Ewunia/Tom IV/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Ewunia‎ | Tom IV
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom IV
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wszystko poszło jak mogło najszczęśliwiej. Sykstus nazajutrz przed samym obiadem wrócił i doniósł, że panna Marta ubłagana przez niego, wieczorem przybywa. Podczaszego w taki to dobry humor wprawiło, że już wcale prawie nie burczał, jednakże gdy po skończonym obiedzie miał zasiąść zdrzemnąć się, obawiał się snać aby młodzieniec z tego snu nie korzystał dla swobodniejszej rozmowy i pożegnał go sam, powtarzając dobrą radę, ażeby się nie włóczył, nie próżnował i gospodarstwa pilnował.
Przybycie panny Marty rozpromieniło podczaszego, wyszedł na jej spotkanie w ganek, wprowadził ją z gracją wielką do pokojów i choć godzina to była, w której nie zwykł zasiadać z gośćmi, pozostał aż do wieczerzy. Ewunia kręciła się widocznie tak, aby ojcu nie przeszkadzać w rozmowie. Nazajutrz dzień zszedł jak najweselej, z wyraźnym postępem poufałości wzajemnej.
Panna Marta bawiła swojego utajonego konkurenta, podczaszy sypał anegdotkami.
Jednakże ilekroć powracał do siebie stary, smutniał bardzo jakoś i wielce zdawał się zakłopotany. Tego dnia po wieczerzy kazał przynieść do sypialni buteleczkę węgierskiego i zaprosił księdza Gulę z sobą.
— Chodź, ojcze, wypijemy na sen po kieliszku, pogawędzimy.
Reformat skłonił się i poszedł, zasiedli oba w krzesłach, cmoktając po troszę kapkę.
— Wiesz, ojcze — odezwał się po namyśle podczaszy — bieda to człowiekowi samemu na starość. Ot, powiem ci, myślę sobie, lada dzień może się kto trafić Ewuni, pryśnie mi z domu, i zostanę jak palec.
— Może też zięć zamieszkać zechce przy panu...
— A! dziękuje ci, choćby był cukrowy, to nam obu życie skwaśnieje. Już to, pożal się Boże, dwóch panów w jednym domu. Z synem nie zawsze dobrze, a z zięciem nie ma sposobu prawie, by się harmonja w familji nie nadwyrężyła. Ludzie jesteśmy.
— Prawda i to — rzekł Gula — prawda i to, ale cóż za rada?
— Otóż, trudna rada! trudna! Byłaby tam jedna, ale, ale o tem i mówić ciężko...
— Cóż takiego? panie podczaszy.
— Gdybym taki stary nie był, ożenić się... ot co...
Reformat się uśmiechnął.
— Panie podczaszy dobrodzieju — rzekł zwolna — wiadomo co apostoł powiedział, Melius est nubere...
— Nie z tego względu, mój ojcze, nie dla serca człek potrzebuje towarzyszki, a gadajcie wy sobie co chcecie, wy, co z profesji kobietami się brzydzicie, — bez niewiasty dom żeby był złocony, pusty będzie.
Gula pociągnął dobry haust.
— Pan podczaszy nie jesteś przecie w tak podeszłym wieku...
— Ja to sobie powiadam właśnie, że nie jestem w wieku podeszłym, ale zawsze, zawsze, pięćdziesiąt i siedem, szósty krzyżyk!
— U nas się to i w siódmym żenili — poparł ksiądz Gula.
— Zapewne, bywało to, dziś rzadziej — mówił, wzdychając podczaszy. — Z drugiego zaś względu, jakże kochanemu dziecku macochę dać, dopieroby było narzekanie... płacz... bo widzisz, ojcze... a nuż... kto to może przewidzieć, zjawił by się chłopiec i jedynaczka by musiała ustąpić braciszkowi...
— Tak! tak! — mruczał Reformat — to są rzeczy do namysłu.
— Ja ci powiem, mój ojcze, żem nigdy podobnej pokusy nie miał, Bóg widzi, nie miałem. No, tylko myśląc o tem, jak mnie Ewunia opuści...
Reformat trochę był winem ośmielony i rozweselony.
— E! panie podczaszy! benefaktorze i syndyku nasz... — zawołał — gdybyś się nie pogniewał, cośbym rzekł.
— Pal, mój ojcze.
— Jegomości bodaj panna Marta w oczko wpadła.
— A wpadła! jak Boga kocham! — rozśmiał się stary — no, masz słuszność, pierwszyś to odkrył, wpadła. Ale to młode... śliczne... bodaj nie dla mnie... tylko człek darmo się durzy.
Gula śmiał się.
— Młode! no! młoda ona jest, ale my to najlepiej wiemy, bo z naszej parafji, lat trzydzieści ma.
— E? — spytał podczaszy... — ma? nie wygląda na 25! Słowo ci daję. Świeża jak róża. A za mnie ona nie pójdzie...
— Ot, nie wiem! — rzekł Reformat — mnie się zdaje, że poszłaby, bo coś także do pana podczaszego przylega.
— Alboż przylega? — wesoło spytał stary — uważałeś? myślisz? doprawdy?
— Uważałem... uważałem...
Podczaszy począł się przechadzać po pokoju.
— Zabiłeś mi klina w głowę, mój ojcze, bo, gdyby ona do mnie serce miała jeszcze, no! jak Boga kocham, ważyłbym się.
— To ją pan zapytaj.
— Boję się, powiem ci, ojcze, głupi jestem, a nuż mi da odkosza.. to się struję. Wolę się durzyć tak, niż nadzieję stracić.
— To źle — odparł Reformat — zły znak, pan podczaszy nadto już zakochany.
— Pst! cicho! nie gadaj! nuż kto posłyszy! zlisuje się — zawołał stary — ale to tak nie wiedzieć zkąd wprędce przyszło...
— To może i odejdzie.
— Wątpię...
Gwarzyli, gwarzyli przy kieliszkach, a podczaszemu lżej się na sercu zrobiło znalazłszy konfidenta.
— Co się tu między nami mówiło, ojcze kochany — rzekł w końcu podczaszy, to wszystko sub rosa, jak na spowiedzi. Wstyd mi, powiem ci, wstyd. To dopiero Ewunia zakrzyknie, gdy się dowie. Kara Boża na stare lata, taka dolegliwość.
Chodził dosyć jeszcze długo po sypialni podczaszy, myślał, dumał, potem ukląkł się pomodlić, położył spać i do białego dnia przewracając się z boku na bok, zasnąć nie mógł.
W Górze gdzie zwykle dosyć gości z sąsiedztwa bywało, temi dniami jakoś pusto się zrobiło, tak, że podczaszy mógł bez przeszkody godzinami całemi z panną Martą rozmawiać.
Jednego dnia wieczorem kazano podać kolację w altanie około domu, gdyż dzień był parny. Do stołu zasiedli domownicy i rozmowa dosyć ożywiona trwała. Po ostatnim półmisku, rezydenci odeszli, Reformat się wymknął, Ewa odprowadziła w ulicę panią Kropiwnicką, a Marta z panem podczaszym została na krześle, słuchając opowiadania jak go to siłą szabel i wina pierwszy raz deputatem wybierano.
Nagle z tej historji jegomość przeszedł, obejrzawszy się w około, do wspomnień młodych lat, i uczuć młodzieńczych.
— El e! panno Ciwunówno dobrodziejko — zawołał — miałem serce, przyznam się asindźce, aż do zbytku czułe, i z tego mi bezpotrzebnie na stare lata zostało... zostało!
— Serce nigdy nie zaszkodzi — odparła panna Marta.
— A! licha tam, powiem asindźce, kłopot z niem, łatwo się człowiek przywiąże, a potem cierpi... bo... bo...
Tu zamilkł nieborak i westchnął.
— Pan podczaszy czynisz się niepotrzebnie starym, bo nim nie jesteś.
— I jestem i nie jestem, człek ociężał, choć serce ma w piersiach młode, a co komu po tem...
— Przepraszam szanownego pana, serce to grunt.
— Asindźka bo jesteś wyjątkiem między niewiastami — zawołał podczaszy — jak mi Bóg miły, wyjątkiem. Nie mogę się też oddziwować, iż dotąd pozostałaś samotną, gdy się o asindźkę na klęczkach powinni byli dobijać.
— Pan podczaszy aż nadto jesteś dla mnie łaskaw.
— Co to łaskaw! — zapalając się odezwał jegomość, — jabym dla asindźki czarnych oczów gotów, czy w ogień, czy w wodę.
— A, panie podczaszy...
— Przysięgam... jak mnie widzisz... Jesteś panią serca mojego. Co już mam mówić więcej...
— Chyba żartujesz pan ze mnie.
— Co? jabym śmiał z takiego bóstwa lekce sobie ważąc je, żartować? Pani moja, weź, proszę, na próbę i rozkazuj.
Panna Marta spuściła oczki skromnie, zaczęła kończyk chusteczki skubać, westchnęła i jeśli mamy prawdę powiedzieć, pomyślała. Jestem pewna, że coś przeszkodzi, albo stary się opamięta i znowu nie oświadczy.
— Wysoko cenię serce tak uprzejme dla mnie, pana, lecz...
— Lecz co? mów, pani.
— Lecz doprawdy — mówiła panna Marta — cóż to ma znaczyć?
— Mam rzec? no, to powiem, jestem w asindźce zakochany, jak młodzik i gdyby nie lata...
Panna Marta milcząc, odmawiała modlitwę na tę intencję, żeby raz przecie dobitnie się oświadczył, podczaszy przestraszył się milczenia i zawahał. Spojrzała nań.
— Panno Marto, królowo moja — dodał, chwytając za rękę, którą całować zaczął — jeśli masz odwagę, daj mi oto tę rączkę... włożę na nią obrączkę i niech świat gada, co chce, jeszcze mi szczęście błyśnie.
— Panie podczaszy, mogęż to wziąć za...
— Prawdę, prawdę, za wynurzenie uczuć mych — dodał podczaszy — poprę przysięgą, królowo moja.
Nie wiedząc jak dokończyć, Marta nie bez wzruszenia wyciągnęła mu dłoń, podczaszy aż przyklęknął chwytając, chociaż się zaraz porwał i zawołał stłumionym głosem.
— Bogu najwyższemu dzięki? spełnione najgorętsze życzenia moje, Marciu droga! gdyż odtąd mam prawo zwać cię tem słodkiem imieniem, o jedno teraz proszę, niech to, co zaszło między nami, pozostanie tajemnicą, dopóki... dopóki... Widzisz, asindźka, boję się Ewuni... muszę ją przygotować.
— Zastosuję się do życzeń podczaszego — łagodnie odpowiedziała Marta.
— To nie potrwa długo, ja zaraz jutro pocznę ją przygotowywać, dziecko dobre... choć główka nieco twarda, ale mnie kocha, serce dobre.
Na te słowa Ewa nadeszła, która scenę całą, nie słysząc wyrazów, widziała dobrze i rada jej była, nadeszła smętna i zamyślona, wzięła Martę pod rękę, ojcu dała dobranoc i tak się wieczór ten dla podczaszego pamiętny ukończył.
Poszedł on zaraz do kancelarji aby z sobą samym pozostawszy, nad dalszem postępowaniem się zastanowić, Ewunia zaś pociągnęła Martę i ledwie odeszły w ulicę, uścisnęła ją.
— Rzecz skończona! prawda! widziałam jak ci się ojciec oświadczył.
— Tak! — rzekła Marta — przyznam ci się, że w tej chwili jeszcze jestem wzruszona, uczyniło to na mnie wrażenie wcale niespodziewane... Strach przejął tajemny...
— O! już po czasie lękać się i nie ma czego — zawołała Ewunia — teraz ratujże mnie.
— Ale odkryjże mi, w kim się ty kochasz, bo wiesz co, jakkolwiek dobre mam oczy, dotąd tego się nie domyśliłam.
— W rycerzu o lśniącej zbroi — zaśmiała się Ewunia — przecieżeś go razem ze mną admirowała.
— Któż to jest?
— Niestety! rozczarujesz się, gdy powiem, moim rycerzem — westchnęła Ewunia — Sykstus?
— Sykstus! Sykstus? — krzyknęła Marta — jakto? ten dependent Żółtkiewicza.
— Jeśli chcesz, nazwij go i tak, ale on mnie kocha, ja jego, i nie wyjdę, tylko za Sykstusa. W tem właśnie rzecz, iż ojciec czegoś się domyśla już, a jest mu jaknajmocniej przeciwny.
— Cóż poczniemy? — spytała Marta.
— No, nie wiem jeszcze — przebąknęło dziewczę — ale tegom pewna, że choćbym dwadzieścia lat na pozwolenie czekać miała, choćbym zestarzała panną, nie pójdę, tylko za niego.
— Szczęśliwy chłopiec! — westchnęła Marta — masz moją rękę, pomogę, uczynię co tylko każesz, jestem twoją, ach! będę twą razem siostrą i matką! — Uścisnęły się milcząco.
Następnego dnia, nie wiem jak się to stało, wszyscy we dworze powstawali raniej niż zazwyczaj. Pierwszy obudził się podczaszy, gdy jeszcze chłopiec w kredensie na sienniku spał i musiał go sam pójść obudzić, nazywając negusem. W kawiarni dziewczęta ledwie rozpoczynały toaletę, w potłuczonych zwierciadłach, gdy Ewunia posłała Julkę po kawę dla siebie i Marty. Były tam jakieś tajemnicze konszachty między Ewą i Julją, potem ta poszła do pisarza prowentowego, który był przy gumnach, potem ten znowu zbudził chłopaka w stajni i chłopiec konia chwyciwszy, gdzieś zginął...
Przy mszy modlili się wszyscy goręcej, niż kiedykolwiek, a gdy księdzu Guli miano kawę wedle zwyczaju podawać w jego izdebce, zaprosił go z sobą podczaszy do kancelarji, żeby się u niego napił. Tu, gdy byli, wyjrzał jegomość do drzwi, stanął przed księdzem i z głębokiem westchnieniem, rzekł do niego.
— Patrzajże ojcze na mnie, oto masz przed sobą starego bałamuta, któremu się zachciało na szósty krzyżyk wziąć nowe jarzmo. Wszak to ja, ojcze kochany, wczorajszego wieczora, ni z tego, ni z owego, pannie Ciwunównie się oświadczyłem formalnie, i zostałem przyjęty.
Reformat o mało nie wywróciwszy filiżanki, coby go pozbawiło kożuszka, rzucił się ku podczaszemu.
— Niechże pierwszy powinszuję i złożę życzenia moje.
— Cyt! ojcze, cyt! nie śpiesz się, ja tu jeszcze między Scyllą a Charybdą przepływać muszę, nim do tej Italji zawitam — smutnie ozwał się stary. — Jakto Ewunia przyjmie! Co ona powie! Rumienię się, myśląc! Co ludzie dalej osądzą, może mnie wyśmieją! O nich to już mniejsza, mój ojcze, ale z dzieckiem, co począć z dzieckiem... Jak do tego przystąpić! Radź i benedykuj!
— Panie podczaszy dobrodzieju, nie potrzebnie zdaje mi się kłopoczesz się zbytnio, dziecko dobre, posłuszne, łagodne...
— Dobre, złote, ale co łagodne, ojcze! tego nie można powiedzieć, uporek jest! o! jest! jak na kiełki weźmie! Z jakiej ja tu beczki z nią pocznę! co powiedzieć? jak przystąpić?
— E! tyleby biedy było — szepnął Reformat popijając kawę — ojciec... czyż nie będzie wiedział, jak przemówić do dziecka?
Podczaszy zamilkł, widocznie był niespokojny.
— Bądź co bądź — dodał — darmo to godzić, bez krzywdy dziecka stać się to nie może, z majątku coś odejdzie. Wdowiec, żeniąc się z panienką, muszę zapis uczynić. I zwyczaj tego chce, i sprawiedliwość, i serce. Zawsze się jej posagu uszczupli, a choćby dziś o to nie stała, kiedyś mi to wyrzucać będzie.
— Czyż majątek wszystkiem — rzekł ksiądz.
— Prawdać to, ale i on znaczy w życiu. Samolubem się stałem, ale jak tę się oprzeć tym oczom kobiecym, kiedy poczną świdrować aż do głębi. Panna Marta, jakoś też się do mnie przywiązała, bo to tak prawie, jak sierota, siostrę ma, ale co z tej siostry. Rozczuliła mnie swym afektem i położyłem łapki przed nią. Słowo się rzekło, dziś cofać nie czas.
Chodził i wzdychał, aż się Reformat ulitował, przystąpił doń, uściskał, uspokoił i tak go zostawił myślom gorzkim, których pozbyć się nie mógł.
Do obiadu samego razy kilka już, już miał po córkę posyłać i wstrzymał się... odłożył. Właśnie pora nadchodziła, gdy podczaszy, chodząc po sypialni, jak miał zwyczaj, gdy na rozum brał, ujrzał oknem toczący się wózek, ku dworowi wprost. Poznał po koniach i w ręce uderzył.
— Dosyć, że to jest dokuka jakiej świat nie widział — rzekł w sobie — i znowu po radę jedzie! Już mu radziłem przecie, żeby sobie czynił co chciał, a mnie pokój dać raczył — nie. Ot! chłopiec natrętny.
Tu stanął i coś pomyślał i wstrząsnął się, jakby nieprzyjemnego co połykał. A tuż i drzwi się zlekka otworzyły. Sykstus wszedł.
— Do nóg upadam pana podczaszego dobrodzieja.
— Cóż znowu?
— No, mała rzecz... chciałem podać pod światły sąd mego dobroczyńcy...
— Dajże mi pokój z tym dobroczyńcą — ofuknął podczaszy — com ja ci kiedy uczynił dobrego.
— A! nad wyraz wiele...
Stary ramionami ruszył.
— Cóż tam znowu? co?
Wyjął z za kontusika papier Sykstus i położył go na stole.
— Cóż to jest?
— Kontrakt od cioci Żylińskiej na lat dwanaście, i proszę pana podczaszego, ułożyliśmy się tak, że sześćset talarów w gotowiźnie płacić będę, a resztę w naturze, leguminami, zbożem.
— Jakto? więc za 900 puściła?
— Sto mi darowała sama.
— Toś się w czepku urodził, mosanie — zawołał podczaszy. — Tylko że z babą, sekutnicą, kontrakt choćby najmocniejszy, zagryzie cię, gdy zechce, wyrzeczesz się i jego dzierżawy i cioci Dołhowoli.
Patrzał na kontrakt podczaszy, wziął go do okna, czytał i położył na stole.
— Winszuję — rzekł — gracz z asana, tylko bieda, że widzę gospodarstwa nie pilnujesz, jeździsz a jeździsz.
— Ja natychmiast do domu powracam.
Właśnie ruch się zrobił we dworze, bo podawano do stołu, podczaszy słyszał niosących wazę i nawołujących chłopców z kredensu i kuchni — odprawić w tej chwili choćby najbardziej natrętnego człowieka, było przeciwko obyczajom, bo i ubogi nie odchodził głodnym od progu, zamruczał więc pod nosem.
— Zostań już na obiad, zostań!
Z mowy znać było, że to czynił niechętnie. Sykstus wszakże przyjął to zaproszenie półgłębkiem z wielką pokorą. Służący właśnie otwierał drzwi i prosił do stołu.
Poszli więc. W sali, na widok Warki idącego za podczaszym, zarumieniła się Ewunia, ale pozdrowiła go zdaleka tylko. Natomiast panna Marta bardzo grzecznie się przywitała i posadziła przy sobie, okazując mu szczególne względy.
— Bardzo to szczęśliwie, że pan tu przyjechałeś — rzekła głośno — ja, za pozwoleniem gospodarza, który mi tego nie zabroni, położę na waćpana areszt i dziś go zatrzymam. Mam bardzo pilnych kilka rzeczy do napisania i przepisania, a mówiono mi, że masz pan piękny charakter i przepisujesz prędko.
Podczaszy się skrzywił widocznie, lecz jak było odmówić bohdance. Sykstus naturalnie zaofiarował się bardzo chętnie. Przez kilka minut potem trwało kłopotliwe jakieś milczenie.
Ewunia oczyma dodawała otuchy chłopcu, który był spokojny, ale dosyć smutny. Rozmowa toczyła się o Dołhowoli, Rozdołkach, o cioci Żylińskiej i o rywalizacji OO. Dominikanów i Ks. Bernardynów, którzy zarówno starali się o łaski pobożnej wdowy. Ksiądz Gula bronił swoich, a wogóle, co do ostatniego przedmiotu, rozpraw dłuższych nie dopuszczał. Pan Taszła, który doskonale znał okolicę, bardzo wychwalał Dołhowolę, i prorokował dzierżawcy, że przy dobrem gospodarstwie po leciech dwunastu kupić będzie mógł obie wioski.
— Tak! tak! wbijacie mu to w głowę — zamruczał podczaszy — chłopcu się będzie zdawało, że już posiadł złote góry i gospodarstwa zaniedba.
Ewunia drobiła chleb, słuchając i nie podnosząc głowy nawet.
Po obiedzie Sykstus prosił o robotę, dostał coś od panny Marty do przepisywania, ksiądz Gula mu pozwolił swojej izdebki i poszedł zaraz nie tracąc czasu. Nim podczaszy się zdrzemnął, już go nie było. Marta z Ewunią odeszły trochę na bok, bo gorąca miłość nie mogła powstrzymać podczaszego od snu poobiedniego, choćby na pięć minut i stary trochę się w swem krześle przespał. Wprędce jednak przetarłszy oczy, poszukał niemi panny Marty, wstał i poszedł za nią. Ewunię właśnie powołała z kluczykami pani Kropiwnicka, ksiądz Gula grał z Taszłą w warcaby, zostali więc w końcu długiej sali tak, jak sam na sam.
Panna Marta nie opierając się wcale, dozwoliła rączkę uścisnąć i ucałować spragnionemu adoratorowi, i pochylając mu się do ucha, spytała:
— Proszę cię, kochany panie podczaszy, czy też nie uważałeś, że Ewunia coś bardzo czule spogląda na tego Sykstusika.
— Ah! niestety! — westchnął ojciec — taż to moja troska i niedola właśnie, iż się już od niemałego czasu tego dorozumiewam.
— Czy pan co ma przeciwko niemu? — spytała panna Marta.
— Jakto? wszystko! wszystko przeciw niemu, goły jak święty turecki, bo ta dzierżawa to jakiś blichtr, młokos... dependencik biedny od mecenasa Żółtkiewicza i żeby śmiał mi, aby pomyśleć o Ewuni! a...
— Zmiłuj się pan — przerwała Ciwunówna — chłopiec młody, ładny, rozgarnięty, dobrej familji, mnie się nie zdaje, żeby to miało być coś tak strasznego i dziwnego? A jeżeli Ewunia go kocha?
Podczaszy ręką machnął gniewnie.
— Jeżeli go kocha, to niech się przekocha, bo z tego nic nie będzie. Ewunia może sobie lepszego znaleźć męża.
— Tak, panie podczaszy, ale cóż jej przyjdzie ze świetniejszego małżeństwa, jeśli będzie nieszczęśliwą.
— To imaginacja — zawołał stary — młodej dziewczynie jeśli się uroiło...
— To pan w miłość stałą nie wierzysz? — zapytała Ciwunówna.
Podczaszy się splątał.
— Ale tam, bo miłości nie ma! to bajki! gdzie? zkąd?
— A ja panu powiadam, że jest! — odezwała się Marta. — Mam prawo dziś mówić z wami otwarcie. Ewunia mi się przyznała.
Podskoczył aż na siedzeniu stary.
— Przyznała się? jakto?
— Pod przysięgą, że dochowam tajemnicy, ale ja dla was, dla mojego narzeczonego nie mogę mieć tajemnic. Przyznała mi się, że go kocha i zaklęła, że jeśli nie pójdzie za niego, to do klasztoru wstąpi.
Załamawszy ręce, siedział biedny podczaszy jak przybity.
— Wygnam tego łotra natychmiast z mojego domu — zawołał — niech mi się więcej na oczy nie pokazuje.
Ciwunówna pochwyciła go za rękę. — Waćpan mnie zdradzisz! na miłość Boską, a w takim razie ja słowo cofam i wyjeżdżam natychmiast.
— Ale cóż tu robić? powiedzże asindźka sama, co tu poczynać? Ja jej za niego wydać nie mogę.
— Zmiłuj się, kochany panie podczaszy, powoli, powoli pocóżeś młodego chłopca przez tyle lat do domu sprowadzał, trzymał go po dni kilka, dawał mu się zbliżyć do Ewuni, sam temu winien jesteś.
— A któż mógł aby pomyśleć o podobnem zuchwalstwie? — przerwał podczaszy — mógłżem przypuszczać, że on się ośmieli, że ona takiego hołysza... tfu!
— Ależ bo to i krewny wasz pono?
— Dziesiąta woda po kisielu, panno Ciwunówno, co za pokrewieństwo, moja babka a jego matka były sobie cioteczne siostry.
— I dobrego rodu.
— Co mi z tego rodu! — fukał stary — ja go nie chcę!
Milczenie przerwało rozmowę.
— Wiesz pan, kochany podczaszy — odezwała się Marta po namyśle — jeśli ja mam wnijść w wasz dom, niechże na ten smutek i nieszczęście Ewuni nie patrzę. Nie zniosłabym obok mojego szczęścia, cierpień biednej dzieweczki, którą kocham miłością siostry i matki. Jeżeli tak, to odłóżmy nasze projekta, ja panu podczaszemu słowo jego powracam, i cofam moje, nie mogę.
Wstała panna Marta nagle, stary siedział osłupiały, jak rażony nagle piorunem, wyciągnął tylko nagle rękę.
— Panno Ciwunówno! na miłość Boga, proszę się zreflektować, pogadajmy, to tak być nie może, ja trzymam za słowo.
— Panie podczaszy — odparła Marta — wczoraj jeszcze, gdyś mi się waćpan dobrodziej był łaskaw oświadczyć, wcale o tem nie wiedziałam, okoliczności inne były wcale. Zdawało się, że w domu tym znajdę pokój i szczęście. Pojmuje pan, że dziś wobec grożących następstw tej nieszczęśliwej inklinacji Ewuni a pańskiego wstrętu, byłoby z mojej strony szaleństwem, wchodzić do domu, do którego szczęścia wnieść nie mogę. Obcej przypisywanoby wszystko. A! nie! nie! przebacz mi pan — dodała gwałtownie — nie mogę! nie mogę!
— Panno Ciwunówno! królowo moja! — podchwycił, biorąc ją za rękę podczaszy — na miłość Bożą! zaklinam, siadaj pani i pomówimy spokojnie, z refleksją. Ja pierścień zaręczynowy przyniosłem! Ja się już zwierzyłem Reformatowi, to nie może być...
— Jeśli Ewa ma być nieszczęśliwą — powtórzyła Marta — to ja się wyrzekam tego szczęścia, jakiegobym z panem podczaszym kosztować mogła.
Stary spojrzał jej w oczy, zburzony, osowiały, niepewien co miał czynić, wahając się widocznie, gdy klask z bata dał się słyszeć i kolebka staroświecka zatoczyła się przed ganek. Podczaszy wstał, aby rozpoznać lepiej kto przyjeżdża, gdy tuż drugi, a za nim trzeci i czwarty i piąty powóz wjeżdżał już w dziedziniec.
— Daruj, asindźka — rzekł pośpiesznie, wkładając gwałtem pierścień na palec Ciwunównie — pomówimy o tem potem, goście! muszę iść.
A tu już i nie czas było wychodzić naprzeciw, bo podkomorzy ubrany odświętnie, przy szabli, za nim rejent, Machcewicz, Walek, Szczepek, mecenas Żółtkiewicz, Bołtuszewski i osób sześć lub siedem jeszcze ze szlachty wtoczyli się uroczyście na salę.
Podczaszy był pomieszany, gdyż najazd ten bez oznajmienia, zwiastował coś nadzwyczajnego. Wszyscy byli poubierani, strojni, poważni i szli gromadą, jakby w jakim poselstwie. Gubił się w domysłach, co to mogło być, gdy podkomorzy, wiekiem najstarszy, postąpił ku niemu wielce uroczyście i po zwykłych pocałunkach i powitaniach, odstąpiwszy kroków trzy, chrząknął donośnie i począł.
— Szanowny panie podczaszy dobrodzieju, panie a bracie! Staję oto przed waszmością panem a bratem nie we własnem imieniu, przyodziany niejako funkcją wielką w imieniu obywatelstwa, w imię szlachty, umocowany przytem przez osobę sprawie, o której zaraz powiem, przez krew i kolligację najbliższą.
— Nie tajne są waszmości panu a bratu, losy pospolite familij naszych szlacheckich, które fortuna raz ku najwyższym podnosi szczytom, to znowu, jakby na igraszkę strąca w niedolę, by na nich siły swej a potęgi wypróbowała. Cóż więc trzyma nobilitatem, jeśli nie owa solidarność w złych i dobrych losach, która nie daje zapomnieć o braciach, choćby nieunikniony palec niedoli dotknął. Winniśmy pamięć na zasługi przodków, opiekę nad potomkami. Tem uczuciem powodowana jaśnie wielmożna sędzina Lucyna z Brzeskich Żylińska, jedynemu siostrzeńcowi swemu panu Sykstusowi Warce Warczyńskiemu, wypuszczając swe dziedziczne Dołhowolę i Rozdołki w dwunastoletnią dzierżawę, a zarazem testamentem w grodzie oblatowanym czyniącego, po najdłuższem życiu onych włości dziedzicem, podniosła znowu do najpierwszej świetności godne Warczyńskich imię, zasłużone w powiecie, w ziemi naszej, w województwie, w ojczyźnie. W imieniu tej oto chwilowo złożonej słabością, jaśnie wielmożnej sędziny Lucyny z Brzeskich Żylińskiej, tandem i w całego naszego obywatelstwa imieniu, przychodzimy w dziewosłąby do was, panie podczaszy. Sierocie bez ojca i matki, powiat służy za opiekuna, za ojca, za poręczyciela, i całe obywatelstwo ziemi naszej, przezemnie do was zanosi prośbę, abyś pan Sykstusowi Warczyńskiemu rękę córki swej, szanownej panny podczaszanki, nie odmawiał. Sercami kieruje Pan Bóg, miłość wielką powziął ten młodzieniec ku jaśnie wielmożnej pannie podczaszance, lecz sierota, a wczoraj ubogi, ani śmiał, ani mógł paść do nóg Waszych, my to dziś wszyscy jak nas widzisz za niego czynimy! W imieniu starej przyjaźni, w imię pokrewieństwa, zaklinam cię...
Podczaszy już płakał, wystąpienie całej szlachty in gremio, przemowa podkomorzego, wreszcie poprzednia z panną Martą rozmowa, złamały go.
— Mój mości dobrodzieju! — zawołał, rzucając się na szyję podkomorzemu — a któżby nie uległ takim słowom i takim prośbom i takim dowodom łaski jakiemi młodzieńca zaszczycacie. Fiat voluntas vestra, jeśli Ewunia za tem. Obejrzał się, a tuż stał Sykstus i Ewa, którzy mu do nóg się skłaniali, więc płakał stary, a błogosławił, a wołał — Wina! wina!
A w tejże chwili, gdy do piersi narzeczonych przyciskał, którzy go po rękach całowali, jakby mu błyskawica pogłowie przeleciała.
— Proszę o głos! — zawołał ocierając łzy — panowie a bracia, proszę o głos.
Cisza się stała wielka.
— Spełniłem wolę waszą, niech Bóg ich błogosławi, lecz mam prośbę, wysłuchajcie mnie cierpliwie. Córkę mi z domu ten niedobry chłopiec zabiera, mamże ja zostać sierotą? Pozwoliłem na małżeństwo, które mnie okrada z jedynego skarbu, czyż zgrzeszę, gdy skarbu innego poszukam? A oczyma wiodąc, innego nie znajduję, nad przytomną tu pannę Ciwunównę Martę Żyrowską, przed którą poklęknąwszy, składam u nóg jej ofiarę serca mojego, prosząc, by nią nie wzgardziła.
Panna Marta chciała uciekać, Ewunia ją zatrzymała, obywatelstwo przytomne obstąpiło. Jedni się śmieli, przyklaskiwali drudzy, winszowali już inni, panna Ciwunówna podała rękę, którą Ewa położyła na dłoni ojca.
Podczaszemu, któremu łatwiej było poklęknąć niż powstać, podał rękę Sykstus, zerwał się rzeźwo, a tu już wołano: Vivat! vivat!
Podkomorzy jadąc, był już pewien, że mu się stary nie oprze, że szlachty prośby i zaklęcia złamią jego upór, a wreszcie cioci Żylińskiej wspaniałomyślność szalę przeważy, nikomu wszakże na myśl nie przyszło, iż stary podczaszy zwróci swe afekta do Ciwunówny i że panna Marta je przyjmie.
Radość tedy powszechna, ożywiona kielichami, nie mogła się rozejść bez uczty. Wysłano po kapelę do miasteczka, a że kilku sąsiadów brakło, więc i listy zapraszające bliższych, w których wszakże o niczem mowy nie było, prócz o wieczerzy i skrzypkach.
Zjawili się pod wieczór, chorąży Brdęski, niewiedzący wcale o zaręczynach Ewy i żywiony nadzieją, że hollenderska sukcesja, mimo niedowierzania podczaszego, opór jego przełamie; a za nim państwo Przyrowowie z Dydakiem, który właśnie tegoż dnia otrzymał pozwolenie oświadczenia się pannie Marcie. Sama jejmość znajdowała, że poczciwemu Dydakowi, osoba tak stateczna w życiu, wielką być może pomocą. Dydak, jak zawsze niedomyślny, zbliżył się do Ciwunówny, korzystając z powszechnego zaprzątnienia i po chwilce odezwał:
— Gdy panna Ciwunówna dobrodziejka pozwoli mi, to jabym coś powiedział.
— Bardzo proszę.
— Mama i papa pozwalają, żebym się pannie Ciwunównie oświadczył, otóż ja się oświadczam.
Marta mu się rozśmiała w nos.
— W poręś się namyślił — rzekła — a wszakżem ja zaręczona!
— Z kim? — okrzyknął zdziwiony Dydak.
— Z panem podczaszym.
— Jak mamę kocham, oto osobliwsza rzecz! — rzekł Dydak — Jakto? dziś? kiedy ja się namyśliłem?
— Niech to panu za naukę służy, żebyś się na drugi raz nie spóźniał i do jutra nie odkładał.
Biedny Dydaczysko westchnął, westchnęła i panna Marta patrząc na niego, bo chłopak był dobry, łagodny, głupawy, ale jakże go wygodnie za nos by było można prowadzić!
Tak samo chorąży dowiedział się, widząc Ewunię przy Sykstusie uśmiechniętą i szczęśliwą, że tu już hollenderska sukcesja nic nie pomoże. Zapił tę sprawę boleśnie.
Nikogo to nie dziwi, gdy powiemy, że zręczna rączka Ewuni i jej rady całą sprawą kierowały, chociaż skromne dziewczę do niczego się przyznać nie chciało.
Gdy wieczorem przyszedł bohdankę, przyklękając przed nią, pożegnać Sykstus, bursztynowa główka schyliła się do ucha i głosik wesoły szepnął:
— Ewa nie zdradziła!

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.