Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Różowo-kremowa, z pyskiem mrówkojada, budową wiotką, a muskularną, włosem jak żadna Miss Universum po wiecznej ondulacji, o chodzie tak charakterystycznym u charta, a tak przypominającym drobny, kołyszący kłus wielbłąda — Sasza była marzeniem. Nie rozstawaliśmy się nigdy, Sasza i ja — podróżowaliśmy zawsze razem, na piechotę i koleją — a żaden konduktor na świecie nie odważył się zakwestjonować praw Saszy do okupowanej np. aksamitnej kanapy w przedziale wagonu. Nie było Jaśnie Pani ponad nią i nie było wdzięczniejszego obrazu zresztą, jak ten srebrzysty Sewr, na spłowiałym czerwonym aksamicie.
Sasza w domu chodziła za mną jak nieodłączny cień — kiedy wychodziłem bez niej, budziła się z najgłębszego snu i, podniósłszy swój wąski, długi pysk, cieniutko i boleśnie wyła. Nie lubiała, kiedy nie zwracałem na nią uwagi, nawet przy stole w jadalni. Pewnego razu, siedziało liczne towarzystwo przy podwieczorku, przy dużym okrągłym stole, zawalonym filiżankami, talerzykami, owocami, koszykami, cukierniczkami, dzbanuszkami. Jak to na wsi. Nie było literalnie dwóch centymetrów wolnych na obrusie. Sasza stała jak zwykle obok mnie, ze łbem opartym o moje kolano. Ździwiło ją, że długi czas zajęty rozmową z gadatliwym sąsiadem, nie zwróciłem się do niej — bez namysłu więc, z miejsca, czterema nogami wskoczyła na stół.