Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kloszów, smętnie, na poplamiony czekoladą, majonezem i błotem obrus i na puste półmiski. Sasza oczywiście była zbyt wielką damą na podobne wypady. Snuła się za mną po salonie wśród koni i ludzi tańczących. sama jak baletnica, która tylko czeka, aby rozpocząć swój najpiękniejszy, o wiele piękniejszy od ludzkiego, popis.
Szwejki austrjackie tymczasem, nie dawały nam wciąż spokoju — szykanując, internując, gnębiąc i pod sądy wojenne stawiając. Wywieziono mnie znowu na 4 tygodnie z domu, pod bagnetami. Po powrocie wpadam do mieszkania, o nikogo nie pytając, tylko o Saszę — a ta ostatnia ujrzawszy mnie, jakby oszalała! naprawdę obojeśmy się rozpłakali, bo jej wyraźnie łzy leciały z pięknych, skośnych, wąskich oczu. Dowiedziałem się, że po moim wyjeździe, Sasza dała susa przez otwarte okno i pognała w świat. Czy nie dziwne-to, że stworzenie, pozbawione węchu, poszło nieomylnie w kierunku, w którym pociąg mnie odwiózł, a więc trasą kolejową ku Lwowowi, tak że schwytał ją dopiero znajomy mi oficer, aż o 40 klm. od mego majątku, na stacji Krasne?!
Czy nie mają racji ci, którzy twierdzą, że inny jest zmysł orjentacyjny psa, niźli sam tylko węch? Charty nie mają węchu, a moja Sasza jednak trafiła na moją „drogę“ i gnała w moje ślady, choć wszyscy w domu ją pieścili i uwielbiali. Oprócz psów. Ona nienawidziła wszystkie psy — zazdrosna była o mnie — najmniejszemu szczenięciu