Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zbliżyć się nie dała, bo w tej chwili, zmrużywszy oczy, szczerzyła przepyszne, białe jak śnieg kły.
Trzeba było ją nareszcie spróbować, czy wywiąże się ze swego myśliwskiego zadania. Powątpiewałem nieco o jej zdolnościach, zahypnotyzowany jej salonową, raczej nawet buduarową ogładą, jej leniwemi, wytwornemi manierami — chyba taka dama nie ruszy się z sań, z pod wilczej szuby —!? Omyliłem się grubo. Na saniach ignorowała towarzyszy, trójkę chartów, które się czuły trochę jakby nieswojo w bliskiem sąsiedztwie tej srebrnej atłasowej tygrysicy. Tak dalece nieswojo, że nie dojrzały stare wygi lisa — lecz Sasza dojrzała i dała z miejsca cyrkowego susa, runąwszy za lisem. Bojąc się o nią, gnałem za nią saniami co koń wyskoczy, szczując resztę chartów, aby jej pomogły. Teren był wyjątkowo nierówny, niewłaściwy dla chartów — toteż moje zdumienie nie miało granic, kiedy, objechawszy pagórek, ujrzałem Saszę podchodzącą do mnie swoim lekkim, wahadłowym truchcikiem, z cudnym pyszczkiem zamazanym krwią, jej własną i lisią. Lis leżał na śniegu jak długi.
Ani spojrzała na niego — patrzyła na mnie jakby chciała rzec:
— Właściwie mało mnie ten głupi zwierz obchodził, ale tyś chciał i dla twojej wyłącznie przyjemności, poszłam za nim, aby ci go dać... Masz lisa.
Królewskie były gesty Saszy i królewskie każ-