak prędko się to stać może, i w jakich warunkach. Co do mnie, tak dalece skłonny już jestem po tem co się stało uwierzyć we wszystko co jest nadzwyczajne, iż nie zdziwiłoby mnie naprzykład wcale, gdyby się rozstąpiły w tej chwili ściany tego domu i gdyby ci, od których pochodzisz, zstąpili, aby cię zabrać do siebie. Winienem ci przyznać, że zjawienie się twoje rozszerzyło potężnie moją wyobraźnię, bo już w ostatnich latach mego życia coraz rzadziej wybiegałem myślą w krainę cudów. Ale co się ciebie tyczy, nie pozostaje ci chyba jak przyjąć życie nasze takiem jakie jest.
— A powiedz-że mi pan od czego się rozpoczyna to życie?
— Mój Boże, jak by ci to objaśnić — mówił wikary — oto widzisz w ten sposób. Rozpoczyna z nas każdy istnienie swoje najpierw od tego, że jest niemowlęciem, później małą istotką ludzką o cerze białej i różowej, przeważnie bardzo wdzięczną. Potem rośnie sobie ten drobiazg ludzki, i często bardzo pięknieje jeszcze, aż do pewnego czasu. Są między niem chłopcy i dziewczynki, z których później wyrastają młodzi mężczyźni i młode panny. Jest to właśnie najpiękniejsza pora życia, do której przez jego resztę radzi powracamy pamięcią. Pełno tam wielkich nadziei i pożądań sławy u mężczyzn, uroczych snów i wzruszeń rozkosznych w świecie kobiecym, no i co nieuniknione, pełno tak że niebezpieczeństw różnego rodzaju.
— A ta, to była również taką dziewczynką? — pytał anioł, wskazując znowu na znikającą we drzwiach Dalją.
— Tak! ona była taką dziewczynką...
— Cóż następuje potem? — pytał po dłuższym namyśle zaciekawiony gość.
— Potem barwy zaczynają szarzeć, bo wchodzimy w życie rzeczywiste. Młodzi ludzie i młode dziewczyny łączą się w pary po większej części. Aby się to stać mogło, przychodzą oni najpierw do mnie ceremonialni i kłopotliwie zawstydzeni, w strojach uroczystych, i ja daję im ślub, to jest łączę ich ze sobą. Potem jeszcze zjawiają się znowu między temi połączeniami takie istotki małe, o których ci wspomniałem, z których koleją naturalną rzeczy wyrastają ludzie poważni, mądrzy, głupi, dzielni, niedołężni — kobiety dobre, złe, miłe w pożyciu, kłótliwe. U tej połowy ludzkości ostatnio wspomnianej, cera więdnie rychło, nabierają należące do niej osoby z wiekiem szczególnego pożądania przewagi we wszelkim stosunku, i to jest jedną z głównych przyczyn, że życie tamtej znowu połowy pierwszej, to jest życie tak zwanych mężczyzn traci stopniowo powab, a nawet staje się nieznośnem. Wreszcie przychodzi na człowieka epoka powolnego rozkładu...
— Co znaczy ten wasz rozkład powolny?
— To widzisz nie jest wcale ładny proces ten, o który pytasz. Gdy on się zaczyna, włosy wypadają i przybierają barwę, tak zwaną u nas, siwą. Ot i u mnie masz już na głowie początek tego zjawiska — mówił wikary, ukazując typową księżą łysinę wielkości talara. Dalej pozbywamy się również zębów, twarz marszczy się i wydłuża, w końcu zsycha się jak stare zwiędłe jabłko. Coraz mniej chodzi człowiekowi o ten pokarm i napój, którego tyle potrzebował w młodości — coraz mniej ubiega się za przyjemnościami życia, giętkość i sprężystość członków ustępuje sztywności, stawy — te oto naprzykład — widzisz, stają się podobne do zardzewiałych zawias, kaszel bolesny nie daje spoczynku. Jednem słowem cierpienie...
— Aha! cierpienie, to niby ten ból, o którym pan mówisz ciągle.
— Tak, to jest jednoznaczne niemal. No i nakoniec odchodzi człowiek zakosztowawszy w różnych fazach swego życia tego wszystkiego koleją, tak jak ci mówię. Żeby ludzie wogóle mieli ochotę odchodzić ztąd — tego nie powiem, ale to jest u nas musowe, więc chociaż zatrzymujemy się tutaj, ile tylko można, i czepiamy życia wszelkimi sposoby, koniec jeden i ten sam zawsze.
— I gdzież to oni odchodzą?
— Widzisz, mój drogi, to niezmiernie ryzykowna rzecz powiedzieć to z całą pewnością. Mnie samemu zdawało się dawniej, że ja wiem, a w miarę jak się starzeję, zmniejsza mi się ciągle ta moja pewność pierwotna. Mamy co do tego podanie, legendę jeżeli wolisz, a nawet może to jest coś więcej jak legenda. Można być człowiekiem należącym do kościoła, to jest księdzem, a nie mieć wiary bezwzględnej. Stokes co do tego naprzykład powiada, że z tamtej strony grobu niema nic. I co mu tu odrzec na to jego twierdzenie?
— A pan byłeś także takiem dzieckiem białem i różowem?
— Byłem, ale to dawno dosyć.
— I nosiłeś zawsze takie samo jak dzisiaj ubranie?
— Ale zkąd! Mamy wszyscy ubrania zastosowane do wieku.
— A potem stałeś się młodym chłopcem?
— Rozumie się, tak jak wszyscy.
— A jeszcze później młodzieńcem pożądającym sławy?
— Ech, nie — nie miałem ja osobliwego rozpędu w mojej młodości. Byłem słabowity, a przytem ubogi, a następstwem takiego braku darów fortuny bywa u nas zawsze pewna nieśmiałość. Za to uczyłem się z zapałem, i miałem prawdziwą namiętność odkopywania myśli ludzkiej z kurzu i pleśni, któremi okrył ją czas i niepamięć. Do sławy nie doszedłem, młoda dziewczyna nie zjawiła się, aby mi rozjaśnić życie — jestem sam i czuję coraz więcej jego ciężar.
— A takich małych dzieci białych i różowych nie miałeś pan wcale?
— Nie — zkądżeby. No i widzisz teraz na przykładzie najlepiej sam początek tego rozkładu, o którym ci mówiłem. Plecy mi się garbić zaczynają, a przejdzie jeszcze kilka lub kilkanaście tysięcy dni, a i ja za innymi odejdę z tego świata, na którym byłem nie znaczącą bardzo jednostką, do tego innego, o którym naprawdę nie wiem nic, i tobie tyleż tylko o nim powiedzieć mogę.
— Widzę, że jedyna sprawa konieczna i obowiązująca w życiu codziennem jest u was to jedzenie?
— Tak jest: jeść, okryć się i zdobyć dach nad głową, to trzy główne zadania i pobudki naszych prac. Przyszedłeś do nas w pogodny dzień letni, więc trudnoby ci byłoby nawet odmalować, czem jest nasze zimno i nasze słoty. Ma tu z nas zresztą każdy obowiązki odpowiednie do swego stanu albo zawodu, jeśli wolisz. Ja naprzykład jestem od tego, żebym, gdy mi ojcowie i matki przynoszą te swoje białe i różowe istotki, wymawiał nad ich głowami pewne raz na zawsze przyjęte słowa — wykonywał pewne symboliczne znaki i gesty, nadawał im imiona, a w lat kilkanaście ponawiał z małemi zmianami ten ceremoniał — czyli jak się mówić zwykło — konfirmował je. Zrozumiesz później potrzebę tego wszystkiego. Potem jeszcze, gdy nadchodzi czas, aby i oni koleją rzeczy łączyć się mogli w pary, znowu stawiają się przedemną, a ja odczytuję na ich intencyę osobne ustępy z pewnej na ten cel przeznaczonej książki. Gdyby nie ta formalność ostatnia, oni trwając w swoich intencyach wspólnego pożycia, byliby odtrąceni przez współmieszkańców swojej wioski, a żadna dziewczyna ani żadna dama nie zamieniłaby dwóch słów z taką buntowniczką przeciw zwyczajowi, któraby w milczeniu nie wysłuchała mnie, gdy czytam na jej intencyę te ustępy. A że to nie jest tak bardzo uciążliwe, więc buntuje się tylko ten lub ta, którzy mają w tym kierunku swoją specyalną skłonność. To tak być musi koniecznie, a o tem dowiesz się w swoim czasie również, i przyznasz nam słuszność, żeśmy to zaprowadzili u siebie, chociaż na razie, jak widzę, wydaje ci się to tylko dziwactwem. Otóż ci wszyscy, gdy nadchodzi dla nich stanowcza godzina rozkładu, raz jeszcze potrzebują mojej pomocy, więc wzywają mnie do siebie, a ja wtedy przekonywam ich o istnieniu jakiegoś świata nader osobliwego, ku któremu oni się zbliżają, a w który ja w głębi duszy nie mogę powiedzieć, abym wierzył bezwarunkowo. W tym świecie życie ma być w niczem niepodobne do naszego życia. A nakoniec gdy ich trzeba, jako już nieżyjących, pogrzebać w ziemi, znowu występuję na scenę ja, i mówię dłużej lub krócej — lepiej lub gorzej o tem, gdzie oni poszli, do wszystkich obecnych przy tej tak smutnej uroczystości. A więc, jestem świadkiem początku, pełni rozwoju, i wreszcie końca bytu każdego z nich. Nadto każdego siódmego dnia w tygodniu, ja który nie jestem bynajmniej innym od nich człowiekiem, ja który widzę tak daleko jak widzą oni, ja opowiadam im o tem życiu przyszłem, o którem dowiedziałem się z pewnych ksiąg, ale co do którego nie mam, prócz słowa drukiem przekazanego, żadnych zgoła rękojmi. Jednem słowem prorokuję i rozkładam się stopniowo wśród moich proroctw.
— Bardzo osobliwe życie stworzyliście sobie — można wam to przyznać.
— Jest ono dla mnie o tyle osobliwem dzisiaj, że od chwili poznania ciebie spostrzegłem się, iż go dotąd traktowałem do pewnego stopnia jako interes. Tyle tu jest w istocie rzeczy dziwnych! Bo wystaw-że sobie, gdy ja na kazalnicy wysilam się, aby opowiadać moim parafianom o rozkoszach zagrobowego bytu, to przez ten czas jedni chrupią sobie ze smakiem cukierki, inni, młodzieńcy naprzykład, przyglądają się przez szkła przybliżające obecnym w kościele dziewczętom, a starzy obojej płci — ci niby co są najbliżsi tej przemiany, przygotowują się do niej drzemką wzmacniającą ich siły. Bywa też w kościołach cały tłum nader różnorodny, a więc otyli parweniusze świecący na białych kamizelkach swoimi złotymi łańcuchami, kobiety, które tu przychodzą wyłącznie prawie po to, aby zaprezentować znajomym swoje ile można najexcentryczniejszego kształtu kapelusze, a to dla obudzenia w duszach bliźnich uczucia zazdrości. A ja sobie tymczasem brzęczę zawsze te same słowa — szczęściem pozostające mi w zapasie z roku na rok, i budzę ich z drzemki, i odrywam od uczuć ziemskich zapewnieniami w tym rodzaju: „Ani oko nie widziało — ani zasłyszało ucho ludzkie — ani rozum człowieka nie pojął tego co czeka go.“ Niekiedy spojrzę na dół szukając wrażenia jakie wywołałem, i trafiam zwykle na kogoś z młodych, jak się wpatruje z całem przejęciem i rozmysłem, azali mu pasują do ręki jego rękawiczki kupione wczoraj za cenę 3 szylingów i sześciu pensów.
Na tem schodzi mi rok za rokiem mojego życia. W młodości — w epoce, w której cierpiałem fizycznie, miałem swoje potężne pragnienia i swoje przeczucia tego przyszłego, lepszego bytu. Dzisiaj...
Tu spojrzał po sobie całym, zatrzymał wzrok na pięknie utrzymanych rękach, a zabawiając się sznureczkiem swoich binokli, dodał, jak gdyby w konkluzyi tego wszystkiego, co było powiedzianem dotąd:
— Dzisiaj jestem zdrów, rozwinąłem się, utyłem. Przytem walka ducha z ciałem nie udręcza mnie tyle co dawniej. Z każdym dniem wzrasta wiara moja w Boga, ale zmniejsza się ufność w siłę dawnych przekonań. Prowadzę żywot spokojny, wypełniam przyjęte obowiązki, o ile mi się zdaje, uczciwie, przytem trochę ornitologicznych zamiłowań, od czasu do czasu partya szachów, a jako gimnastyka umysłu — matematyka. Dni moje są w ręku Pana mego.
Wikary westchnął i popadł w zadumę. Anioł przypatrywał mu się bardzo uważnie i wydało się wikaremu, że czytał w jego oczach pomieszanie.


Dzień pierwszy na ziemi tego gościa z Zaświatów zakończył się, jak widzieliśmy, obiadem i pogawędką. Gospodarz zauważył, że w godzinę jakąś po tej rozmowie młodzieniec doświadczył jednego jeszcze z symptomów dosyć powszednich, naszego życia — ziewał.
— Co to jest? — pytał anioł zmięszany swego gospodarza, — bo uczucie to i ten objaw wydały mu się nowe bezwarunkowo, a nawet niezupełnie przyjemne. Co to jest? Usta mi się rozszerzają, a fala powietrza w jakiś niepojęty sposób ciśnie mi się do gardła?
— Nic nadzwyczajnego! — ziewałeś poprostu. My tu praktykujemy dosyć często ten obyczaj. Czyżby nieznanym on był w waszym świecie?
— Zupełnie nieznany.
— Ano nie ziewa widocznie ten, kto jest nieśmiertelny. Mimo to wszystko, pójdziesz chyba do łóżka...
— Co to jest łóżko?
Tu wikary wdać się musiał w teoretyczne objaśnienie tego, czem jest ciemność, i na czem polega sztuka udania się do łóżka. Domyślił się wikary ze zdziwienia swego słuchacza, że anieli właściwie nie śpią, a marzą, i że do tego celu przybierają pozycye te same, jaką ongi przybierał człowiek pierwotny, to znaczy śpią z czołem na własnych kolanach opartem. Ten ich sen na łąkach kwietnych w dzień biały wydał się w tej chwili biednemu księdzu czemś nadzwyczaj rozkosznem i pożądanem. Anioła znowu w wysokim stopniu zajmowały i bawiły urządzenia pokoju sypialnego — o wszystko się wypytywał z ciekawością, godną dziecka, albo człowieka leśnego.
— Powiedz mi pan — mówił — dlaczego u was każdy sprzęt spoczywa na czterech nogach? Macie przecież podłogę prostą i równą, a wszystko umieszczacie na tych waszych martwych zwierzętach czworonogich.
Podczas, gdy wikary wysilał się, aby słuchaczowi swemu wytłumaczyć, że tak właśnie, a nie inaczej być powinno, anioł zabawiając się świecą, która stała na stole, sparzył się w palec, dając do zrozumienia tym sposobem, że mu brak elementarnych nawet pojęć o prawach kombustyi. Trzeba mu było tedy tłumaczyć wszystko co dotyczy ognia i zwrócić jego uwagę na niebezpieczeństwo, co ułatwiło niezmiernie owo sparzenie się.
— Jest on bardzo piękny — mówił ksiądz, wracając z gościnnego pokoju do siebie, i dlatego myślę, że musi być rzeczywistym aniołem, ale lękałbym się, żeby nie stał się tu przyczyną wielu niepokojów i nieporozumień, zanim pojmie to życie tutejsze i zacznie w niem czynny udział przyjmować.
Wikary czuł się tego wieczoru znużonym i wyczerpanym jak nigdy.


W pokoju proboszcza o tej samej godzinie taką ze sobą prowadzili rozmowę małżonkowie Mendham:
— Nie słyszałam nigdy fantastyczniejszej baśni — mówiła pani, zagłębiona w swoim fotelu na biegunach, w którym się kołysała niedbale. — On musi być obłąkany, ten twój wikary.
— Jestem o tem najmocniej przekonany.
— Bo przecież za szeląg złamany nie ma sensu w tych jego opowieściach.
— Zwracałem ciągle jego uwagę w tym kierunku, ale napróżno.
— A swoją drogą ten garbaty jest najciekawszym okazem ludzkości, jaki przez życie swoje spotkałem. Fizyonomia cudzoziemca, twarz pełna dumy, lecz przejrzysta prawie, włosy mogę powiedzieć, przepiękne! — nie widziałem takich włosów nigdy! — Nie wiem, czy wogóle były one obcinane kiedykolwiek. Szczególna jest ta jego przenikliwość spojrzenia i ten uśmiech niepojętej subtelności. Jakiś zniewieściały osobnik męzki wyraźnie!
— No, dobrze, ale kim on być może nareszcie? — pytała pani.
— Wiesz, że nie mogę w żaden sposób wpaść na myśl, któraby się wydała bliższą prawdy.
— Zkąd przybywa?
— I co do tego nie mam domysłów żadnych.
— A gdyby to był chórzysta z jakiegokolwiek teatru większego, lub coś w tym rodzaju, bo jego czuć prawie sceną.
— Zresztą kimkolwiek jest, dlaczego on wszedł do ogrodu w tym kostiumie zakazanym?
— Nad tem rozmyślałem najdłużej, ale także nie wymyśliłem nic. Jednem słowem — nie wiem. Wikary nie dał mi żadnych zadawalających wyjaśnień. Na wszystko odpowiadał swojem: „To jest anioł, mówię panu, że anioł!“ Dogadajże się z takim czego!
— Czy on jednak nie zakrapia czasem, ten wikary?.. A zresztą... bo ja wiem... może oni się i kąpali w jeziorze razem, chociaż nie widziałam, aby tamten niósł ubranie jakiekolwiek.
Proboszcz usiadł na łóżku i zaczął rozsznurowywać trzewiki, a przy tej czynności zagadywał do żony przerwami:
— Że zagadka, to zagadka! Wszystko to wygląda na halucynacyę.
— A czy ty, Jerzy, pewny aby jesteś, że to nie kobieta?
— Jak tego, że mamy noc w tej chwili. Jużciż chyba rozumiem się na tem, jakie są cechy męzkości na pierwszy rzut oka. To jest sobie chłopak 18 do 19 lat najwyżej, z wszelką pewnością.
— Głowa schnie od tego wszystkiego. I on tam pozostał na wikaryi?
— Ten Hilyer, to poprostu szalona pałka — mówił proboszcz, odnosząc zdjęte obuwie, aby je wystawić poza drzwi. Bo wystaw ty sobie, że on o tem mówi tonem tak głębokiego przekonania, jak gdyby naprawdę wierzył w anielstwo tamtego. Czy twoje trzewiki wyniosłaś już sama?
— Stoją wprost garderoby... No, on bo niby był zawsze oryginałem potrochu, a przytem ma coś dziecinnego niemal w swojem obejściu z ludźmi. Anioł!.. Waryatem być trzeba na to!
— Rozumie się, że Hilyer nie jest w całem znaczeniu tego słowa człowiekiem poważnym. Unika wszystkich bardziej stanowczych zagadnień życiowych, lada nowostka absorbuje go całkowicie — co się tu dziwić, że teraz bawi się aniołem.
— W żadnym razie jego szaleństwa nie usprawiedliwiają tego garbusa.
— On poprostu jest jeden fiksat, a garbus drugi.
— A niech sobie będą zwaryowani obaj — co mi do tego, ale żebym ja nie potrzebowała znosić takiego uchybienia. Choćby nawet przewróciło mu się w głowie na tyle, że uwierzył w anielstwo tamtego, nie przeszkadzało to jemu samemu zachowywać się, jak na gentlemana przystało.
— A rozumie się.
— Będziesz pisać do biskupa?
— No, co do tego, to się waham trochę. Przyszło mi nawet do głowy, że nie byłoby to zupełnie lojalnem. A przytem pamiętam i o tem, że mojej skargi ostatniej nie wziął on wcale pod uwagę. Wolę napisać poufnie do Austin’a, a już on tam znajdzie chwilę sposobną, aby to biskupowi wrzucić w ucho. Bo zresztą ma tam i Hilyer swoje zaufanie, tak, że...
— Tak, że mógłby on tobie, a nie ty jemu przystawić stołka — to chcesz powiedzieć. Bójże się Boga! Toż przecie ty za siebie i za niego pracujesz właściwie, a gdyby nie moja pomoc, to nie wiem doprawdy coby się stało z ubogimi w parafii. Ale a propos! — wszakże to jutro rozdawnictwo odzieży, a ta Goody Ansel...
— Ależ wiem, wiem! Przecie od samego południa o niej tylko mówisz ciągle.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: anonimowy.