Ewunia/Tom IV/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Ewunia‎ | Tom IV
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom IV
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kilka dni potem sąsiedztwo owej zabawy w Górze wydychać jeszcze nie mogło. Mówiono o niej, rozpowiadano, wymyślano na ten rachunek i bawiono się jeszcze wspomnieniami szczupaka, Kleopatry, arlekina, Meluzyny, rycerzy i pielgrzymów. Panna Marta, która pozostała w Górze, znowu wróciła do kwaśnego swojego humoru i nienawiści dla mężczyzn. Winien był temu Dydak, który na ostatnim szczeblu oświadczenia utknął, a po wytrzeźwieniu i zrzuceniu łuski, zdawał się zapominać o zobowiązaniach, jakie w postaci ryby poczynił.
— Ja ci powiadam — mówiła Marta do Ewuni — z nimi nie można inaczej, żadnemu wierzyć, żadnego kochać, nad żadnym litości mieć nie trzeba. Wszyscy oni zdrajcy, krokodyle, krzywoprzysięzcy. Ja padam ich ofiarą, ale ty powinnaś korzystać z mojego doświadczenia, i dobrze ich męczyć. Jak się który zakocha, bez litości, drwić, pomiatać, gnieść, a nawet poszedłszy zamąż krótko cugle trzymać, o! krótko!
Ewunia śmiała się i milczała.
Mówiły wiele o rycerzach, lecz panna Marta według swojego systemu utrzymywała, że gdyby to nawet był i kasztelanic, nic na tych bałamutów rachować niepodobna.
Podczaszy wciąż się spodziewał odwiedzin tego nieznajomego, gdy jednego ranka, stojąc właśnie w oknie kancelarji, wychodzącem na gościniec wiodący do dworu, zobaczył tuman kurzawy, zbliżający się ku wrotom. Gdy już jadących rozeznać było można, okazało się że owa poczwórna kolebka mniemanego kasztelanica, o którym wciąż roił, była skromnym bardzo wózkiem zaprzężonym parą koni. Powoził w szaraczek ubrany czysto ale ubogo chłopak. U wrót stanęli i z wózka wysiadł młody mężczyzna, który zruciwszy biały płócienny płaszcz i otrząsnąwszy się z pyłu, powolnym krokiem począł się zbliżać ku dworowi.
Podczaszy stał, rękę przyłożył do oczów, i własnym nie wierzył źrenicom.
— To nie może być! to nie może być — powtarzał przypatrując się; a potem dodał: — Ale jak Boga kocham, to on. Cóż on tu robi? a to już śmiałość! Idzie wprost! Proszę ja kogo.
Podczaszy pobiegł ku drzwiom i oko w oko w progu spotkał się ze Sykstusem. Milczący, wryty stał jakby mu do wnijścia drogę zagradzał. Sykstus zdjął czapkę, pokłonił się grzecznie i nizko, przystąpił aby pocałować w ramię podczaszego, i przywitał go bardzo pewien siebie i spokojnie. Stary nie wiedział, co mówić, radby się go był pozbyć jednej chwili, nie było sposobu, wpuścił go więc do kancelarji mrucząc, niespokojny. Niepokój pochodził z tej przyczyny, że oto właśnie zbliżała się obiadowa godzina, że w domu swym dalekiego krewnego przybywającego w tej porze, nie poprosić na obiad, było niepodobieństwem, grubiaństwem, a przy obiedzie Sykstus musiał zobaczyć Ewunię i zatarte wspomnienie odświeżyć się musiało.
Wszystkie te następstwa przyjazdu niefortunnego Sykstusa, przez głowę podczaszemu przebiegły, zmieszał się, zburzył, ale nie bardzo dał to poznać po sobie. Myślał już tylko, jakby go się pozbyć coprędzej, nie pojmując jakiem czołem śmiał przybyć i po co.
— Pan podczaszy daruje mi — rzekł skromnie Sykstus, ponawiając ukłon nizki — iż ośmielam się przybyć jak do opiekuna i dobroczyńcy mojego, jak do jedynego z krewnych, którego nawykłem za ojca uważać.
— Oto! to! to! za ojca! po co za ojca — podchwycił stary — opiekuna, opiekuna, dosyć, dosyć i to jeszcze takiego, którego się słuchać nie chce. Czegóż asindziej sobie życzysz?
— Dobrej rady łaskawej — rzekł Sykstus.
— Cóż? namyśliłeś się? jedziesz do Lublina? hę? to moja rada była i jest? po co darmo wodę warzyć.
— Pan podczaszy posłuchać mnie zechce.
— Ale mów już, mów, czasu niemam.
— Oto rzecz w krótkich słowach.
Podczaszy drgnął z niecierpliwości, usłyszał bowiem nagle szelest sukni kobiecej, poznał chód Ewuni, oczy zwrócił na drzwi zasępiony, a też otwierały się właśnie i bursztynowe włoski, wejrzały do pokoju.
— Po co? po co? — krzyknął ojciec — po co asindźka.
Wyrazy te żywo wyrzeczone, nie powstrzymały dziewczęcia, które wesoło wbiegło wołając:
— A! pan Sykstus.
Warka ukłonił się jej nizko.
— A! jakże pan dawno u nas nie był? — poczęła Ewunia nie zważając na zmarszczoną twarz ojcowską — o! to nie ładnie tak zapominać.
— Idź no, idź, bo my tu mamy interes — rzekł chmurno podczaszy.
— Dobrze, pójdę — całując w rękę ojca, mimo jego oporu i fukania z dziecinną natrętnością poczęła Ewa — pójdę, ale oto już do stołu dają, niechże ojciec z panem Sykstusem przychodzi prędko, aby zupa nie ostygła. Ja wazę przykryję i czekać będę.
To mówiąc spojrzała z uśmiechem na Sykstusa i wymknęła się jak wiewiórka.
Ojciec powiódł za nią oczyma, ale tak przybity, że prawie nie słyszał, gdy Sykstus zaczął mówić.
— Pan podczaszy pozwoli.
— A już musi pozwolić... mów, mów, bo nie mam czasu — ofuknął stary — gadaj, co masz...
— Jakem mówił już, przybyłem do opiekuna i dobroczyńcy po radę — odezwał się Warka — trafia mi się wcale niespodziane szczęście.
— Cóż tam za szczęście? w kałamarzuś je znalazł? — burknął podczaszy — hę?
— Nie, ale ciocia Żylińska...
— A! masz pan, prawda, ciocię Żylińską, ale ona go w oczy nigdy widzieć nie chciała..
— Tak, bo z moją matką były w ostatnich czasach przed jej śmiercią poróżnione. Lecz ciocia Żylińska — mówił Sykstus dalej — uczuła teraz, dzięki tym, którzy jej oczy otworzyli, szczególniej to winienem panu Machcewiczowi, uczuła, iż nas odepchnęła niesłusznie. Pozwoliła mi przybyć do siebie, a nawet Rozdołki puścić dzierżawą...
Podczaszy ramionami ruszył.
— Rozdołki! a znasz waćpan Rozdołki? — przerwał gniewnie — Maciek posiał, Maciek zjadł, na dwa dni z dzisiejszym... Lichota, biedota, folwarczyna, psu na budę się nie zdało. I cóż na takiej dzierżawie zarobisz? hę?
— Choćbym nic nie zarobił, ale ciocia Żylińska ma przecież Dołhowolę... i życzy sobie abym ja zajął się gospodarstwem i interesami.
— Bardzo ślicznie — z przekąsem dorzucił podczaszy. — Dołhowola wieś nie zła, ale ciocia Żylińska baba, sekutnica, zła, i do dwóch tygodni cię przepędzi, bo jej i djabeł sam nie dogodzi. Co ty sam myślisz począć? co za nadzieje? co za nadzieje? Śni ci się, że dzieci nie ma, że zapisze! Ale ją tam osiedli pobożni braciszkowie tak, że ona rozpisze do ostatniego grosza na nabożeństwa, bo jak jest zła, tak pobożna duszyczka. Ciocia Żylińska! Toć ja ją znam tę babę i wszyscy ją znają, a dała waćpanu lat dwadzieścia kilka się tułać, dopiero gdyś u cudzej pomocy i własnej pracy wyrósł i pokierował się, ciocia dobrodziejka do gotowego siostrzeńca... Wygodna rzecz mości dobrodzieju, ale dla Waszeci niespokojna. W Rozdołkach trzydzieści korcy żyta wysiewu i po wszystkiem, nowin wydzierać nie będziesz, bo nie masz za co. Owsa trochę, pod jęczmień nawozu nie znajdziesz, bo inwentarza ci nie da... No co? no co? Maciek posiał, Maciek zebrał, Maciek zjadł. A na Dołhowoli do trzech dni żółć ci się rozleje, służąc tej babie.
— Więc pan podczaszy nie radzi.
— Nie radzę, nie. Jedź do Lublina, to rada moja.
— Ciotka przecie, jako jedyna i najbliższa krewna, ma pewne prawo rozkazania mi.
— No, to chcesz? słuchaj i nie przybywaj po radę?
Podczaszy był markotny, bo oto bębiono do stołu i nie miał sposobności się pozbyć natręta, który przez cały obiad mógł wygodnie patrzeć w oczy Ewuni i mówić z nią. Trudno nawet było staremu ukryć nieukontentowanie, otworzył drzwi i rzekł chmurno:
— Chodź na obiad!
Sykstus wyszedł za nim. W jadalni zastali księdza Gulę, który bardzo jakoś był zdziwiony, ujrzawszy Warkę, dwóch rezydentów, pannę Martę, panią Kropiwnicką i Ewunię. Wszystkim domowym łatwo było na twarzy gospodarza poznać zły humor, dochodzący do tego stopnia, jaki się rzadko trafiał. Milcząco zasiedli do stołu, podczaszy wódki nie chciał pić, nie patrzał gdzie siądzie Sykstus, a wypadło jakoś właśnie ojcu na przekorę, że miejsce znalazł wprost przeciw Ewuni. To popsuty już humor ciocią Żylińską, doprowadziło do usposobienia prawie gniewnego.
Milczenie też panowało przy zupie, przerywane tylko niedyskretnemi śmieszkami panny Marty, która chłopca, należącego do znienawidzonej płci, oglądała jak konia na targ wyprowadzonego. Sykstus tymczasem wpatrywał się w Ewunię. Podczaszy zupę łykał, nie jadł, ksiądz Reformat krajał chleb na drobne kawałki, a pani Kropiwnicka nie śmiała oczów podnieść.
Przy sztukamięsie stary odsapnął, westchnął i ozwał się do panny Marty:
— Asindźka pewnie znasz panią Żychlińską z Dołhowoli?
— A jakże, dobra kobieta — odparła panna Marta — tylko ją nieszczęścia doznane w życiu przybiły.
— Tak! ta! dobra kobieta! Sekutnica!
— Pan podczaszy przebaczy — mruknął Reformat z końca stołu — bardzo pobożna pani, święta osoba, doznała wiele od losu, ale nawykła Panu Bogu ofiarować.
— Tak! tak — mówił podczaszy — Panu Bogu ofiarować, piękna ofiara czego ludzie nie dogryźli. Ciocia Żylińska. — Rozmyśliwszy się, dodał — siostrzeńczykowi, którego lat dwadzieścia kilka w oczy widzieć nie chciała... daje w dzierżawę Rozdołki, toż to śmiechu warto! Rozdołki! lichota.
— Ja, jaśnie panie — przerwał jeden z rezydentów, pan Taszła — ja Rozdołki znam, żytnia gleba, ale nigdy nie chybi. Niezły folwarczek, siana w bród, lasu dosyć, woda obfita.
— Las i woda, wszelka wygoda — rozśmiał się podczaszy — tak! i niebo nad lasem. Co mi asindziej prawisz, panie Taszła, to awulsik, licho wie co...
— Daruj mi, jaśnie pan, że ośmielam się objaśnić, dwadzieścia chat, włościanie się dobrze mają, czterech kołodziejów, młynek z foluszem...
— No, dajże mi pokój, winszujcie panu Warczyńskiemu dzierżawcy, niech lezie, niech wlezie po uszy! a z Żylińską się wdawszy, dopiero mu będzie dobrze...
Zamilkli, bo podczaszemu, gdy był w ogniu, nikt się nie sprzeciwiał, tylko panna Marta była śmielsza.
— E! co! bo pan podczaszy cierpi do Żylińskiej i dziś w takim humorze.
— Ja? w humorze! — mruknął podczaszy — kto teraz może być w dobrym humorze. Niech sobie pan Warczyński robi co chce, ma swój rozum, ja się w to nie mieszam. Ale że mu ciocia Żylińska da pieprzu, to da.
— I pan podczaszy dziś z pieprzem — rzekła Marta.
Stary oczy spuścił.
— A asindźka z solą, z solą! — dodał po cichu.
— Ja jestem jak zwyczajnie, stara panna, do śledzia podobna — rozśmiała się panna Marta. — Żebyś podczaszy się ze mną ożenił, zobaczyłbyś jakbym się w konfiturę obróciła.
Stary nie mógł wytrwać i począł się śmiać, aż się trząsł cały, podobał się koncert i chmura pękła w tym śmiechu.
— Ja się z asindźką ożenić? ja? a! przedziwnie! to przedziwnie.
— Nie dałabym, poszedłszy za mąż podczaszemu, tak gderać, byłbyś bardzo szczęśliwy i humor by ci się odmienił.
— Tylko nie wiem, czybym się nie popsuł — rozśmiał się stary — bo taką żonkę wziąwszy...
Ewa z Syksusem tymczasem wiodła cichą rozmowę i usty i oczyma, wcale nie zważając na to, że ojciec oglądał się niespokojny, chwilami mówić przestawał i ucho pilnie zwracał ku nim.
Ewa śmiała była, a tego dnia tak znowu po dawnemu wesoła, jak ją oddawna nie widziano.
Nie uszło to oczów podczaszego, który mimo starań panny Marty powoli chmurniał, zamyślał się, wracał do zasępienia, z jakiem przyszedł.
Pomilczawszy, zwrócił się ku Sykstusowi.
— Do Dołhowoli mil dwie, a bodaj do tej Rozdołki, czy nie bliżej, będziemy mieli z waści sąsiada.
— Do Rozdołki przez las — szybko objaśnił Taszła — godzina drogi nie więcej.
Podczaszy się skrzywił.
— Spodziewam się, że zrobiwszy to głupstwo — począł cicho — będziesz przynajmniej w domu siedział i gospodarstwa pilnował, choć z niego nic nie zrobisz. Mów sobie asan, panie Taszła, co chcesz, jabym za Rozdołki nie dał, no, nicbym nie dał, bo to lichota. I jak tu nie ma żal być młodego człowieka, który ma chleb w ręku, który mógłby zostać mecenasem.
— Bardzo jestem wdzięczen panu podczaszemu dobrodziejowi, za jego łaskę dla mnie — rzekł Sykstus — ja mam tyle ufności w nim, iż gotów jestem choćby się wyrzec Rozdołki, tylko jakże znowu ciotce odmówić.
— Albo ja ci nakazuję co? albo ja cię zmuszam? — przerwał podczaszy — żeby potem ludzie mówili, że ja buntuję siostrzeńca przeciwko ciotce, że sperandę ci odbieram! Daj ty mi pokój, daj mi pokój. Rób, co ci lepiej, mnie się nie radź, nikogo się nie radź.
Obiad się jakoś skończył. Mimo złego humoru podczaszego, który chwilowo tylko panna Marta przerwała, Sykstus i Ewa byli spokojni. Nie nadużywając swojego szczęścia, młody chłopak pożegnał się zaraz po obiedzie, na utrapienie ojca poszedł jeszcze w rękę pocałować Ewunię i coś z nią cicho poszeptał, a potem pojechał swoim wózeczkiem. Stary go oczyma przeprowadził i odetchnął.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.