Ewunia/Tom IV/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Ewunia‎ | Tom IV
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom IV
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nadszedł tedy dzień owej zabawy wiejskiej w Górze, na którą pan podczaszy liczył wielce, że mu Ewunię rozbawi, a może którego z młodzieży do niej zbliży, i wspomnienia Sykstusa zatrze. Ewa jednak z obojętnością na przygotowania patrzała, i gdy cały dom był w ruchu, ona prawie do ostatniej chwili nie pomyślała prawie o stroju. Ojciec sądząc, że żywość i wesołość, choć nieco uszczypliwa panny Marty Żyrowskiej, skutecznie oddziała na Ewunię, zaprosił ją na kilka dni do domu. Panna Marta miała już strój gotowy, znalazłszy jakiś stary sztych, wyobrażający królowę Kleopatrę, według obrazu flamandzkiego, zatem bardzo fantastycznie przybraną. Co do Ewy, ta odkładała ciągle, nudziła się tem, naostatek chciała zostać zwyczajnie ubraną w białej sukience, jako domowa i gospodyni, ojciec jednak nie pozwolił. Zmuszona zająć się wymyśleniem jakiegoś kostjumu, po długich wahaniach, wybrała sobie strój chłopskiej dzieweczki, z czego znów podczaszy był niekontent i pozwolić na to nie chciał. Życzył sobie koniecznie, aby zużytkowała klejnoty babek i prababek, których było dwie pełne szkatułki; Ewa się tłumaczyła, że nic wymyśleć nie potrafi. Panna Marta łamała głowę, poddawała różne piękne rzeczy, aż naostatek zgodzono się na strój Meluzyny. Meluzyna wystąpić miała jako Nimfa, wód królowa, w białej wprawdzie sukni, przystrojonej liśćmi roślin wodnych, ale wśród nich jako królowej, przystały sznury pereł, brylantów i drogich kamieni, które z tej zieleni miały jak tajemnicze oczka kwiatów połyskać. Bursztynowe śliczne włosy rozpuszczone na ramiona i sięgające do kolan, przepleść miano wiankami liści i klejnotów. Ewuni było cudnie w tym stroju, ale go niosła ze smutkiem opuszczonej Meluzyny. Goście zaproszeni na wieczór o zmroku się zjeżdżać poczęli.
Dzień, na szczęście, piękny był bardzo, przy karczemce na gościńcu nieopodal ode dworu zostawiano dla niepoznaki konie, a poprzebierani panowie i panie przybywali pieszo. Podczaszy witał ich w ganku i prowadził przez dom i ogród uliczką do oświeconej już, przybranej, okrytej zielenią szopy, w której rodzaj galerji pod dachem wybudowano dla muzyki, a naprędce przyklecono też okrytą galerję, która za salę jadalną służyć miała. Służby swojej i pożyczanej, snuło się drugie prawie tyle co gości. Najcudniejsze stroje poczęły się zjawiać prawie o jednej godzinie, płynąc z kolei... to pojedynczo, to kupkami. Wywoływały one oklaski, śmiechy, zadziwienia ciżby ciekawych, która przepełniała dziedziniec. Już dosyć było osób nagromadzonych w ganku, na ogrodzie i szopce, gdy nie od karczemki, ale drożyną z lasu idącą, ukazało się dwóch wolno postępujących na koniach rycerzy.
W miarę jak się zbliżali, krzyki i śmiechy zaczęły ściągać coraz więcej widzów ku gankowi, tak, że wjazd ich wyglądał na tryumfalny pochód. Było ich dwóch tylko, a raczej rycerz jeden w całej zbroi i giermek za nim z tarczą.
Postrojeni byli, jak już dawno nie widziano, chyba na starych obrazach. Rycerz na suto obwieszonym dywdykiem koniu w pióra strojnym, w pełnej turniejowej zbroi... za nim ów giermek z tarczą herbową (lecz herb był osłonięty), w maseczce. Przed gankiem zsiedli oba, a ludzie podczaszego, konie zaraz wzięli. Myślano, że po nich poznać będzie można kto taki. Szkapy silne, lecz wcale nieszczególne, nikomu z tych panów znajome nie były, gości też zamaskowanych domyśleć się było niepodobna. Szczególniej pięknie wyglądał rycerz dorodny, w tak pysznej szmelcowanej zbroi, jaką się żaden dom poszczycić nie mógł, na hełmie błyszczały dwa rozpostarte skrzydła sokole.
Podczaszy był zachwycony, szczęśliwy, przejęty, nie wiedział kogo witał, ale o mało się nie rozpłakał zobaczywszy tego pięknego rycerza. Giermek żwawy, mniej może zręcznie i trochę przesadzisto wyglądał, ale też niczego był ubrany; kto tylko stał jeszcze w ganku, arlekin, turcy, żydki, krakowiacy, zobaczywszy rycerza idącego z podczaszym ku szopie, pobiegli wszyscy za nim. Szedł okryty żelazem jakby mu ono nic nie ciężyło, lekko i swobodnie.
— Kto to taki?
— Kto to może być?
— Nie wiesz. Nie wiem. Ale cóż za prześliczna zbroja! — dawało się słyszeć dokoła. Wszyscy wogóle byli zainteresowani, nikt wszakże tego tajemniczego zjawiska domyśleć się nie mógł. W szopie Meluzyna w całym blasku piękności, królowała ze swym strojem, obok Kleopatry dosyć nieszczęśliwie udrapowanej, w najpiękniejsze jakie mogła znaleźć materje.
Podczaszy zatem tego Lusignan’a przywiódł Ewuni przedstawić, a piękne dziewczę nie mogło się wstrzymać od wykrzyku i rumieńca, na widok tego widma jakby z romansów rycerskich, które tak lubiła, wyrwanego. Kleopatra i ona przyskoczyła do rycerza oglądać tę cudną zbroję i tarczę giermka, i wszystkie przybory nieznane, pozostałości innych wieków, innych obyczajów umarłego już świata.
Ewunia również była ciekawa jak drudzy, podbiegano, przyglądano się, chciano wyciągnąć na rozmowę ażeby poznać po głosie, ale giermek i rycerz piszczeli jakimś tonem, nieludzkim prawie, a żadna najmniejsza oznaka ich nie zdradzała.
Można powiedzieć, że rycerz odebrał wszystkim współzawodnikom urok cały, bo z niego nie spuszczano oczów. On stanął niedaleko Ewuni, którą pozdrowił, giermek za nim i pozostał sparty o słup, jakby zamyślony. Podczaszy sam pośpieszył, zapomniawszy o innych, podał kielich wina spory, i pił za jego zdrowie. Była w tem myśl zdradziecka, miał nadzieję, że rycerz mu odpowie, podniesie przyłbicę, i odkryje twarz, lecz gdy mu podał kielich, skłonił się nieznajomy, w istocie kratkę osłaniającą lice wzniósł w górę, ale z pod niej wyjrzały tylko młode różowe usta, bo reszta była czarną osłoniona maską. Wypiwszy do podczaszego, który niespokojnie poglądał, rycerz znowu spuścił przyłbicę.
— Słuchajże, skarbniku — szepnął podczaszy do przyjaciela — jak ci się też zdaje? kto to może być?
— Ja nie wiem! nikt się domyśleć nie może, kto wie! Chyba pan kasztelanic, bo ten tu jeden w sąsiedztwie słyszę ma parę pełnych zbroi, lub może komu pożyczył.
— Lecz jak ci się też zdaje?
— Wszyscy w głowę zachodzą, nikt jeszcze nie dorozumiewa się nawet.
— A! a! niechże go tego rycerza! mospanie, przecie choćby parobka na szkapę wsadzić przyszło i za nim słać, wyszpiegujemy i dojdziemy.
Podobne rozmowy niespokojne, dawały się zewsząd słyszeć.
Ewunia niemniej od reszty pań ciekawa, może więcej niż inne, tuliła się do Kleopatry, i nie spuszczała z oka nieznajomego.
— Wiesz, że tak mu pięknie w tej zbroi, tak wygląda, jak sen jakiś, jak mara! I przynajmniej do dzisiejszych niepodobny. Jaki śliczny! jaki śliczny! Ale któż to taki?
Panna Marta patrzała także, choć z mniejszą admiracją.
— Wiesz, że on długo tak zakuty w żelazo nie wytrzyma — szepnęła — to straszny musi być ciężar, tęgi chłopak ale mi go żal, bo gotów zachorować. Nam i tak tu duszno w lekkich sukniach, cóż dopiero jemu w tych blachach!
Dwie szczególniej postacie zwracały oczy, i uszczęśliwiały podczaszego, pan Dydak przebrany za szczupaka, z nadzwyczaj piękną łuską i skrzelikami, w których krył ręce, chodząc na ogonie rozczepionym osłaniającym mu nogi, i ów rycerz czarny. Arlekiny, turki, chłopi, żydzi ginęli przy nich obu.
Zagrano polskiego i podczaszy podsunął się ku pani podkomorzynie, która w staroświeckim pięknym stroju z aksamitek i koronek, obwieszona łańcuchami, siedziała ledwie dysząc; w tej samej chwili rycerz jakby go co rzuciło ku Meluzynie, posunął się ku niej i podał jej żelazną prawicę. Szczupak, nie wiedząc co z sobą zrobić, zbliżył się do Kleopatry, jako do dawnej znajomej, ale ta ze strachem strzepnęła rękami i wybrała pierwszego lepszego turka. Szły dalej pary jak kto padł, jak się komu trafiło, przy wesołości i śmiechu; podczaszy, ponieważ w szopce było parno i nieco ciasno wpadł na myśl, starym obyczajem poprowadzenia tańca kołem ścieżyną ogrodową. Wychodząc, pary się jakoś porozdzielały, rycerz obejrzał się, iż trochę przyzostali od innych, schylił głowę, podniósł przyłbicę i szepnął:
— Wszak Ewa nie zdradzi!
Na dźwięk tego znanego a oddawna niesłyszanego głosu, dziewczę drgnęło, chwilkę zatrzymało się, ale wnet posłyszawszy zbliżającą się Kleopatrę, pośpieszyło drżące z rycerzem.
— Jakim sposobem! A! gdyby poznano — szepnęła cicho.
— Nikt nie wie, nikt poznać nie może, jam tylko przybył, ażeby powiedzieć słowo, zobaczyć, westchnąć i uciec. Nie będę czekał do końca, wymkniemy się z giermkiem.
— A! nie! nie! bądź dłużej — żywo poczęła Ewa — proszę, każę. Dotąd się nikt nie domyśla. Ja sama nie pojmuję, jak się to stać mogło? O! jaka jestem szczęśliwa. Nie powiem, żem się domyśliła, serce mi uderzyło, coś mi mówiło, że to ty! tyś być powinien, ale, nie marzyłam o tem szczęściu.
— Droga pani, to szczęście dla mnie, ale minie jak błyskawica, a potem...
— Ewa nie zdradzi! — zawołała podczaszanka — wierz mi, i bądź spokojny, cierpliwości!
Wtem pary, ściśnięte nagle w pochodzie, zbliżać się zaczęły, Kleopatra do ucha Ewy przyłożyła usta gorączkowo, natrętnie pytając:
— Któż to? kto to?
— Nie wiem.
— Aleś mówiła z nim?
— Tak, jednak nic się dorozumieć nie mogę.
Kilka tak razy wśród ogrodu tańcujący rozsypywali się i zbliżali, Sykstus mógł skorzystać z krótkich chwil i pomówić z Ewunią. Za każdym razem Kleopatra podbiegała, żeby się coś dowiedzieć i zniecierpliwiona odchodziła z niczem. Pomyślna jednak, z jasnej, rozpromienionej, wesołej twarzyczki Ewuni, mogła poznać, iż rycerz miłe na niej czynił wrażenie.
Dostrzegł też ten wyraz na licu córki pan podczaszy i niezmiernie był tem uradowany, ale postanowił sobie tem mocniej odkryć tajemnicę, która osłaniała rycerza.
— To mości dobrodzieju — mówił do zdala stojącego Reformata — nie może być lada szerepetka, zbroja sama warta kilkaset czątych, a kto takie procjoza ma, ten musi mieć i coś więcej. Ni fallor, któryś to z kawalerów dalszych sąsiadów, co Ewunię gdzieś najrzał. Widzisz jegomość, że na niej dobre uczynił wrażenie. Oczki się dziecku śmieją, oj śmieją. Otóż jak to dobrze, żem ja ten festyn wymyślił, może co z tego wyrośnie pomyślnego.
Gula westchnął, otworzył tabakierkę, skupił stożkowato tabakę, ujął w palce i rzekł, śmiejąc się:
— Rycerz, co się zowie. U nas w klasztorze są dwie zbroje do wielkanocnego grobu, wcale niczego, mamy je od Sapiehy, pisarza W. L., ale się nie umywały do tej, to cacko.
— A ja ci powiadam, że to kasztelanic, poznaję go po figurze, żeby mi się tylko chciał odkryć!
Do innych tanów, już rycerz we zbroi służyć i nie mógł, uchylił się nieco na bok, a kilka razy przesuwając się około niego zatrzymywała Ewunia, potem, gdy szczupak zwrócił oczy ciekawych w mazurze, bo się rozdarł na dwoje i wyszły zeń nogi Dydakowe w butach ze sztylpami, po wielkich śmiechach i uciesze, gdy się obejrzano, a podczaszy oczyma szukał rycerza, przeląkł się już nie znajdując już ani jego, ani giermka![1] Nie było też przez chwilę jakąś Ewuni, ale ta ukazała się natychmiast, znowu.
— Ewunia! serce, gdzieżeś rycerza podziała? — zawołał ojciec nadbiegając.
— Nic wiem, co się z nim stało — odpowiedziało dziewczę — doprawdy nie wiem. Tylko co był.
— Pewnie poszedł gdzie wytchnąć i zdjąć szyszak, boć się mógł upiec w tej zbroi.
Pobiegli do jadalni, ale go tam nie było, w ogród — ani śladu, ktoś wskazał ścieżkę ciemną, mówiąc, że wyślizgnęli się tamtędy z giermkiem, posłano pogoń, nie znaleziono.
Niespokojny gospodarz pchnął chłopaka do stajni, który wprędce po wrócił z wiadomością, że i koni tych ichmości już dawno nie było. Gospodarz załamał ręce z rozpaczy.
— Wiesz Ewuniu, serce drogie — rzekł, przybiegając do córki — rycerz jak w wodę wpadł.
Ewa mocno się zarumieniła i ruszyła ramionami.
— Kiedy to z takiemi ludźmi! — zawołał — kazałem strzedz, pilnować jak oka w głowie, nie pomogło nic, dali mu uciec. Ale tajemnicę tę odkryję, nie pomoże nic. Wiem i domyślam się potroszę.
— Jak to? któż? — spytała Ewa, niespokojnie chwytając go za rękę.
— Kasztelanic! — szepnął podczaszy — nikt inny być nie może. Mówię ci, zakochał się w tobie, widział w kościele i wybrał sobie ten sposób zaprezentowania się w naszym domu, choć, zawsze bym go, nieproszonego, był przyjął otwartem sercem i rękami.
Ewunia się uśmiechnęła smętnie.
— Nie zdaje mi się, żeby to on był — rzekła.
Po zniknięciu rycerza, rozdarty szczupak był królem balu, upojono poczciwego Dydaka w dodatku i królowa Kleopatra skorzystała najwięcej z wesołego usposobienia jego, bo go na skraj oświadczyn doprowadziła. Ale cóż! Dydak bez zezwolenia papy i mamy, nic nie mógł sam poczynać, a pozwolenia trudno się było spodziewać. Panna Marta usiłowała go nieco podbuntować przeciw rodzicielskiej władzy, lecz szczupak zmilkł jak ryba i okazał się nieporuszonym.
W godzinę może po zniknięciu rycerza, nowa nastąpiła niespodzianka, nadeszło dwóch pielgrzymów, w płaszczach czarnych z korczami i kijmi w ręku przystrojonemi w tykwy, w kapeluszach z szerokiemi skrzydły obwieszonych medalami... Jeden z nich słuszniejszego, drugi zgarbiony i nizkiego wzrostu, piskliwym głosem ofiarowali się wróżyć i przepowiadać, nauczywszy się chiromancji od Arabów, jak mówili. Wszyscy nastawiali im ręce, a prawili co im ślina do ust przyniosła. Mały przepowiedział pannie Marcie, że jak Jonasz połknięta zostanie przez rybę i ocaleje potem pod postacią młodej mężatki, wracając na świat... Starszy coś szeptał Ewuni, która się śmiała i rumieniła, ale nie chciała wyznać, co jej wyprorokowano...
Podczaszy kazał sobie też wróżyć małemu, a ten popatrzywszy mu na szeroką dłoń, rzekł:
— Wiesz pan, że nie śmiech powiedzieć, co czytam z ręki?
— No dlaczego?
— Straszne rzeczy!
— Jam nie tchórz! mów a rób, jak się patrzy.
— Pan dobrodziej masz jedynaczkę córkę.
— To nie sztuka odgadnąć! — rozśmiał się stary. — Cóż dalej?
— Podczaszanka chora i smutna, a wie pan czemu? Może ma inklinację jaką w sercu, do której się przyznać nie śmie, a waćpan jej nie odgadujesz. Oto czytam z dłoni, że pan będziesz krzyżował córki zamysły i przeciwisz się jej sercu. Niech Bóg od tego broni, bo by bardzo źle być mogło. Oto kółko, które powiada, że od pana zależy jej szczęście, a nawet życie.
Podczaszy pochmurniał, wyrwał rękę prawie gniewny.
— Także mi znachor, co palce między drzwi kładzie! — Popatrzył na pielgrzyma, który się zręcznie wyślizgnął.
Przepowiednia nie w smak poszła bardzo staremu, chmurny się oddalił, a że był nieco zabobonny, choć usiłował z lekkich słów, wielkich sobie rzeczy nie czynić, posmutniał.
— Patrzcie! ten! — rzekł do siebie — już znać ludzie plotą, że ja córkę tyranizuję, już coś chodzi po święcie, już spenetrowali.
Byłby może zakwasił się podczaszy, lecz w tejże chwili pielgrzymów już nie stało, rzucili snąć szerokie swe płaszcze, a zjawiło się dwóch kawalerów, wenecką modą, opiętą przybranych, wedle starego francuskiego autoramentu, może jeszcze z czasów Henryka Walezyusza, i ci poszli w tany. Słuszniejszy wziął Ewę, mniejszy dobrał sobie podkomorzankę, poczęto tańcować i skakano do upadłego, aż gdy dzień się robić zaczynał, a podczaszy kazał śniadanie dawać, kawalerowie zmienili się na chwilę znowu w pielgrzymów, a pielgrzymi w tłoku wyjeżdżających i wychodzących zamieszani, gdzieś znikli. Podczaszy zupełnie by był zadowolony, bo od dawna w tak różowym humorze Ewuni nie widział, gdyby nie te niepotrzebne słówka pielgrzyma, które go zafrasowały. Szczęściem był pewien, że ów kasztelanic wymarzony lada dzień się zjawi, Ewuni podoba, i Sykstusa wspomnienie zatrze na wieki.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że w zdaniu zbędnie powtórzony został wyraz już.