Gość z zaświatów/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Gość z zaświatów
Rozdział Nazajutrz rano
Wydawca „Tygodnik Mód i Powieści“
Data wyd. 1903
Druk Akc. Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Wonderful Visit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Nazajutrz rano.

Gdy dnia następnego o wczesnej dosyć godzinie przyszedł wikary do pokoiku swego gościa, zastał go ubranego już zupełnie, i patrzącego w dal przez otwarte okno. Poranek był wspaniały. Jeszcze na trawach błyszczały rosy wilgotne, w których dyamentami odbijały się promienie słoneczne; ptactwo w krzewach i klombach zawodziło Stworzeniu swoje radosne hymny, a tam w odległej perspektywie widać było jakiegoś oracza pochylonego nad pługiem, ciągnionym przez dwa silne konie. Anioł miał podbródek oparty na dłoniach i zapatrzony się zdawał w to widowisko całe tak dalece, że nie zwrócił nawet uwagi na wejście swego gospodarza.
— Jakże tam ze skrzydłem twojem? — pytał uprzejmie ten ostatni.
— Jużem zapomniał, że mię dolegało... ale powiedz mi też pan, czy ta istota zgięta we dwoje, idąca za tymi hipogryfami waszym i, to jest także człowiek?
— A dlaczegóżby nie miał być człowiekiem? To rolnik.
— A po co on tak chodzi w tę stronę i z powrotem? Czy jego to bawi?
— Wątpię. Ale on pracuje. Orze ziemię.
— Pracuje? Po cóż on pracuje? Zdaje mi się, że to przyjemności robić nie może to pracowanie jakieś.
— Z pewnością, ale to jest mus. Trzeba pracować, aby jeść, aby mieszkać, aby się okryć. Jużem ci to mówił.
— Ciekawe! I wszyscy robią u was to samo? Pan także orzesz?
— No nie! On, właściwie mówiąc, orze za siebie i za mnie.
— A dlaczego?
— Dlatego, że są znowu inne zadania, które ja za niego spełniam. Żyjemy tu wszyscy pod prawem podziału pracy. Wymiana usług, nie jest to żadne zepchnięcie swego udziału w pracy na barki innych.
— A co pan takiego spełniasz za tego człowieka?
— Stawiasz pytanie wprost, a tu wprost odpowiedzieć niepodobna, bo nasze ustawy społeczne są dosyć skomplikowane. Nie wiem nawet, czy pojąłbyś to odrazu, gdybym ci w niewielu słowach wytłumaczyć probował. Czy nie chce ci się jeść?
— Zdaje mi się, że tak — odpowiedział anioł, nie spuszczając wzroku z tego oracza i nie odchodząc od okna, ale nagle odwrócił się i zadecydował niby w konkluzyi swoich spostrzeżeń:
— W żaden sposób nie dam się przekonać, aby to wasze oranie robić mogło komukolwiek przyjemność.
— Trafny masz wistocie dar obserwacyi, ale może pójdziemy już na śniadanie.
— Jakem ci to już mówił — prowadził dalej rzecz swoją wikary, zstępując ze schodów — mechanizm naszego życia jest nader złożony. Wszystko polega na tem, że jedni robią to — inni owo.
— To znaczy, że, gdy ten starzec o grzbiecie skrzywionym będzie sobie ciągle chodził za nas, jak dotąd w obie strony, my będziemy jedli śniadanie za siebie i za niego? Wszak tak należy rozumieć wzajemność usług?
— Niezupełnie tak. Ale oto rostbeaf i omlet z konfiturami. Widzisz, mój drogi, ta umowa społeczna... ale bądź-że łaskaw siadać... bo czuję, że dopatrujesz pewną krzywdę, czy uszczerbek jednych...
— Nie, ja tylko staram się zrozumieć, a nie mogę.
— Napój, który ci nalewam, nazywa się u nas kawą... A co do tego, coś powiedział przed chwilą, to w twoim wieku, wyznaję, że i ja nie rozumiałem także, ale z latami, szerszy widnokrąg zapatrywań, doświadczenia życiowe!.. A to są, widzisz, grzybki, rzecz bardzo dobra! — zresztą porządek rzeczy naturalny nauczył mnie dużo, bardzo dużo. Uważasz, mój drogi, niewątpliwem jest, że ludzie wszyscy są braćmi, ale i to pewnik także, że są bracia starsi i młodsi; są także zajęcia, które wymagają znacznej kultury umysłowej, a inne znowu, przy których kultura wszelka byłaby raczej przeszkodą, niż pomocą. Nie byle czem też jest i prawo własności. Trzeba oddać Cezarowi... no, ale ty tego nie pojmujesz jeszcze. Zresztą to nie jest ani pora, ani miejsce. Chciej oto wziąść talerz, a ja zaraz po śniadaniu dam ci książkę... te grzybki są wistocie znakomite... a ta książka także w swoim rodzaju... ona nauczy cię wiele rzeczy.
Po takiej inicyacyi gościa z Zaświatów w tajniki życia ziemskiego — inicyacyi dziwnemi dosyć przeplatanej uwagami gastronomicznej treści, wstał wistocie gospodarz domu, aby poszukać w bibliotece popularnego podręcznika ekonomii społecznej, której metodyczny wykład lepiej powinien był uporządkować w głowie temu nowicyuszowi niż bezładne słowa i uwagi okolicznościowe. Właśnie przechodzili przez przylegający do biblioteki gabinet do pracy wikarego, gdy ten ostatni, idąc przodem, usłyszał poza sobą:
— Ah! więc wy jednak macie u siebie i to...
Przedmiotem, który wywołał ten radosny wykrzyknik mieszkańca krainy snów, były skrzypce, bo ich niekiedy dotykał się wikary, aby rozpędzić chmury, które dokoła niego gromadziła zawsze codzienna powszedniość życia. Nie był on w jakimkolwiek stopniu artystą, ale należało mu przyznać, że odczuwa muzykę.
Anioł wziął w rękę instrument i dotknął smyczkiem strun. Pierwszy akord zatrzymał w miejscu słuchacza, który zupełnie stracił odrazu świadomość, gdzie szedł i po co.
— Więc grasz?
Odpowiedzi na to pytanie nie było, ale w jej miejsce rozbrzmiały w powietrzu pierwsze tony harmonii, o której jedno tylko w tej chwili mógł pomyśleć wikary, a to, że była dlań obca stanowczo, i że nawet nic podobnego nie przeczuwał wyobraźnią. Mieszkaniec nieznanych sfer raz tylko zatrzymał wzrok na wikarym, później zdawał się ścigać spojrzeniem wizję jakąś niepochwytną, iść za jakąś myślą, którą w tym bycie nowym dlań zatrzymała mimo wszystkiego jego pamięć. Słuchacz usiłował zdążyć za tą falą tonów, ale wątek pieśni uchodził przed nim ciągle — to wybuchał jak płomień, to lśnił jakimś nieznanym blaskiem w oddali, powracał, zbliżał się, aby za chwilę rozprysnąć i urwać najmniej spodziewanym dyssonansem, a zakończyć szeptem jakiejś pieśni, pełnej niepochwytnego czaru. Motyw zmieniał się po kilkakroć, a wzrok wikarego osnuwały coraz bardziej jakieś tumany wizji, czuł chwilami nieprzeparty popęd do zerwania się w obłoki za tym hymnem płynącym w nieskończoność. I znowu zdało mu się, że daremny to poryw niestety, że go tu kamieniem przytłacza jego człowieczeństwo, że nie dla nas te akordy niebiańskie, a wtedy cały zachwyt ustępował miejsca nigdy przed tem nieodczuwanej, bezmiernej tęsknocie za jakiemś lepszem, doskonalszem od naszego życiem.
Muzyka zamilkła; ostatnie tony rozpłynęły się, a oni obaj słowa nie zamienili ze sobą dotąd. Ten młodzieniec wirtuoz wodził wzrokiem niepewnym dokoła, jak gdyby się tutaj na nowo zupełnie rozglądać poczynał, a nie poznawał nic z tego, do czego już myśl i wzrok jego nawykać poczęły — wikary, owszem, powracał szybko do rzeczywistości, jak gdyby rozumiał, że przebywanie poza tym progiem, który przekroczył, jedną tylko krótką chwilę w życiu trwać może dla nas śmiertelnych. On też pierwszy zawiązał rozmowę, a raczej on mówił jeden, a słowo jego pierwsze nie mogło oczywiście być czem innem, jak usiłowaniem oddania tego, co czuł przed chwilą.
— Jesteś wistocie niezwykłym wirtuozem — powiedział wolno. — Miałem widzenie podczas, gdy ty grałeś. — Mógłbym rzec raczej: początek widzenia... bo pierzchło, rozwiało się to, niby obłok świetlany, i w tej chwili pozostaje mi zaledwie pewna świadomość, że dusza moja na jedno mgnienie oka opuściła swoje okowy. Drogie są chwile podobne, ale nie kosztować ich długo człowiekowi tej ziemi.
Wstał wikary; przeszedł parę razy pokój, przetarł oczy, a spojrzawszy w twarz swemu gościowi, dodał:
— Ostatecznym wynikiem tego, co miało miejsce przed chwilą, jest postanowienie moje niewzięcia nigdy więcej do ręki tego instrumentu. Zabierz go do pokoju swego. Pewien jestem, że dotąd nigdy nie słyszałem muzyki, a nawet nie miałem najmniejszego wyobrażenia, czem ona jest, i czem stać się może. Tak jest, nigdy już w życiu mojem nie będę grał! Szkoda! W swoim czasie, gdy sobie nie zdawałem sprawy z nieudolności własnej, było to dla mnie orzeźwieniem jakiemś momentalnem, pewnego rodzaju portem wytchnienia dla skołatanej myśli. Dziś i to się stało niemożebnem. Szkoda! Oto, jak oddziaływa na nas zetknięcie się z doskonałością!


Może nie dosyć roztropnie postąpił sobie wikary, pozwalając aniołowi na swobodne jego wycieczki po wiosce. Celem tych zbliżeń do jej mieszkańców miało być stopniowe uzupełnianie sobie pojęć o ludzkości, o której młodzieniec słyszał, lub czytał dotąd niewiele. Nie dosyć roztropne to było, bo zgoła nie przewidział tego, co na istotę obcą naszym warunkom czekać tutaj mogło. Jedno tylko rozumiał instynktowo, że niewypadało aby on sam towarzyszył gościowi swemu na tych przechadzkach, bo się rewoltowała jego powaga na przypuszczenie samo, że tłum, trzymany przezeń w pewnem oddaleniu, zacznie pokazywać go sobie palcami, gdy iść będzie obok indywiduum, któremu, sądząc po tem, co dotąd miało miejsce, żadne tryumfalne powitanie ze strony ludzi nie zapowiadało się w Siddermorton. Był nawet pewnym tego zupełnie, że czy anioła zachowanie okaże się zupełnie normalnem, czy owszem postępować on sobie ma ekscentrycznie, jak tego po mieszkańcu innego świata oczekiwać było można, ocena jego postępowania nigdy przychylną nie będzie. Był innym, niż wszyscy, a tego jednego powodu było aż nadto dosyć. Mimo to wyprawił go na tę kampanją objaśnionego ile tyle, ale cała instrukcya pobieżna nie dała nowicyuszowi choćby w zarysach poznać różnic, jakie dzielą umysł ludzki od anielskiego ani wskazała odpowiedniego trybu życia w t. z. krainie snów. Szedł więc młodzieniec, rozglądając się na prawo i na lewo, szedł z rękoma skrzyżowanemi na plecach, spozierając z wielkiem zaciekawieniem w twarze ludzkie, które spotykał na swojej drodze. Jakaś dziecina paroletnia, która sobie wiła świeży wianek z kwiatu wyki i powojów przydrożnych, spojrzawszy w twarz tego przechodnia, podeszła ku niemu i milcząco ofiarowała mu ten bukiecik. Miała też to być jedyna przyjaznych uczuć oznaka, jaka spotkała w tej wiosce mieszkańca odległych światów. Za to mijając jeden z domków, usłyszał przez szyby podniesiony mocno, zgryźliwy jakiś głos niewieści:
— Ty bezwstydna kokietko, ty łotrzyco mała! — kłamiesz tym razem, jak zawsze!
To matka Gustick monitowała w tak umiarkowanych słowach swoją córkę. Anioł zdumiał się, jakby zdumiała się każda istota ludzka czy nadludzka, któraby po raz pierwszy usłyszała coś podobnego.
— Kładziesz na siebie twoją sukienkę odświętną, twój kapelusz z piórkiem i wychodzisz sobie, pozostawiając mnie w domu z całym tym nieładem. Taka ty zawsze jesteś, próżniaku jeden! — poszukiwaczko przygód! — Znają cię już ludzie dobrze w całej wsi!..
Nagle zamilkł ów głos gniewny, ale zdumiony anioł ani przypuszczał, aby on mógł być tej dywersyi sprawcą, a właśnie ujrzała go pani Gustick przez szczelinę, oddzielającą roletę od futryny okna, a nie będąc wstanie poprzestać na takim punkcie obserwacyi, otworzyła na rozcież drzwi sieni. Niby jakieś wstrętne widmo niewieście, z nieuczesanymi włosami siwymi, ukazała się oczom anioła postać w rozpiętym, brudnym penioarze, który przez otwór ukazywał szyję wychudłą, pomarszczoną, o żyłach nabiegłych, jak sznury, a to wszystko niczem jeszcze było w porównaniu z potokiem słów namiętnych, jaki się wylał nagle pod adresem przechodnia:
— Mój ty panie przyjemny, czy nie masz o tej godzinie nic lepszego do roboty, jak podsłuchiwanie pod oknami ludzi, aby sobie zbierać materyał do plotek na cały dzień? He? Nie odpowiesz mi czasem?
Zaczepiony w ten sposób przechodzień stanął jak wryty, nie pojmując zupełnie co znaczy ten gniew, a nawet nie będąc zupełnie przekonanym, azali to wistocie do niego się stosuje. Ale kumoszka widząc jego pomięszanie i niepokój, zaczęła ze zdwojoną energią:
— No tak, ja to do pana mówię, bo nie kto inny, tylko pan słuchałeś pod oknami.
— Czy to pani nie pożądanem jest, że ktoś z przechodzących słyszy ją?
— Ma się rozumieć, że nie pożądane! A to sobie dobry dopiero! Cóż pan tak stanąłeś i gapisz się, jak gdybyś był z rozumu obrany? He?
— Ależ, jeżeli to pani nie dogadza, że ją ktoś słyszy, to po co krzyczeć tak głośno?
— A panu co do tego, że ja krzyczę? To mój dom, i nikt nie ma prawa przepisywać mi, jak się mam w nim zachowywać. Dobry sobie! Idź pan swoją drogą, póki panu dobrze mówię i nie szpieguj pod oknami ludzi spokojnych, bo cię spotka za to taka zapłata, jaka ci się nie śniła nawet.
Anioł doświadczał nieprzepartej ochoty oddzielenia się od tej zagniewanej niewiasty najdalszą chociażby przestrzenią, ale pozostał na miejscu, albowiem w jego anielskim kraju panuje obyczaj nakazujący dosłuchać do końca mowy, która wprost do nas jest wymierzona. On też stał ciągle, a ona miotała się coraz bardziej, podniecana jego widokiem i postawą, którą uważała za wyzywającą. Więc wszystko, co jej ślina przyniosła na język sypało się na głowę. Usłyszał tedy na początek, że nie jest gentlemanem; gdy nie odchodził potem, nazwała go włóczęgą, wagabundem, gdy mu i tego nie było dosyć, jak mniemała, porównała go z okazem nierogacizny, a w końcu zrobiła zupełnie niedwuznaczną aluzyę do jego ubrania, które wcale nie przypadało mu do figury i które naturalnie musiało być po prostu skradzionem.
Ponieważ jednak nic nie wskazywało, aby to indywiduum obce brało do serca tak dalece wszystkie dotychczasowe obelgi i pogróżki, przeto pani Gustick, zanim zniknęła za progiem drzwi, rzuciła mu jeszcze tę jedną zagadkową obietnicę:
— Ano, skoro ci tego wszystkiego mało, mój szanowny panie, to ja może znajdę nakoniec coś takiego, co i ciebie przecie poruszy.
Anioł tymczasem, zapewne dzięki jakimś nieokreślonym domysłom czy przeczuciom, zrozumiał, że ta postawa przyjęta względem niego wcale nie zapowiada zmiany na lepsze, więc zaprzestał dotychczasowych półuśmiechów i ukłonów, i zamyślił się nad tem, co mu wistocie przedsiewziąść wypadało. Oto rodzaj wrażeń szczególnie niemiłych — mówił do siebie — gorszych o wiele od głodu i bólu. Podobno najlepiej będzie zejść z oczu tej osobie, które mi się także wydaje kobietą.
Bardzo trafnem było to postanowienie, albowiem w tejże chwili ukazała się nieprzyjaciółka, trzymająca w rękach jakieś wątpliwej czystości naczynie, pełne czegoś gorącego — o ile wnosić można było z unoszącej się pary, — osoba ta nie mogąc rozporządzić ową cieczą wedle pierwotnie obmyślonego planu, wylewała ją teraz na ziemię, krzycząc na całe gardło:
— Nie zupełnie jeszcze głupi jesteś, skoro dajesz nogę, ty włóczęgo szerokich gościńców! Widzisz, co ja tu mam za sposoby na ciebie i wszystkich tobie podobnych! Wyludniaj się, pókim dobra, bo...
Nie mógł jednak do końca anioł pojąć tego, czem się mógł narazić starej kobiecie, nie mniej formułował to już sobie, że powracać nie należało. Szedł więc dalej drogą, pomrukując w przerwach:
— Była i straszna i śmieszna jednocześnie — śmieszniejsza nawet od tego człowieka w czarnem ubraniu... Oni tu najwyraźniej mają wszyscy coś przeciwko mnie... Ale co? Nie mogę się domyśleć.
Tak rozważając, zbliżył się niefortunny wędrowiec do kuźni, w której kowal Bright kuł konia furmanowi, jadącemu do Upmorton. Dwóch chłopaków wałęsających się bez zajęcia przyglądało się tej robocie z pojętnością wołu, wytrzeszczającego oczy na świeżo pomalowany parkan. W miarę, jak przybliżał się anioł do grupy, odwracali się chłopcy od widowiska znanego im bliżej do widowiska nowego zupełnie, które stanowił gość Siddermortonu, a za nimi i kowal wraz z furmanem dali na chwilę pokój rozpoczętemu pasowaniu podkowy. Aby sobie i tu nie narazić ludzi, których dowody nieprzychylności spotykał na każdym prawie kroku, przybrał anioł wyraz wybitnie uprzejmy, który dosyć szczególnie odbijał od granitowej oziębłości, z jaką oni zdawali się witać nadchodzącego. On tymczasem uśmiechał się, jak ktoś pragnący zawiązać rozmowę, a zajęty tem, aby nie zrobić i tu ujemnego wrażenia, potknął się o leżący na drodze spory kamień. Jeden z chłopaków uradowany widocznie, zakaszlał charakterystycznie i trącił łokciem towarzysza, który w odpowiedzi wydał ustami dźwięk, wybornie naśladujący pianie koguta. Oni obydwaj, a nawet kowal i furman zrozumieli wybornie tę mowę, tak, że teraz wszyscy czterej spojrzeli na siebie i wymienili uśmiechy grube, które można sobie tłumaczyć nader rozmaicie, ale nigdy jako dowód przyjaznego usposobienia. Poczem starzy zabrali się do swojej roboty, a furman, jako człek nawykły do spotykania po drogach wszelakiego włóczęgostwa, zawyrokował z miną rzeczoznawcy:
— To wyraźnie jakiś niespełna rozumu.
— Głupi, albo udający głupiego — dodał podejrzliwie jeden z wiejskich urwisów.
— A jaki to ma ładunek z tyłu, jakby kuferek nieprzymierzając.
— Co za kuferek? — gadasz, sam nie wiesz co. Toż to garb najzwyczajniejszy.
Zapanowała cisza. Anioł poszedł dalej, a kowal wbiwszy ostatni ufnal, powtórzył sentencyonalnie:
— Oczywiście, że garb. — Cóżby innego być mogło?
Po za kuźnią ciągnęła się droga publiczna, i anioł ucieszył się niezmiernie, że wyszedł na wolną przestrzeń, gdzie już nie będzie spotykał takich spojrzeń wyzywających. Dostrzegł tylko powracającego z przechadzki pana Mendham, ale temu wcale nie było pilno popisywać się z tą znajomością wobec mieszkańców swojej parafii. Minął go też, zaledwie mu skinąwszy głową. Jeszcze się zkrzyżował ze śpieszącym do wsi listonoszem, a tuż oto był most, pod którym z hukiem rozpryskiwała się kaskada wody, spadającej z kół poblizkiego młyna. Szedł zamyślony, gdy w tem posłyszał za sobą odgłosy podkutych butów i turkot kół po szosowym nasypie. Odwróciwszy głowę, ujrzał z tyłu dwóch ludzi, z których jeden ciągnął za szelkę, a drugi ztyłu popychał półwozie, naładowane workami z mąką. Idący naprzód był to jakiś najemnik młynarski; drugi wyglądał przyzwoiciej, jakoż był to czeladnik, odstawiający mlewo do wioski. Zanim się obu tym ludziom anioł przypatrzeć zdołał, usłyszał od tego oberwańca niefortunnym głosem rzucone:
— ...ń dobry! Miało to znaczyć zwykłe: dzień dobry, które zakończył paroksyzm czkawki.
Anioł przypatrywał mu się ciekawie, bo takiego idyotycznego uśmiechu nie widział dotąd, ale nie zdobył się na odpowiedź, wreszcie obcą mu była ta forma ziemskiego pozdrowienia. Uraziło to mocno tamtego, i dlatego zmieniając nagle ton, przybrał postawę zaczepną i zagadnął:
— Nie... podoba się to panu, żem go powitał? Hę?
— Dalej tam! — wołał czeladnik, popychający worek. — W drogę!
Ale to nie z pijakiem można się tak prędko porozumieć, bo wistocie pijanym był zupełnie ów włóczęga jakiś.
— Ja mu... powiadam... dzień dobry, a ten na mnie patrzy z góry. Nie widzieli go!
— Hej ty, tam! Właź w szelkę i jazda! póki ci dobrze mówię!
— Jazda, albo nie jazda! Słuchaj no, ty, ładny panie: jeśli cię nie bierze ochota, żebym ja się z tobą rozprawił po mojemu, to mi odwarknij coś za jeden i dlaczego ci śmierdzi moje dzień dobry? Słyszysz?
— Ja jego nic nie rozumiem — usprawiedliwiał się anioł przed człowiekiem, stojącym za workiem, który wyraźnie budził w nim więcej zaufania. — Ja nie wiem, czego on chce odemnie.
— To zaczekajże, ja cię nauczę! Kiedy mijasz na drodze porządnego człowieka, a ten cię powita jak na gentlemana przystało, to twoja psia powinność odpowiedzieć mu, a jak cię tego nie nauczono...
To mówiąc, zerwał kapelusz z głowy i rzucił mu pod nogi.
— A więc kiedyś taki lord, to ja ci pokażę kto ja jestem!
Czeladnik nie przestawał nawoływać pijaka, żeby nie zaczepiał ludzi spokojnych, ale ten najwyraźniej zrobił już postanowienie, bo odgarniając po łokcie rękawy podartej w strzępy koszuli i rozpierając się nogami w pozycyi przyjętej do boksowania, wołał:
— Ja ci pokażę, co to znaczy nie odpowiadać grzecznością za grzeczność! Dalej, stawaj!
Teraz już nakoniec zrozumiał i anioł, że te demonstracje nie zapowiadały żadnej akcyi przyjaznej, więc usuwał się stopniowo w miarę, jak tam ten następował, wrzeszcząc głosem coraz niesforniejszym:
— Ja ci załatwię twój rachunek... oho! nie wyłżesz ty mi się!
Tu zrobił krok, jak na jego przytomność i siłę zbyt ryzykowny; złożona pięść, zamiast trafić anioła, który uskoczył w bok, trafiła w próżnią, a niepozbyty napastnik runął na ziemię jak długi, przeklinając i złorzecząc — co nawiasem mówiąc, chybiało zupełnie celu, bo anioł z tej gwary prostaczej ani jednego słowa nie pojął.
— Niechaj-no ja się podniosę, to ty poznasz z kim masz do czynienia...
Ale nie podnosił się wcale, a przez ten czas anioł zbliżył się do tamtego i w tonie zupełnie uprzejmym prosił go o wytłumaczenie napaści.
— Alboż on wie sam, co robi — mówił czeladnik, ruszając ramionami. — On obchodził wczoraj swoje srebrne wesele zapewne, bo dwa dni temu mówił, że to rocznica jego urodzin.
— Srebrne wesele? Co to znaczy srebrne wesele?
— To się u nas tak nazywa, jak się kto zestroi w ten sposób, jak ten oto, — objaśniał z humorem człowiek, którego swoją drogą dziwiło, że taki pan nie wie nic o obyczajach ludzi jego stanu.
— Ja jednak jeszcze nie odgaduję, dlaczego on się tak słania i podnieść z ziemi nie może.
— Głowę ma ciężką z nadmiaru rozumu, — odpowiedział zapytany, któremu się wydało, że taka naiwność na poważniejszą odpowiedź nie zasługuje.
Po tym wypadku niemiłym okrążył anioł osadę młynarską, a doszedłszy do kościoła, zaczął się przyglądać wmurowanym w jego zewnętrzne ściany i rozproszonym po cmentarzu kamieniom grobowym, a następnie odczytywać ich napisy.
— Aha! więc to tutaj umieszczają oni te swoje szczątki śmiertelne, o których mowa na każdej płycie kamiennej. To musi być wtedy, gdy na nich przyjdzie ów rozkład, o którym mi opowiadał mój gospodarz... Bardzo ciekawe napisy! bardzo! O, naprzykład ten! Z tą widać nie skończyli jeszcze zupełnie, a musieli się jej dopiero lękać, kiedy ją przygnietli oto taką olbrzymią płytą granitową i jeszcze otoczyli kratą żelazną. Ona opowiada o sobie, że była wdową... Co to jest wdowa? A tu dalej jedno tylko słowo: Rezurgam! to znaczy: „Zmartwychwstanę!“ Najwyraźniej musiało im tu z nią niebyć dobrze i zabezpieczyli się przeciw temu zmartwychwstaniu, jak tylko mogli. Tu także widać była dama ta wdowa, i to dama z tego rodzaju, co ta przed godziną, która na mnie chciała wylać wodę gorącą. Mają tu oni życie z tymi ich damami! mają... A to co? Hawkins? Nazwisko zupełnie mi nieznane! Jeżeli to on sam kazał sobie napisać, to skłamał on, a jeśli to robota tych, co pozostali tutaj, to oni kłamią bezczelnie. Z pewnością kłamią. Na kamieniu napisane, że ten Hawkins 16 maja 1863 roku powiększył Legiony Aniołów. Toż byśmy tam coś o nim wiedzieli. Nieprawda! Zresztą jeżeli on tam jest u nas gdzie ukryty, to musi się czuć u siebie tak nieprzymierzając, jak ja na tej ich ziemi. A w każdym z tych grobowców taki duży dzban, czy taka amfora kamienna! Po co? Na co? Szczególnie oni tu robią wszystko trzeba im przyznać.
W tej chwili wyroiła się ze szkoły parafialnej gromada uczniaków, a każdy z malców, który rzucił okiem na anioła, stawał w tej chwili z otwartemi usty tak, że wkrótce był ten biedny wędrowiec po nieznanej sobie krainie dokoła otoczony malcami. Ci zrazu przypatrywali mu się z wielką ciekawością, następnie zaczęli wymieniać pomiędzy sobą oznaki porozumienia, wreszcie posunęli się do uwag niezupełnie przychylnych, a w dodatku na tych uwagach skończyć się tym razem nie miało. Ten ktoś czarny pomiędzy białymi pomnikami wydawał im się widać osobą wysoce podejrzaną.
— Patrzajcie, jakie on ma plecy! — zaczął najśmielszy z krytyków.
— Co tam plecy! Przypatrz-no się, że gęba to taka zupełnie, jak u dziewczyny.
Nie widział jeszcze anioł w tych uwagach nad sobą nic stanowczo nieprzychylnego i z całym spokojem zwrócił się do kolumny, na której był napis: Fitz-Iarwis; okratowany był ten pomnik grubą balustradą, i aniołowi znów wyrwała się półgłosem uwaga:
— Oni się tu w połowie tak nie boją żyjących, jak umarłych, a jeśli tak jest, to ci umarli naprawdę straszni być muszą, sądząc po tem, że i z żyjącymi łatwo bardzo nie jest.
W tej chwili z grupy uczniaków krzyknął któryś:
— Obetnij pan sobie włosy! Kto słyszał nosić taką czuprynę! Fe! Kobieta jesteś, czy co?
I niebawem jak ich było trzydziestu kilku zaczęli śpiewać chórem na jakąś popularną nutę miejscową: „Obetnij sobie włosy! Obetnij sobie włosy!“
— Szczególne jest to plemie ludzkie — powtarzał sobie anioł. — Tamten wczoraj chciał mi obciąć skrzydła, tym małym przeszkadzają moje włosy, a tej starej złej damie niepodobała się cała moja osoba i chętnieby mnie była obcięła całego. No, jeśli i tam ta zmartwychwstanie!

Zkądeś ty, cudaczny panie
Wziął całe twoje ubranie?

Zaintonował jakiś poeta okolicznościowy, i wnet dwuwiersz, przy akompaniamencie innej jakiejś muzyki, powtórzyła rzesza swawolna kilkanaście razy.
Właściwie mówiąc nie zaczepiali go, ale w tych spojrzeniach trochę szyderczych, trochę wesołych nie widać było życzliwości żadnej, i z tego powodu nie czuł się anioł ośmielonym do odpowiedzenia im w jakikolwiek sposób. Przypatrywał się niemniej młodzieży z zajęciem, bo byli chłopcy wzrostem, a i nastrojem także odmienni od tych ludzi, których widywał dotąd, to jest od dorosłych.
Zresztą monologował sobie zcicha nawet w chwili ostatniej:
— Źle jest, że ja wogóle nie znam modły ludzkich stosunków, że nie umiem nikomu odpowiedzieć w sposób właściwy, bo i te oto ich wykrzykniki mogą mieć znaczenie zupełnie przyjazne, mogą być z ich strony jednym ze sposobów zawiązywania bliższej znajomości. Możeby nie od rzeczy było poradzić się kogoś; tam oto przechodzi się człowiek niewielkiego wzrostu, a otyły, z grubym złotym łańcuchem na wydatnym żołądku.
Jak gdyby w odpowiedzi na to przypuszczenie przyjaznych intencyi ze strony malców, wyleciała z grupy grudka żwiru, którym wysypany był plac przed kościołem, i upadła u stóp anioła.
Zaczepiony w ten bezpośredni sposób, zatrzymał się, co wywołało jednogłośny śmiech wszystkich żaków. Pomysł wydał im się widać całemu towarzystwu wybornym, bo teraz zaczęli się wszyscy schylać; każdy porywał kamyk najbliższy leżący, i rzucał w kierunku anioła, który osypywany tym gradem żwirowym stał zdumiony zupełnie, nie wiedząc w którą stronę się zwrócić. Oczywiście, że w takim rzucaniu nie mogło być jednostajności żadnej, więc jeden ciskał pierwszy lepszy odłamek i starał się nadać mu tylko kierunek, w którym stał oblężony, inni wybierali sztuki znaczniejsze, jeszcze inni starali się, aby ich zwir grubszym był od innych, a gdy takie nieszkodliwe bombardowanie wydawać się wszystkim zaczęło monotonnem, znalazł się jakiś chłopczyna o wyższym stopniu inicyatywy, który wpadł na myśl, że gdyby tak mierzyć w osobę, a mierzyć dobrze — zabawa znakomicieby się ożywiła. Jakoteż jeden z pocisków trafił anioła w rękę i wywołał jego drgnięcie, a potem podniesienie tej ręki na wysokość oka; inny zmusił go do schylenia się i potarcia ręką miejsca obrażonego, a kiedy twarz napastowanego zaczęła wyrażać obawę i niezadowolenie, a w słowie ozwał się protest, zabawa dosięgła kulminacyjnego punktu i już nie po jednym kamyku, i nie na chybił trafił rzucano teraz, ale całe garście żwiru ciskał kto mógł, a starał się każdy celować jak najlepiej. Nareszcie niewinna ta rozrywka zaczynała być dosyć groźną dla przedmiotu dziecięcej zapalczywości, gdy niespodzianie rozległ się głos donośny:
— Ej, wy, małe nicponie! A to co nowego! Poczekajcie, niechaj no ja zawołam tutaj pana Jarwis! On wam złoży dotykalne dowody swego uznania!
Rozpierzchła się na tę obietnicę zgraja cała, jak ptactwo przed burzą, a ten sam głos, znany już aniołowi od wczoraj, zwrócił się do niego:
— A to łotrzyki niepoprawne! Oni zawsze tacy. Przykro mi bardzo, że to się panu przytrafiło u nas. Bardzo mi przykro!
Był to doktor Crump, powracający z jakiejś lekarskiej wycieczki w okolice Siddermortonu.
— Nic nie rozumiem tych waszych ludzkich obyczajów — mówił anioł, który na razie zapomniał, że się z tego tonu do uprzedzonego doktora odzywać nie należało, skoro mu ten uparcie odmawiał anielskiego pochodzenia.
— Tak, tak! Nie możesz pan do nas nawyknąć tak odrazu — mówił eskulap z trochę szyderczem współczuciem. — Ale to przyjdzie z czasem. Tymczasem, jak się ma ten pański wyrostek kostny?
— Moje co? — pytał anioł, który już był zapomniał, jak anatomowie krainy snów nazywają skrzydła u istot takich, jak on.
— No, ten pański organ zdwojony! — jakże tam jego rana? Ale skoro idziemy, jak widzę, w jedną stronę, możebyś zechciał wstąpić do mnie, a jabym opatrzył skaleczone miejsce.
— A co do was, małe urwisy...
Ale te małe urwisy, jak ich nazywał lekarz, rozbiegły się już w cztery strony świata i doktor Crump musiał sobie kazanie na inną okazyę zachować. Zwrócił się zatem do anioła i tłumaczył mu znaczenie tego ataku:
— To, widzisz, kochany panie, w naszych wioskach wszyscy ludzie są tacy — starzy i mali. Nie mogą oni pojąć tego, aby ktoś był odmiennym od nich, aby nie tak wyglądał, inaczej chodził, inaczej mówił. Wogóle ich umysł nie przypuszcza istnienia tego co nazywamy anormalnem. Widzi cudzoziemca powierzchowności trochę excentrycznej, więc uznaje za właściwe rzucić na niego kamieniem. Tak jest, parafia nie posiada wyobraźni...
Anioł, który dotąd mniemał i miał prawo mniemać, że zmysłu przyswojenia sobie jakiegoś pojęcia, poza tem czego się raz dowiedział, nie miał biedny dr. Crump sam za jeden złamany szeląg, dziwił się niezmiernie, jakie on z tego rodzaju ciasnoty zapatrywań umiał robić zarzuty innym. Niemniej dał się zaciągnąć na ten obiecywany opatrunek lekarski.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: anonimowy.