Cztery karmazyny i jeden żulik

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Strzemię-Janowski
Tytuł Cztery karmazyny i jeden żulik
Pochodzenie Karmazyny i żuliki
Wydawca Biblioteka prenumeratorów „Kurjera Porannego“
Data wyd. [1934]
Druk Drukarnia Józefa Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZTERY KARMAZYNY I JEDEN ŻULIK


Pani Helenie Skinder-Iwanowskiej, słynnej jeźdźczyni i znawczyni charta, z podziękowaniem za uroczy pobyt w Jej Lebiodce i przemiłe konne z nią spacery.
I


Przyjmowałem zawsze bez przekonania twierdzenie ludzkie, że chart jest głupi. W myśli dodawałem niezmiennie na takie dictum, z małemi tylko odchyleniami ze względu na wiek, lub płeć jego rozmówcy:
— Sam jesteś głupi.
Ale w dziwnych okolicznościach miałem usłyszeć „oficjalne“ niejako, obrzędowe uznanie rozumu charta.
Bawiłem u przyjaciela mego, Latziego Baranjaya w Kurtakeszy pod Budapesztem. W wspaniałych, rozległych dobrach magnatów węgierskich, sport polowań z chartami był namiętnie uprawiany. Tereny się nadawały znakomicie, aż do chwili jednakże, kiedy układy wojenne, tereny te obkroiły, no i obkroiły dochody magnatów.
Węgry mają nieprzeparty zawsze urok. Jest w nich ta już nieznana w reszcie Europy dzikość, połączona z najwyższą ogładą — gościnność bajeczna, kobiety tak piękne jak krajobrazy — konie tak piękne jak kobiety. Każdy chłop kocha się w koniach i dumą jego jest pokazać swój zaprząg, lub zmierzyć się z zaprzęgiem dworskim. Olbrzymie łany kukurydzy, pszenicy, tytoniu, jęczmienia — przepyszne winice — stadniny jako się rzekło bogate — bujność, plenność, owocność tej ziemi, czaruje każdego, zarówno jak i stroje miejscowe, zachowane od pradziadów i muzyka upajająca — choć ta ostatnia, tak samo niepokojąca czasem swą dzikością, jak i obyczaje.
Naprzykład przyjaciel mój pokazuje mi śliczne foxterriery, przyczem objaśnia.
— U nas na Węgrzech nigdy się tak jak u was, nie obcina foxom ogonów.
— Przecież te co widzę, mają obcięte ogony…?
— Nie. Odgryzione.
Oczy mi stają w słup.
— Jakto odgryzione?!?
— U nas zawsze chłopcy stajenni odgryzają ogony szczeniętom, twierdzą bowiem, że obcięte nożem nie goją się i sterczą potem z mniejszą zawadjackością…
Potem oprowadza mnie Baranjay po stajniach, oborach i podwórzu i zatrzymuje się przy żórawiu studziennym.
— Tu widzisz, wiesza się charty.
— Jakto wiesza?!? pytam, mocno już zaniepokojony, wobec poprzedniej rewelacji o ogonach. Wszystkiego się można spodziewać po tych madjarach…
— Na jesień corocznie robi się próbę z młodymi chartami. Szczuje się nimi zająca i następuje selekcja. Które charty spisały się należycie, dostają podwójną porcję nóżek baranich i zostają przydzielone do sfory — a te, które się nie spisały, wiesza się na tym żórawiu, w obecności najmłodszej i najstarszej generacji charciej. My nie uznajemy zastrzyków z jodu w golenia. Albo, albo…
Jestem oburzony. Czyście zwarjowali?!? Co za barbarzyństwo!!!
Z najhardziej olimpijskim spokojem, odpowiada mi Baranjay:
— Mylisz się. To nie jest wcale barbarzyństwo. To jest nauka i odstraszenie dla reszty chartów. Chart jest bardzo inteligentny i świetnie rozumie, za co kara tamtych spotyka.
W tej formie została mi podana wieść o… niezaprzeczonej intelegencji chartów. Co do mnie, nigdy jako żywo żadnym psom ogonów nie odgryzałem, żadnego charta nie powiesiłem, a mimo to dawno byłem przeświadczony, że legenda o głupocie chartów powstała stąd, że ten pies nie widywał właściwie swego pana — chowany po stajniach, między głupimi gamoniami stajennymi, prowadzony na smyczach do startu i nic pozatem. Ja myślę, że w tych warunkach Salomonby zgłupiał.
Skąd miał czerpać chart inteligencję?!? Gazet nie czyta, ludzi nie widuje, węch wszelki zabija w nim amoniak stajenny (dlatego może chart niema węchu?) i — niema głosu. Najważniejsze czynności, gonitwy, dopadanie zwierzyny — odbywa chart w zupełnem milczeniu. Tylko w salonie, na kanapie, umie drań skomleć żałośnie i grymasić...
Moje charty przeważnie nie odstępowały mnie na krok i z czystem sumieniem wyznam, że były to psy najmądrzejsze i najwierniejsze, jakie miałem. A był ich legion, bo od dziecka chowano mnie w kulcie konia i charta. Z tego legionu wyróżniają się jednak w mej pamięci czterej tylko arystokraci, wysokiej krwi Barzoje syberyjskie: SASZA, SERGIEJ, BORYS I BOY, oraz jeden mieszaniec, t. zw. podolski chart, brzydki jak noc, a mądry jak Salomon. (Znowu ten Salomon! Nawiasem mówiąc, powątpiewam zawsze o owej przysłowiowej mądrości Salomona, bo jakże mądry człowiek brałby sobie na kark, tak jak on, aż 300 żon?!?)
Mój bezżenny mędrzec nazywał się SMYK. Kobiety go nie obchodziły, tak dalece, że w pewnych okresach kopulacyjnych, kiedy nie można np. ryzykować charta, nawet za lisicą, bo zdarza się często, że galant pies, doszedłszy lisicy, nie rusza jej — Smykiem można było zawsze szczuć, Smykowi była taka kalendarzowa galanterja najzupełniej obca. Nie był on anachoretą — owszem, zabawiał się foxterrierkami i na wiosnę i jesień, tak siarczyście nieraz, że obawiałem się mocno, o cnotę tych latawic i czemprędzej zamykałem je na klucz, bo wiadoma rzecz, że u foxterrierek mają zawsze szalone powodzenie duże psy, zwłaszcza charty — podczas gdy psy ich rasy, są stale traktowane jako malum necesarum.
Ale Smyk choć się zalecał zapalczywie, czynił to jakoś ubocznie, bagatelizując haniebnie ród niewieści, traktując je wyraźnie, jako może epizody zabawne, lecz tanie i niegodne żywszego zainteresowania. Jedyną jego pasją, jego życiem, było polowanie.
Zjawił się u mnie pewnego dnia na podwórzu, niewiadomo z jakiej racji, gdyż był własnością mego sąsiada p. Wikarskiego i w dodatku psem, nieprzywiązującym się do ludzi, a li tylko do miejsca. Tymczasem opuścił dawne miejsce zamieszkania i przeniósł się z larami i penatami, t. j.: ze swoją żyłką myśliwską, ze swoim osiwiałym, nierasowym pyskiem i skandalicznie, zgoła nie wedle charcich kanonów zakręconym ogonem, do mnie. Ot żulik.
Powiadali, że „obraził” go u sąsiada kucharz. Możliwe. Trzy czwarte chartów, jest delikatne na honorze. U mnie, zaraz pierwszej zimy, wziął Smyk sam jeden 22 lisy. A jak on lisy brał!!!
Miał swój własny, opatentowany system — na inne psy się nie oglądał, na tradycję pradziadów gwizdał. Obliczał dokładnie, nie jak pies, ale jak profesor matematyki. 1) swoje siły — 2) swoją szybkość — 3) teren — 4) obyczaje lisa. Oszczędzał się i tyle tylko dawał ze siebie, ile było absolutnie konieczne, ani o włos mniej, ani o włos więcej. Jeżeli miał przed sobą teren równy jak stół, a z boku las — wcale nie szedł za lisem, biegnącym w przeciwną stronę lasu. Smyk wiedział, że to udawanie, że to manewr lisi, który się skończy nieomylnie nawrotem ku zbawczemu lasowi, ku jedynie bezpiecznemu schronowi przed psami.
Chart przecie w lesie niczego nie weźmie i ponadto, w ferworze, rozbije sobie łeb o pierwsze lepsze drzewo. Wie o tem lis, wie o tem Smyk. Więc Smyk nie głupi by tracić czas na fanaberje i próbne chytrości lisa. Powolutku, truchcikiem nieomal, kiedy inne charty gnały jak idjoty za lisem, on sobie szedł ku lasowi, jakby niczego nie widział i — tu czekał.
I nigdy stary filozof się nie omylił. Lis, dopadany przez charty, skręcał w pewnym momencie desperacko ku linji lasu, pod ostrym kątem i tak nagle, że tamte psy w rozpędzie przekoziołkowały się niejeden raz, a Smyk, odpoczęty, czynił jeden błyskawiczny wypad, jeden chwyt za kark — i było po lisie. Wtedy wracał ku nam Smyk, zadowolony i wskazywał pyskiem, ogonem, całem zachowaniem, że tam leży pokonany zwierz. Na towarzyszy, na ich zrzedłe miny skonfundowane, i na ich wywieszone ozory, patrzył jakby z lekką ironją.
Lecz w tym genjalnym systemie Smyka, objawiał się może jego brak rasy. Smyk zapatrywał się na sport niehelleńsko, nieolimpijsko, utylitarnie, że tak powiem. On gonił lisa, aby go schwytać, z klasą czy bez, z tradycją czy bez — byle go mieć. Nie chodziło mu o królewski gon przez pola, o zmierzenie sił z wichrem i zwierzem, o tę upojną, a wrodzoną każdemu stworzeniu, pasję zawodnictwa. Wprawdzie z lisa miał on nici, ale miał satysfakcję, utylitarną, satysfakcję celowego trudu.
Chart wysokiej krwi zachowuje się zupełnie inaczej. Ten helleńczyk nie bawi się nigdy w jakieś karczemne burdy — nie „gryzie się“ nigdy z kundlami naprzykład — on tylko zagryza, lub udaje, że niewidzi zaczepki. Rozgniewany, nie unosi się. Zimno wchodzi między atakujące go pospólstwo psie i rozrzuca je poprostu w prawo i lewo i idzie dalej, nie oglądając się. Z wilkiem czy lisem chart walczy, czasem, bo zazwyczaj, w paru minutach, straszliwym chwytem za kark i rzuceniem o ziemię go zabija.
Wilkodławy idą zawsze parami. Zgrani jak tennisiści, biegną po obu bokach wilka i równocześnie go powalają. Takie dwa delikatne zdawałoby się stworzenia z serwskiej porcelany, cudne, o wypieszczonym i wychuchanym wyglądzie — ciskają się w tempie piorunującym na dziką bestję stepową i — trójka ruluje. Tylko, że ścisk szczęk charcich jest przemożny i śmiertelny. Nie puszcza, aż wilk wyda ostatnie tchnienie. Za lisem biegną w pojedynkę, upojone jakby, nie widokiem gonionego zwierza, lecz samą gonitwą, samą rozkoszą swej szybkości i wytrzymałości, z szybkością i wytrzymałością szaraka i lisa. Jestto u niego jakby pańska zabawa, jakby wyarystokratycznienie instynktu, w gruncie rzeczy krwiożerczego, ale wyfitowanego na sport
U Smyka tedy, powtarzam, była to robota mądra, przemyślana, podlejszej więc sorty — ale u szlachetnych Barzoi był to czysty, nieskalany sport helleński.
Smyk kochał miejsce zamieszkania, nie ludzi, więc też w wędrówce mojej powojennej, nie poszedł za mną. Pozostał w Małopolsce i może żyje do dziś, bo Smyk jest nieśmiertelny, a przytem bezpieczny co do swojej osoby. Nikt nie ukradnie tego szpetnego kundysa, nikt go nie posądzi o świetne, zatajone zalety. Przeszły nad Strutynem kohorty rosyjskie, tatarskie, mongolskie, pruskie, ukraińskie, bolszewickie i nic mu nie zrobiły. Lata też mu chyba nic nie zrobią — powtarzam, wszyscy twierdzą, że Smyk jest nieśmiertelny, choć najmniej jest bogom podobny.
Sergiej, numer drugi moich słynnych chartów, przeszedł już do literatury pięknej dawno, (zobacz: KSIĘGA O PRZYJACIOŁACH Z. Nałkowskiej i M. J. Wielopolskiej), więc cóż ja biedny mogę mu już ująć, czy dodać?!? Dodam tylko to, co owe Autorki przeoczyły, wzmiankę o sile fizycznej Sergieja. Kiedy pierwszy raz ujrzał mknącą na łące ogromną, roczną, tęgą jałówkę — puścił się za nią w pogoń i, lekko, bez wysiłku, przewrócił ją do góry nogami. Potem stanął nad nią zakłopotany, zażenowany, bezradny i wystraszony i czekał aż ja dojdę, aby mnie zapytać mądremi oczyma: co zrobić z tym fantem? bo to przecież nie zając, nie wilk, nie lis.
Na zoologji się nie znał, to fakt, ale że siłę miał herkulesową to pewne i nie daj Boże z tem zwierzęciem, które się pod jego kły dostało!!... Tych kłów nie nadużywał. Kiedy naprzykrzał mu się buldożek francuski, IWO DE MONACO, bęcwał zaspany, ale czasem zaczepliwy, Sergiej podchodził do niego z obrzydzeniem — brał końcem zakrzywionego pyska za kark i rzucał nim, klasycznym rzutem, jak dyskiem, o parę metrów w bok, z nonszalancją i wzgardą. Nawet nie wzgardą — raczej z obojętną wyniosłością. Iwo leciał jak z procy wypuszczony, koziołkował w powietrzu i rozciągał się na płask, wściekły i ogłupiały na piasku, czy na murawie.
Sergiej był panem całą gębą — znały przed nim mores wszystkie stworzenia, a kochał się całe życie w małej, drobnej foxterrierce gładkowłosej, Folly, którą też zabił swoją miłością wielkoluda, dopadłszy ją raz przypadkowo, w okresie odpowiednim. Nie zniosła drobna suczyna tego śmiertelnego uścisku atlety.
W roku 1914 charty moje, wskutek zawieruchy wojennej przepadły, czy to ukradzione, czy też zastrzelone. Został jeden BOY, barsoj ogromny, 96 cm. wysoki; śnieżnobiały, silny, zły na psy i na ludzi. Uznawał i słuchał tylko mnie.
Kiedy spodobało mu się położyć na kanapie w salonie i służący zamierzał rano sprzątać, głuche warknięcie przestrzegało go: ruszaj precz, pókim dobry!!! Nie było żartów. Wtedy budzono mnie z najgłębszego snu i błagano, abym wyeksmitował Boya. Inaczej porządek domowy djabli brali, salon pozostawał niesprzątany, co w końcu mnie mało wzruszało, ale co wstrząsało ponoś światem w posadach. Pewnego razu w czasie mojej nieobecności, wpuszczono do mego pokoju kupca na opasy. Wszedł i usiadł na brzeżku krzesła. Spodełba patrzył na niego swemi skośnemi, zmrużonemi oczami Boy. Ani drgnął. Ale kiedy kupiec, nie mogąc się mnie doczekać, chciał wyjść z pokoju — Boy jednym skokiem był przy nim: wejść i siedzieć możesz, typie nieznany — ale wyjść nie wyjdziesz, aż przyjdzie mój pan!!!
Zastałem ich tam obydwu w pozycji skamieniałej.
Boy brał ze mną udział przed wojną w kilku polowaniach, szedł zawsze bez smyczy, tuż przy moim koniu. w dobrym terenie zając był dla niego zabawką. Dystansował wszystkie psy i najlepsze nie mogły nawet zamarzyć o sprzątnięciu szaraka, o ile szedł Boy. Ale oraniny nie lubiał. Ujrzawszy ją, stawał, patrzył melancholijnie za umykającym zającem i wracał truchcikiem do mojego konia: nie, mój kochany! to nie dla mnie! Niech się babrze w błocie tamta hołota...
Późną jesienią 1914 roku Boy, zdawna już nietrenowany, trochę przez to ociężalszy, pobiegł za mną w pole. Stałem przy robotnikach kopiących kartofle. Któryś krzyknął:
— Dywy, dywy, zajać!!!...
Odruchowo zawrócilem konia i podgalopowałem — Boy ruszył z miejsca i w parę sekund leżał szarak rozciągnięty. Ledwo się to stało, djabli nanieśli lisa. Mimo moich manewrów, aby go Boy nie dojrzał — skośne jego oczy wypatrzyły mykitę i — znowu za chwilę leżał lis, rozciągnięty obok zająca. Do wszystkich patronów niebieskich wzdychałem, aby znowu jakiegoś bydlaka nie naniosło, wiedziałem, że Boy, nietrenowany, może to przypłacić zapaleniem płuc. Na nic patronowie niebiescy! — bo oto wypsnął się z kartofliska drugi lis. Naumyślnie odwróciłem konia w przeciwną stronę i krzyknąłem: Boy nazad!!! lecz los zrządził inaczej. Boy zobaczył lisa i pomknął szalonem tempem na dystans około 500 metrów. Przeskakiwał rowy, dawał klasyczne obroty — przy ostatnim obrocie schwycił lisa za kark i — zrulowały oba. Oba trupy. Pękł kręgosłup lisowi, pękło serce Boyowi.
Zapaśnicze, dzikie, wierne serce Boya.
Po Boyu przyszedł okres żałoby — długo nie miałem chartów, choć, po całej Małopolsce cofające wojska rosyjskie, pozostawiały bezpańskie, prześliczne ich okazy. Pewnego dnia dano mi znać ze Lwowa, że jest do nabycia pies bardzo ładny i cnotliwy, ale zły. Nie uznaję z zasady złych psów, bo takich niema, są tylko źli ludzie, z psami nieumiejący postępować — czemprędzej więc posłałem po tego rzekomego djabła.
Wyprawa o kilkadziesiąt kilometrów do Lwowa była podówczas wyprawą jak za morze. Pociągi chodziły jak chciały, zapchane wojskiem, zatrzymywane na każdej stacji po parę godzin — nazajutrz więc dopiero zjawił się BORYS. Wszedł na korytarz, prowadzony przez żołnierza, na obroży, nabitej czterema sterczącymi na 2 cm. gwoździami (koralami) od wewnątrz, a zaciąganej jak szlinga. Cienki, złowrogi pysk zamykał mu żelazny kaganiec.
Wściekli się poprostu z tymi bezpiecznikami!!! Czemprędzej więc zdjąłem kaganiec i morderczą szlingę. Borys przyjął to z widoczną satysfakcją i okazał mi z miejsca niby przyjaźń i sympatję. Został sam w kancelarji. Wracam po paru godzinach i zastaję taki obrazek: na tapczanie leżą wszystkie moje kapelusze, czapki, rękawice, harapy, poznoszone, a na tym kopcu, jak lew belforcki, Borys.
Na moje delikatne zapytanie: coś ty idjoto zrobił?!? Borys mniej delikatnie pokazał mi cały garnitur swoich wspaniałych zębów. Ździeliłem go harapem, wtedy — bez namysłu, rzucił mi się do gardła. Znam dobrze rozmaite sposoby walki wręcz z różnemi rasami psów — charty trzeba np. szybko schwycić pod szyję, a równocześnie drugą ręką za górną szczękę, ubezwładniając w ten sposób mordę. Nie lubię bicia zwierząt — na drobne psy wystarczy głos — na takie zaś wilkołaki, trzeba walki równego z równym. To też rozpocząłem walkę zapaśniczą, wedle kanonów zgoła niefrancuskich, z Borysem.
Borys starał się wyzwolić szczękę z mego uścisku — udało mu się to kilkakrotnie, pogryzł mnie rzetelnie, tarzaliśmy się po dywanie długo, wreszcie Borys zesłabł. Przestałem go kułakować, trzymając jednak jeszcze krwawą jego mordę w garści. W końcu i ja osłabłem i puściłem. Mój zapaśnik, skulony i jakby zawstydzony, schował się pod biórko i dopiero po paru godzinach i na kilka słodkich słów z mojej strony, zdecydował się wyleźć.
Podszedł do mnie nieufnie, drżąc nerwowo, ale gdy go pogłaskałem, parę morałów dodawszy, rozchmurzył swoje piękne, złowrogie oczy, chlapnął mnie językiem po gębie i od tej chwili byliśmy przyjaciółmi.
Trzeba było teraz zapoznać go z całą zgrają psów, bardzo ostrych na każdego obcego przybysza. Wszystkie gatunki były sowicie u mnie reprezentowane, i wszystkie cechy i charaktery miały swoich przedstawicieli. Były takie fantasty, które potrafiły zapędzić się do jamy borsuczej, lub lisiej i zginąć tam w zajadłej podziemnej walce — były takie, które nie dały się całą dobę oderwać od drzewa, na którym kot tkwił przyczajony - i były takie, które znikały w lesie, niewiadomo dla jakiego bzika. O jednym, ułożona była nawet w Strutynie złoślowa „pieśń dziadowska o zaginionej psinie“, którą tu dla pamięci i z pamięci notuję:

— Był ci pan jeden, co miał psa z tresurą,
(bo nadewszystko tresura jest górą!)
i takta duzo psu poświęcał casu,
az zbiegł do lasu.
Napsód pan luzem, potem słuzba cała,
sukać psa w lasy społem się udała,
i nic nie jedli, ani nic nie spali,
psa furt sukali.
Za psem, za panem, pani domu posła,
w kosyku dla niech jedzenie poniosła
i słodkim trylem wciąż na psa wołała,
gardło zdzierała.
Za panią w końcu, kucharka i pracka.
posły za pieskiem (niek go kopnie kacka!)
i tak ci cięgiem w lesie tym mieskały
dom zapomniały.
Zaś kundys wreście trafił sam do domu,
cicho zbereżnik wsedł se pokryjomu,
cały dom zesedł od ściany do ściany —
gdzieś scezły pany!!!
I tak się błąkał pies nie scędząc chodu,
aze w salonie zdechł na oknie z głodu,

bo państwo w lesie na ament siedziało,
tak ci ździcało.


Ale wracajmy do Borysa. Wziąłem go na smycz i ruszyliśmy składać wizyty. Najpierw chartom. Zapoznanie nastąpiło bez żadnych awantur — Borys został przez aklamację przyjęty do miejscowego, silnie obwarowanego klubu psiego. W parku puściłem go tedy wolno, aby się wybiegał swobodnie po wszystkich przejściach i emocjach. Nagle widzę, że w pewnym punkcie skamieniał Borys w bezruchu, wpatrzony w dal i — zanim się zorjentowałem o co chodzi, mój Borys runął do stawu między łabędzie. Kretyn nie widział zdaje się nigdy ptactwa na wodzie, z czego poznałem, że co do jego myśliwskich zalet musieli mnie pocyganić. Borys był najwidoczniej mieszczuchem, co następnego dnia miało się okazać jeszcze dobitniej.
Tymczasem wieczorem zabrałem psa ze sobą do miasta i, idąc za interesami do rozmaitych komend wojskowych, zostawiłem Borysa u p. M. J. Wielopolskiej, która zagarnięta ze szpitalem swoim przez wojska rosyjskie, siedziała tu w Złoczowie. Kiedy wróciłem po niego, zastałem znowu dziwną sytuację. Przy stole, w jadalni, przy nietkniętej kolacji, stała na krześle z talerzem w ręku p. M. J. Wielopolska, a Borys obok, ze łbem opartym na obrusie. Najmniejszemu ruchowi pani Wielopolskiej, odpowiadało groźne warknięcie Borysa. Byliby tak stali do dziś, gdyby nie mój powrót i odwołanie tego wściekłego tygrysa.
Teraz trzeba było się wziąć do najgłówniejszej próby. Zapowiedziane z góry cnoty Borysa, na jednym punkcie złośliwości, okazały się zgodne z prawdą — zobaczymy co będzie z cnotą myśliwską. Nazajutrz więc wyjechałem konno, z wszystkimi psami, foxterrierami etc. w pole. Poszczułem zająca — ruszyła moja klacz galopem, ruszyły psy, tylko Borysa jakoś nie widać, przyczem czuję, że moja klacz, chodząca jak zegarek, pasjonowana do polowań, bardziej niż charty, niż ja, zaczyna się dziwnie zachowywać, ociągać, jakby wierzgać... Co się okazało?!
Oto Borys zamiast brać zająca, brał kobyłę... za nogi. Zdegustowany do kundla, odesłałem go z powrotem do Lwowa z odpowiednią adnotacją. W pół roku spotkałem Borysa we Lwowie. Nie zauważyłem go wcale, gdy z tłumu wyskoczył nagle, zbiedzony, wynędzniały chart. Zawołałem go na chybi trafi: Borys!!! a w psa jakby piorun trzasł. Stanął, spojrzał na mnie i skoczył mi przedniemi nogami na piersi z najczulszem przywitaniem. Wzruszył mnie do głębi — lecz cóż? byłem wtedy akurat uwięziony przez austrjaków i trymbalony na Węgry, gdzie na długo internowano mnie w Rimaszombat. Zdołałem tylko w dobre ręce przyjacielskie oddać wynędzniałą bestję, zapowiedziawszy, że jest zły i do niczego. Przyjaciel mój nie miał żadnych aspiracji wyższych — zgodził się na wszystko i zabrał psa do siebie.
Do wspomnień o chartach, muszę przyłączyć — nie śmiejcie się amatorzy chartów! krótką wzmiankę o... kozie.
Była u mnie na podwórzu przybłęda koza, pół-angora, powszechnie zwana NENI. Przybłąkała się maleńką i wychowywała się w psich budach, tak że ubrdała sobie, że jest psem. Ona pierwsza dawała znak, że obcy kundys wszedł na podwórze, a kiedy psy rzucały się na przybysza, koza stała nad zagryzającym się, rulującym po gazonach kłębowiskiem i, z satysfakcją, merdając krótkim ogonkiem, patrzyła, aż jej oczy wyłaziły.
Czasem pomagała. Rozpędzała się i z wdziękiem waliła różkami w peryferje nieprzyjaciela — no ale sądny dzień nastawał dopiero, jeśli obcy kundys zaatakował impertynentkę kozę. Wtedy cała sfora rzucała się na niego w obronie Neni i rzadko kiedy intruz żyw wychodził z opresji. Koza czuła największą przynależność rasową do chartów i pewnego pięknego dnia ruszyła z nimi, za moim koniem, na polowanie. Charty za zającem — koza za nimi — charty przez rów — koza za nimi. Raz wpadła jednak do Złoczówki i rozgłośnym, żałosnym bekiem prosiła o ratunek. Jaki taki chart się odwrócił — reszta jednak, rozogniona gonem, ani się nie obejrzała — nie było rady. Musiałem przeklętą kozę ratować sam, bo zresztą nie wyobrażam sobie, jakby ją byli przyjaciele czworonożni z wody wydobyli.
Moja sfora, z egzotycznym dodatkiem kozy, stała się słynną w okolicy — tylko raz pruski oficer, prowadzący swoją kompanię, zamarł w osłupieniu, kiedy wypadłem zza pagórka na koniu w pełnym galopie, a za mną zbita gromada chartów z kozą w ogonku. Tak zdumiał, że roztworzył gębę, potem podjechał do mnie, przedstawił się i zapytał, dla jakich celów trenuję kozę do polowań? Bardzo głową kiwał i nie pojął, jak można psuć porządek rzeczy i świętej przyrody. Uważał, nie bez słuszności, że koza jest do innych celów.
Neni była do żadnych — prócz do zwarjowanych prób symbiozy z chartami. Pozatem niszczyła w zarodku resztę róż w ogrodzie i kwiatów w oranżerji, aż i tę radość jej odebrano, kiedy ostatecznie wyleciała w powietrze cała oranżerja, wraz z wszystkiemi szybami we dworze. Pozostały jej tylko charty i polowania — temu się też oddała z kozią pasją, znacznie namiętniejszą, niż przysłowiowa „szewska“.
Ale po śmierci Boya, po zawodzie z Borysem, moja tęsknota za pięknym chartem, była wciąż nieukojona, mimo że dopytywałem się o nie na wszystkie strony. Aż dnia pewnego, zjawiło się przedemną cudo, jakiego nikt chyba jeszcze nie oglądał — miłość moja w życiu największa, najgłębsza i najbardziej wzajemna.
Weszła w moje życie SASZA.
Różowo-kremowa, z pyskiem mrówkojada, budową wiotką, a muskularną, włosem jak żadna Miss Universum po wiecznej ondulacji, o chodzie tak charakterystycznym u charta, a tak przypominającym drobny, kołyszący kłus wielbłąda — Sasza była marzeniem. Nie rozstawaliśmy się nigdy, Sasza i ja — podróżowaliśmy zawsze razem, na piechotę i koleją — a żaden konduktor na świecie nie odważył się zakwestjonować praw Saszy do okupowanej np. aksamitnej kanapy w przedziale wagonu. Nie było Jaśnie Pani ponad nią i nie było wdzięczniejszego obrazu zresztą, jak ten srebrzysty Sewr, na spłowiałym czerwonym aksamicie.
Sasza w domu chodziła za mną jak nieodłączny cień — kiedy wychodziłem bez niej, budziła się z najgłębszego snu i, podniósłszy swój wąski, długi pysk, cieniutko i boleśnie wyła. Nie lubiała, kiedy nie zwracałem na nią uwagi, nawet przy stole w jadalni. Pewnego razu, siedziało liczne towarzystwo przy podwieczorku, przy dużym okrągłym stole, zawalonym filiżankami, talerzykami, owocami, koszykami, cukierniczkami, dzbanuszkami. Jak to na wsi. Nie było literalnie dwóch centymetrów wolnych na obrusie. Sasza stała jak zwykle obok mnie, ze łbem opartym o moje kolano. Ździwiło ją, że długi czas zajęty rozmową z gadatliwym sąsiadem, nie zwróciłem się do niej — bez namysłu więc, z miejsca, czterema nogami wskoczyła na stół.
Tylko taka baletnica mogła skoczyć w podobny sposób, między miljon przedmiotów tłukliwych i płynnych, jak śmietanka, kawa i herbata i niczego nie stłuc, niczego nie zaczepić, niczego nie wylać. Pośrodku stołu stanęła teraz jak posąg, z wyraźną kokieterją pozwalając się podziwiać. Sasza nie łasowała nigdy, nie brała udziału w charcich, rozbójniczych nieraz wyprawach kuchennych. Taki SOKÓŁ mieszaniec, np. potrafił z rozpalonego blatu kuchennego brać w pysk garnuszek kipiącej śmietanki, zanieść go w krzaki i, poczekawszy aż ostygnie, końcem pyska wysączyć ulubiony nektar. Mleka nie lubiał cwaniak, tylko śmietankę. Brał tak samo słoiki z konfiturami i jaja z kurnika.
Pożegnalny bal w Strutynie, zakończył się nawet dzięki tym zbójom, fatalną katastrofą. Towarzystwo tańczyło w salonie ochoczo, nawet bardzo ochoczo, bo np. kotyljon odbył się pod znakiem: „panowie na koniach!!!“ (i rzeczywiście wjechali panowie konno oklep na salę i stanęli obok swoich danserek — podziwiało się wtedy niemało, nawiasem mówiąc, mądrość koni, ewolucjonujących swobodnie i ostrożnie po gładkiej posadzce w takt muzyki!) Bufet był rozstawiony na stołach w jadalni. Nagle gruchnęła hiobowa wieść: bufet znikł!
Istotnie charty weszły przez otwarte okna i zjadły i wyniosły wszystko, nawet torty, nawet foury i kanapki, a tylko owoce patrzyły ze swoich kloszów, smętnie, na poplamiony czekoladą, majonezem i błotem obrus i na puste półmiski. Sasza oczywiście była zbyt wielką damą na podobne wypady. Snuła się za mną po salonie wśród koni i ludzi tańczących. sama jak baletnica, która tylko czeka, aby rozpocząć swój najpiękniejszy, o wiele piękniejszy od ludzkiego, popis.
Szwejki austrjackie tymczasem, nie dawały nam wciąż spokoju — szykanując, internując, gnębiąc i pod sądy wojenne stawiając. Wywieziono mnie znowu na 4 tygodnie z domu, pod bagnetami. Po powrocie wpadam do mieszkania, o nikogo nie pytając, tylko o Saszę — a ta ostatnia ujrzawszy mnie, jakby oszalała! naprawdę obojeśmy się rozpłakali, bo jej wyraźnie łzy leciały z pięknych, skośnych, wąskich oczu. Dowiedziałem się, że po moim wyjeździe, Sasza dała susa przez otwarte okno i pognała w świat. Czy nie dziwne-to, że stworzenie, pozbawione węchu, poszło nieomylnie w kierunku, w którym pociąg mnie odwiózł, a więc trasą kolejową ku Lwowowi, tak że schwytał ją dopiero znajomy mi oficer, aż o 40 klm. od mego majątku, na stacji Krasne?!
Czy nie mają racji ci, którzy twierdzą, że inny jest zmysł orjentacyjny psa, niźli sam tylko węch? Charty nie mają węchu, a moja Sasza jednak trafiła na moją „drogę“ i gnała w moje ślady, choć wszyscy w domu ją pieścili i uwielbiali. Oprócz psów. Ona nienawidziła wszystkie psy — zazdrosna była o mnie — najmniejszemu szczenięciu zbliżyć się nie dała, bo w tej chwili, zmrużywszy oczy, szczerzyła przepyszne, białe jak śnieg kły.
Trzeba było ją nareszcie spróbować, czy wywiąże się ze swego myśliwskiego zadania. Powątpiewałem nieco o jej zdolnościach, zahypnotyzowany jej salonową, raczej nawet buduarową ogładą, jej leniwemi, wytwornemi manierami — chyba taka dama nie ruszy się z sań, z pod wilczej szuby —!? Omyliłem się grubo. Na saniach ignorowała towarzyszy, trójkę chartów, które się czuły trochę jakby nieswojo w bliskiem sąsiedztwie tej srebrnej atłasowej tygrysicy. Tak dalece nieswojo, że nie dojrzały stare wygi lisa — lecz Sasza dojrzała i dała z miejsca cyrkowego susa, runąwszy za lisem. Bojąc się o nią, gnałem za nią saniami co koń wyskoczy, szczując resztę chartów, aby jej pomogły. Teren był wyjątkowo nierówny, niewłaściwy dla chartów — toteż moje zdumienie nie miało granic, kiedy, objechawszy pagórek, ujrzałem Saszę podchodzącą do mnie swoim lekkim, wahadłowym truchcikiem, z cudnym pyszczkiem zamazanym krwią, jej własną i lisią. Lis leżał na śniegu jak długi.
Ani spojrzała na niego — patrzyła na mnie jakby chciała rzec:
— Właściwie mało mnie ten głupi zwierz obchodził, ale tyś chciał i dla twojej wyłącznie przyjemności, poszłam za nim, aby ci go dać... Masz lisa.
Królewskie były gesty Saszy i królewskie każde powiedzenie jej wiernych, zmrużonych oczu. Nazbyt to stworzenie kochałem, aby poprzestać na doraźnem wykorzystaniu tylko, dla własnej satysfakcji, jej charcich zalet. Mimo więc sezonu „lisiego“, połączyłem ją węzłem małżeńskim z pięknym, importowanym z Pragi Czeskiej TSAREM. Chciałem aby ród Saszy, mężnej, wiernej, najcudowniejszej Saszy, nie zginął i — zrobiłem najokrutniejsze głupstwo.
Urodziły się szczenięta — brzydkie jak wszystkie charcie szczenięta (jedyne z psiej rasy, które są brzydkie), zdrowe i tęgie, ale u Saszy przyszło zakażenie krwi. Pruskie i austrjackie regimentsarzty i weterynarze ratowały jak mogły, nie pomogło nic. Wiedziałem, że moja Sasza stracona. Umierała w moim gabinecie na tapczanie, nie pozwalając mi odejść ani na chwilą. Przestawała jęczyć, tylko kiedy jej rękę podsuwałem pod umęczoną głowę. Śmierć zbliżała się.
Ujrzałem wtedy jakiś niezauważony dotychczas niepokój w jej oczach i w jej zamierających ruchach. Zrozumiałem, że Sasza czegoś chce, czegoś szuka, jak człowiek pragnący ważne jakieś sprawy przed śmiercią załatwić. Oczy jej zdawały się mówić błagalnie:
— Kocham cię, ty wiesz, wiernie, ale zrozum, że...
Zrozumiałem.
Pognałem do boksu po jej dwutygodniowe szczenięta i podawałem je kolejno umierającej suce. Liznęła je z miłością, tkliwie, w pełni świadomości, że je żegna, a potem położyła głowę na moje ręce, liznęła je trzykrotnie i skończyła bez wydania głosu.
Chart jest milczący w najważniejszych chwilach swego życia. Chart jest mądry i wierny, a kto tego nie wie i nie rozumie, nie jest wart posiadania charta.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Strzemię-Janowski.