Ewunia/Tom IV/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Ewunia‎ | Tom IV
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom IV
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy się podczaszy potem zdrzemnął swoim zwyczajem po obiedzie, Ewunia schwyciła Martę pod rękę i wyszła z nią do ogrodu. Mówiły o różnych rzeczach, nareszcie Ewunia pocałowała przyjaciółkę i śmiejąc się szepnęła jej do ucha.
— Prawda, Marteczko, że chciałabyś raz przecie pójść za mąż?
— Zmiarkujesz to dopiero, gdy jak ja, będziesz miała trzydzieści i trzy (cicho!) trzydzieści i trzy lata.
— No, wiesz, gdybyś nie była bardzo wymagająca — uśmiechnęła się Ewa — to ja, jabym cię za mąż wydała.
— Ty? mnie? a to dobrze!
— Tak, ja ciebie, i jeszczebym może sama na tem skorzystała.
— Wiesz co, z takiej drażliwej rzeczy jak małżeństwo nie godzi się żartować.
— Ja nie żartuję — zaczęła żywo Ewunia — mnie dziś przy stole błysnęła myśl jasna, cudowna!
— Cóż? co? chcesz mi Sykstusa swatać?
— O! bardzo przepraszam — oburzyła się Ewa — co to, to nie, ale zgadnij?
— Juściż ani Taszłę, ani Reformata!
— Tych obu, nie! — śmiejąc się rzekła Ewa, i w ucho szepnęła jej — mego ojca, podczaszego.
Panna Marta stanęła jak wryta.
— Co ty pleciesz?
— Powiesz, że stary? prawda? nie ma nawet 57 lat. Co to za wiek? posiwiał przed czasem, człowiek dobry, miły, kochający.
— Moja Ewuniu, nie żartuj.
— Klnę ci się, że nie żartuję. Rozważ myśl, którą ci podaję, staraj się mu podobać. Lubi ciebie i twoją wesołość. Widzę, że miłem na ciebie patrzy okiem. Wydam cię za niego.
— Cóż to jest? — poważniejąc jakoś poczęła panna Marta.
— Co w tem jest? chciałaś powiedzieć, zapewne — odezwała się Ewa — ja ci tu zaraz wytłumaczę, bądź co bądź, zostanie między nami.
Niezmiernie zaciekawiona Marta podała rękę. — Mów.
— Ja ciebie wydam za mąż, a ty, ty mnie pomożesz do wyjścia tak, jak ja zechcę.
— Filucie ty? cóż to? jużeś się zakochała?
— Nie, ale myślę pokochać się.
— W kim?
— To moja tajemnica.
— A mnie chcesz użyć, jako narzędzie i dobra jesteś? — poczęła się śmiać Marta. — Dziecko z ciebie, i to co mówisz dzieciństwo, ale cóż to szkodzi, pomówmy o tem obszerniej.
— Ja ci nic więcej na dziś do powiedzenia nie mam, prócz, że ci pomogę, a ty korzystaj z czasu, staraj się podobać, i zostań moją dobrą macochą.
Uścisnęła ją, na pół śmiejąc się, a pół ze łzami, panna Marta była wielce zaintrygowana.
— Wiesz co, weźmiemy to do namysłu, nie odrzucam, nie przyjmuję.
— Przyjm! — zawołała Ewa — będziesz podczaszyną, tatko ci sto tysięcy najmniej zapisze, ja w rękę będę całować i kochać, i wdzięczność ci zachowam do zgonu.
— No! proszę was! — odezwała się zdumiona panna Żyrowska — ktoby to powiedział, że w tej główce młodziuchnej taka polityka siedzi?
Jednakże na pierwszy raz panna Marta przyjęła tę myśl rzuconą przez Ewunię niedowierzająco, i w żart ją obróciła. Rzecz sama z siebie złą nie była, a przecież ten stary mąż, jakoś nie smakował, było to już to ostatnie lekarstwo, które podają chorym, gdy o ich życiu zrozpaczą doktorowie. Panna Marta spodziewała się jeszcze może choćby głupawego, ale młodego Dydaka. Wprawdzie być panią podczaszyną miało swe znaczenie, lecz, chodziły długo po ogrodzie, a Ewunia ostrożna już się z tym planikiem swym nie narzucała, zostawiając Marcie czas do namysłu i rachując może na to, że później podziała to lepiej.
Wszakże przy wieczerzy, choć niby nie patrząc, figlarz dziewczyna dostrzegła, iż panna Marta kilka razy okiem baczniejszem rzuciła na podczaszego, jakby mu się lepiej chciała przypatrzeć.
Nazajutrz poszła Ewunia na dzień dobry do ojca.
— A! jakże ja tatkowi jestem wdzięczna za to, że pannę Martę uprosił tu do pozostania ze mną. Co to za miła i nieoszacowana osoba! Jednej tylko rzeczy się lękam, e! ale tego nie powiem.
— No, ależ cóż? co? — spytał stary.
— Gotowa mi jeszcze tatka zbałamucić, bo doprawdy formalnie w nim zakochana.
Podczaszy podniósł głowę, usta otworzył, rozśmiał się.
— At, pleciesz — rzekł — pleciesz, androny! androny.
Ewunia się uśmiechnęła.
— Już zmilczę.
Nie powiedziała też ani słowa więcej, a jednak gdy przyszło do stołu iść, podczaszy podał rękę pannie Marcie z takiem wdzięcznem wygięciem i szedł z taką gracją, uśmiechał się do niej tak mile, iż trudno było nie dostrzedz tego. Przy obiedzie ciągle do niej mówił i puścił się w opowiadanie anegdot z młodości, w których wiele było wesołości i dowcipu. Pannę Martę wzrok Ewuni mieszał tylko i powstrzymywał, miała wszakże ochotę wielką, inklinację i benewolencję, podczaszego wzrokiem i słowem rozżarzyć.
Filut dziewczę udając, że nie widzi nic, cieszyło się owocem swego przemysłu. Na nieszczęście wedle umówionego terminu, panna Marta nazajutrz już do domu zamężnej siostry odjeżdżać miała, przyszły nawet po nią konie. Obawiając się stracić już zdobyte początki, Ewunia poczęła najmocniej nalegać i prosić Marty, żeby na dni jeszcze kilka pozostała. Gość się wymawiał. Podczaszy przyłączył się do córki i dla niej, tylko dla niej, błagał ażeby jeszcze nie odjeżdżała. Obiecywał odesłać własnemi końmi. Trochę się podrożywszy panna Marta, zgodziła się darować jeszcze Górze tydzionek. Radość z tego powodu była wielka, a nawet na twarzy podczaszego odmalowała się bardzo dobitnie. Stary nie ośmielił się żadnych jeszcze czynić projektów, lecz czuł, że mu w domu było lepiej i weselej przy pannie Marcie. Ona znowu codzień znajdowała podczaszego mniej starym i pokaźniejszym. Był, według niej, bardzo poważny mąż, dojrzały, ale uchowaj Boże! nie tak podeszły, jak się jej z początku zdawało. Całą żywość umysłu zachował młodzieńczą, a zdrowie miał doskonałe i chodził, gdzie chciał, niezmordowanie po godzin kilka z rzędu. Uwagi te czyniła sobie sama, niektóre z nich przypadkowo poddawała Ewunia.
W kilka dni, gdy dwie panny siedziały razem, Marta nagle, impetycznie niby zebrawszy się na odwagę, przypadła do towarzyszki, położyła jej rękę na dłoniach i zawołała:
— Słuchaj, Ewo, powiedz mi, tyś żartowała ze mnie, swatając podczaszemu, przyznaj się? A gdyby w istocie do czego podobnego przychodziło, pierwsza byś lamentowała i płakała.
— Nie — odpowiedziała Ewa — nie, na wiatr nie rzuciłam tych słów, Marto. Wiem, że dla ojca byłabyś dobrą żoną, choć pleciesz zawsze przeciw rodzajowi męskiemu. Ojciec by cię kochał, tak, jak tylko starzy kochać umieją, ale, Marto moja, gdy ja ci pomogę, ty nawzajem musisz pomódz mnie.
— Jak? do czego? mów!
— Później, dziś nic — rozśmiała się Ewa — tatko już się dla ciebie rozczula, choć nie ma odwagi, przysiadaj się do niego, ośmiel go, a potem...
— Wiesz, Ewo — przerwała Marta — znaleźć w tobie taką intrygantkę, to dla mnie jeszcze dziwniejsza, niż rozkochać podczaszego, a nawet niż wyswatać się za niego; kto ciebie tego nauczył?
— Kto? jak to? nie zgadujesz? ja ci dam powiedzieć, że moim nauczycielem jest miłość?
Marta uderzyła w dłonie, zamilkły trochę, popatrzyły na siebie.
— Ty się kochasz? ale w kim?
— Nie pytaj, nie powiem, dosyć, rób swoje, przyjdzie czas na zwierzenia.
— Ale gdyby, no, przypuśćmy, gdyby się coś podobnego składało, — rzekła, wahając się panna Marta — cóż ludzie powiedzą?
— Co mają mówić? dlaczego? — ofuknęła Ewa — alboć to pierwszy u nas przykład, że trzydziestoletnia panna wychodzi za pięćdziesiąt kilkoletniego mężczyznę? Co komu do tego? Nie czynisz tego przecież przez chciwość, bo masz posag, a mogłaś oszacować człowieka miłego i zacnego, choćby nie pierwszej młodości.
— Zresztą — gwałtownie dorzuciła panna Marta — niech tam sobie plotą, co chcą, wszystko mi jedno.
Ewa uściskała ją.
— Wiesz, serce — rzekła — długom z mojem sumieniem się rozprawiała, boć ja to czynię trochę przez egoizm, ale doprawdy nic mi ono nie wyrzuca, dam poczciwemu ojcu trochę szczęścia, a i ty nie zostaniesz ofiarą.
— Moja Ewunia droga — szepnęła Marta — nie mniej my obydwie szalone jesteśmy trochę. No, ty, młoda, tobie wybaczone, ale ja! ja! Czasem się sama z siebie śmieję. Ale chcę ukarać tych trutniów, z których żaden nie miał odwagi mi się oświadczyć i pokazać im, jak jednego dnia stara panna może nagle zostać młodą mężatką.
— Zgadzasz się więc, — ściskając ją zawołała Ewunia w uniesieniu.
— Cóż z tego, że ja się zgadzam — smutnie szepnęła Marta — podczaszy, no! prawda, spogląda czule, całuje mnie po rękach nieustannie, zdaje mi się wszakże, iż się oświadczyć także nie potrafi. Już takie szczęście moje.
— Licz tylko na mnie — rzekła Ewusia żywo — jeszcze parę dni, potem jedź. Gdy odjedziesz przysięgam, że zatęskni, a ja potrafię z tęsknoty skorzystać dla ciebie. Wrócisz w tydzień jaki, zobaczysz, zobaczysz, wszystko się złoży jak chciałam.
— A! ty Machiawelu w spódniczce! — łamiąc ręce odezwała się Marta — ty, którą ja miałam za takiego dzieciaka, ty!
Ewa zaczęła się śmiać, wzięły się za ręce i poszły, bardzo poważniejąc, do pokoju. Podczaszy chodził już, widocznie oczekując na nie, ogolony świeżo, w nowym kontuszu, w czerwonych butach, ubrany z pewną elegancją, choć się lękał, żeby to zbyt w oczy nie wpadło i zaraz począł się tłumaczyć, iż ma jechać z wizytą do Przyrowów.
Ewa niby sobie coś przypomniawszy, do gospodarstwa pobiegła, i zostawiła pannę Martę z ojcem. Gospodarz był w najsłodszym humorze.
— Wiesz, asindźka — zawołał, ściskając aż nadto silnie rękę Marty — że doprawdy od czasu, jak mamy szczęście mieć ją w domu naszym, Góry nie poznaję, tak tu wesoło, tak miło dnie upływają.
— Niech mi pan podczaszy wierzy — szepnęła, sznurując usta panna — że równie mi tu też dobrze, miło i odżywam w tem ustroniu przy lubej Ewuni. Ale wszystko w tem życiu koniec mieć musi, siostra na mnie czeka, list właśnie odebrałam i jechać mi będzie potrzeba nieodzownie.
— Ou! ou! u! u! — zawarczał podczaszy — ale to nie może być! cóż my tu bez asindźki poczniemy! Proszę się nie śmiać, doprawdy, czułem się jakby odmłodzonym, a gdy asindźka nas opuścisz, postarzeję.
— A! doprawdy nie zasłużyłam, kochany podczaszy, na tyle dobroci — mówiła Marta.
— I Ewunia! Ewunia! wszak to asindźka jej wróciłaś humor i zdrowie.
— W istocie Ewa lepiej teraz wygląda i weselsza, ale to od tego baliku.
— Myślisz asindźka? czyby drugi dać wypadało?
— O! nie wiem, to pewna, że Ewa potrzebuje dystrakcji, ludzi, zajęcia, a może zamiast balem, zająćby ją mężem i gospodarstwem — dodała, uśmiechając się Marta.
— Młode to jeszcze, widzisz asindźka, i prawdę rzekłszy, oprócz chorążego, któremu po części już dałem odkosza, acz delikatnego, nikt się nie trafia.
— No, ja nie wiem, ale — cichutko szepnęła panna — pewna jestem, że tam już w serduszku ktoś siedzi, i tego też, że gdy raz kogo pokocha, będzie go musiała mieć, nie łatwo jej wybić z główki.
Podczaszy zafrasowany westchnął.
— A gdyby czem nabiła niedorzecznem głowę?
— Wątpię! Ewunia bardzo surowo u ludziach sądzi i nie łatwo się jej kto podoba.
— Ale miłość ślepa, panno Ciwunówno dobrodziejko? — dodał podczaszy.
— Czyż zawsze? — spytała Marta. Podczaszy pomiarkował się, skręcił.
— W młodości szczególniej! — dodał, poprawiając się — w młodości.
Ciwunówna nie mogła się od śmiechu powstrzymać. Szczęśliwy, że mu się te różowe usta otworzyły, podczaszy począł też wesoło chichotać. Ewa powróciwszy, znalazła ich w najlepszej komitywie siedzących na kanapce, a stary jakoś nieznacznie pochwycił był rączkę białą i trzymał ją, bo mu się wcale nie wyrywała, na widok jednak nadchodzącej córki usunął dłoń i jakoś się zmieszał. Ewa nadbiegła, poprawiając włoski, rumiana, śmiejąc się, i poczęła zdala wołać klaszcząc w rączki.
— Ot, tak to ślicznie, Marta mi tatka bałamuci, a tatko aż odmłodniał, aż poweselał. Brawo! brawo! Ja państwu nie przeszkadzam.
Pobiegła w ganek zaraz.
— To trzpiot, proszę asindźki z tego dziecka — odezwał się podczaszy — nie wiedzieć co plecie, gdzieżby to już taka jak ja starzyzna śmiałaby się do takiego różanego pączka zbliżyć.
— Cha! cha! — śmiała się Marta — ja bo już, kochany podczaszy, dawno pączkiem być przestałam, a pan też wcale tak stary znowu nie jest.
— Żem nie stary, to się i metryką złożyć mogę — podchwycił gospodarz — tylkom w ostatnich latach ociężał, a przy asindźce, jak Boga kocham, aż mi wstyd, ale w sobie wracające czuję wigory młodzieńcze.
Marta się śmiała.
— Śmiej się, asindźka, śmiej, a! — mówił podczaszy — dobrze staremu, spojrzawszy w te czarne oczki, choć młode lata przypomnieć. — Potarł czoło. — Dobreć to były czasy.
— Pan się czynisz starszym, niż jesteś — rzekła Marta — bo pan świeżo bardzo wyglądasz.
Tem go, zdaje się, ostatecznie za serce ujęła, bo pochwycił ręce jej obie i począł je całować. Potem nagle jakby się opamiętał, wstał, przeszedł się po sali, westchnął i posmutniał.
Dano do stołu.
Wieczór z małemi warjantami powtórzyła się taż sama scena, a że panna Marta żegnała podczaszego, bo nazajutrz miała wyjeżdżać, stary czulszym się jeszcze stał i przynajmniej razy ze cztery powracał, by ją pożegnać, zaklinając, ażeby wróciła, co też panna Ciwunówna przyrzekła.
Po wyjeździe panny Marty i ksiądz Reformat i Taszła i wszyscy domownicy, spostrzegli wielką zmianę w podczaszym, wrócił jakby do dawnej swej ociężałości, chmurny, nudził i poczynał gderać. Rzecz ta była przewidziana. Ewunia jeszcze co chwilę przypominała mu pannę Martę. Na to dosyć nieszczęśliwe usposobienie, jednego dnia z południa nadjechał znany wózek Sykstusa i podczaszy ujrzał z wielkiem strapieniem swem, Warkę kroczącego ku kancelarji.
— Tego to mi się pozbyć trudno — począł mruczeć do siebie — sposobu nań niema, chmurną mu twarz pokazuję, gderzę, nie, wlecze się. Jeszcze mi tu siadł w Rozdołkach, jakby na złość pod bokiem.
Sykstus wszedł właśnie i zabierał się do pocałowania w rękę.
— Przepraszam, że pana podczaszego dobrodzieja tak nudzę, ale do kogóż się udać sierocie, jeśli nie...
— A co? aha? już? ciocia Żylińska zapewnie figla spłatała? nie mówiłem? — zawołał podczaszy — ot, jest.
— Jeszcze do niczego tak złego nie przyszło — mówił Sykstus — tylko, znowu rady pana dobrodzieja potrzebuję.
— Może i pieniędzy? co, dalipan, złamanego szeląga nie dam, chyba do Lublina sobie pojedziesz.
— Ale ja dzięki ciotce niepotrzebuję — kłaniając się, rzekł Sykstus. — Ciotka dla mnie bardzo dobra, lękam się tylko przy młodości i niedoświadczeniu zbyt wielkich ciężarów na ramiona moje nabierać.
— Cóż? co? będziesz ciocię dźwigał? mów jaśniej, bo nierozumiem.
— Ciocia się wybiera na dewocję do miasteczka, chce mi już i Dołhowolę wypuścić...
Podczaszy stanął wśród pokoju.
— Ba! ba! co godzina, to nowina, komponuje coraz nowe projekta, a żadnego nie dotrzyma! Otóż patrzeć? hę? wczoraj Rozdołki, dziś Dołhowolę, a jutro może fora ze dwora, jak jej tam Bernardyni wyperswadują, że z tem lepiej będzie. Co ja mam waćpanu radzić? hę? asan się tylko jeżdżąc tu do mnie od gospodarstwa odrywasz! Co ja poradzę? Ja ani tego ani drugiego, nie aprobuję. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, jednego rana ubzdrzy się co cioci Żylińskiej, pakuj manatki i bywaj mi zdrów. Ja mówię jedź do Lublina.
Sykstus milczał, podczaszy chodził, posapując i kiwając głową.
— Ciocia Żylińska, ponieważ się wahałem, oświadczyła, że mi da dwunastoletni kontrakt dzierżawny.
Podczaszy się odwrócił...
— Ciekawym — rzekł — co sobie każę płacić z Dołhowoli? hę? Są długi?
— Legatów i sum rękodajnych na Rozdołkach jest sto pięć tysięcy; ja to najlepiej wiem, bo pan Żółtkiewicz miał jej interesa. Sześćdziesiąt tysięcy na szóstym procencie, reszta na piątym.
— Tać! tać, asindziej to niby prawnik, powinieneś wiedzieć, jak się ubezpieczyć — zawołał podczaszy — cóż baba chce do rąk mieć, bo to i podymne nie mała rzecz i inne ciężary publiczne i łanowe... i...
— Ciocia Żylińska żąda do rąk nie więcej nad tysiąc talarów.
Podczaszy się mocno zadumał.
— Żytnia gleba! grunt miejscami glejowaty, a kawałki, — sam widziałem na drodze do Wronek, sapy, sapy, reszta hromosz, nie bardzo rodzi... A gotowego grosza ile?
— Cztery tysiące — rzekł Sykstus.
Podczaszy ręce włożył w kieszenie.
— Któż to tę ciocię asanu nawrócił? — spytał nagle.
— Winienem to kilku łaskawym na mnie, panu rejentowi, a szczególniej Machcewiczowi, pono i sędzicz i pisarzowicz także tam bywając, po słówku za mną dorzucili.
Stary głową kiwał i milczał.
— Żeby stara sekutnica — z pozwoleniem, miała dać kontrakt przed aktami, oblatowany, ważny, na lat dwanaście i takim się cyrografem dobrowolnie związała... nie wierzę! to nie może być...
— A gdybym go otrzymał? — zapytał Sykstus...
— No to bierz, bierz, potem, potem powiesz, że ja ci do szczęścia zagradzam drogę. Owszem, winszuję... a pozwól bym ci dał w dodatku dobrą radę. Gdy zaczniesz gospodarować, nie włócz że się po sąsiedztwie, czasu nie trwoń, życzę... życzę...
Sykstus ciągle jeszcze stał przy drzwiach, bo go nawet usiąść nie proszono, lecz nadchodziła godzina poobiedniej kawy, którą pijano razem w pokojach. Przed tą kawą radby się był pozbyć gościa niespokojny ojciec, rzecz jednak musiała być ukartowana, bo Ewunia nadeszła...
— O! że oni się z sobą znają — rzekł w duchu podczaszy — tobym przysiągł, przysiągłbym. Jak to on sobie godzinki wybiera na konsyljum, a panna co miałaby przysłać po mnie, Stefanka, sama nadbiega. Ale czekajcie, to będzie pono ostatni raz.
Przed Ewą nie chciał się wydać bardzo ze złym humorem ojciec i wyszedł, puszczając ją przodem, a za sobą wiodąc Sykstusa, który postępował nieśmiało.
— Wiesz, tatku — ozwała się Ewa — jaki niedobry list miałam od Marty, jaka ona niegrzeczna! Wszakże do nas przyjechać nie chce. Mówi, że nie może, a ja powiadam, nie chce.
Podczaszy się zapomniał i zerwał z krzesła.
— Co mówisz? nie przyjedzie! dla czego?
— Albo ja wiem — ruszyła ramionami Ewa — to dziwaczka, śmieszne rzeczy mi popisała, może później powiem tatkowi.
— Jakto? i nie przyjedzie?
— Nie obiecuje.
— A! to już nieszczęście — rzekł podczaszy — szczególniej dla ciebie.
Ewunia uśmiechnęła się nieznacznie.
— Tak, doprawdy, mnie bez niej będzie bardzo smutno, ale ja mam na to sposób.
— Ciekawym...
— Gdyby papa poprosił pana Sykstusa...
Podczaszy aż się zżymnął.
— Co? po co? na co?
— Ona go bardzo lubi! on by pojechał i wyperswadował i namówił, uprosił.
— Ona go lubi! co? tego! za co go ma lubić?
Ewa poczęła się śmiać.
— Jużciż jeśli ojciec chcesz, żeby przyjechała...
— Dla ciebie?
— No, tak, dla mnie, oczywiście... jeśli tatko chce, by przyjechała, ani ja, ani wy jechać nie możecie... pisać to darmo...
— A i przez posły wilk nie tyje — mruknął podczaszy.
— No, ja ręczę, że pan Sykstus...
— Co pan Sykstus! zaraz pan Sykstus! on ma co do czynienia i tak...
— Ja pojadę najchętniej.
— Nie, nie — zawołał ojciec — asan jedź i pilnuj swojego gospodarstwa, ot, co życzę, i oducz się tego trędania od komina do komina. To sobie dobre dla tych, którzy nic do czynienia nie mają, a kto na przyszłość pracować musi...
— Ja, panie podczaszy dobrodzieju — odparł Sykstus z pokorą — nigdzie a nigdzie nie bywam, prócz tu w Górze, a dom pański nawykłem uważać, jako mojego opiekuna i dobroczyńcy.
Z krzesłem się aż do niego odwrócił podczaszy nagle.
— Mój kochany Warko, nie drażnijże ty mnie tym opiekunem i dobroczyńcą. Nie opiekowałem się asindziejem wcale, a dobroczyńcą nie byłem, boś moją pomoc odrzucił.
— Nie mniej pamięć tej łaski zachowam do zgonu — rzekł Warka.
— Wiesz pan co — przerwała wesoło Ewunia — odwdzięczże się córce za ojca, ani pytaj o pozwolenie, jedź do Siennej i uproś, choćby na klęczkach pannę Martę, żeby do mnie przyjechała.
Sykstus wstał i chwycił za czapkę, ale mądre chłopię, nim podczaszy zaprotestował, rzekł kłaniając się:
— Jadę i z powrotem będę miał szczęście służyć państwu, a zdać sprawę z mojego poselstwa.
Ojciec pięścią aż o stół uderzył z niecierpliwości, ale nim się zebrał huknąć — Nie pozwalam! — Syksusa już nie było.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.