Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

de powiedzenie jej wiernych, zmrużonych oczu. Nazbyt to stworzenie kochałem, aby poprzestać na doraźnem wykorzystaniu tylko, dla własnej satysfakcji, jej charcich zalet. Mimo więc sezonu „lisiego“, połączyłem ją węzłem małżeńskim z pięknym, importowanym z Pragi Czeskiej TSAREM. Chciałem aby ród Saszy, mężnej, wiernej, najcudowniejszej Saszy, nie zginął i — zrobiłem najokrutniejsze głupstwo.
Urodziły się szczenięta — brzydkie jak wszystkie charcie szczenięta (jedyne z psiej rasy, które są brzydkie), zdrowe i tęgie, ale u Saszy przyszło zakażenie krwi. Pruskie i austrjackie regimentsarzty i weterynarze ratowały jak mogły, nie pomogło nic. Wiedziałem, że moja Sasza stracona. Umierała w moim gabinecie na tapczanie, nie pozwalając mi odejść ani na chwilą. Przestawała jęczyć, tylko kiedy jej rękę podsuwałem pod umęczoną głowę. Śmierć zbliżała się.
Ujrzałem wtedy jakiś niezauważony dotychczas niepokój w jej oczach i w jej zamierających ruchach. Zrozumiałem, że Sasza czegoś chce, czegoś szuka, jak człowiek pragnący ważne jakieś sprawy przed śmiercią załatwić. Oczy jej zdawały się mówić błagalnie:
— Kocham cię, ty wiesz, wiernie, ale zrozum, że...
Zrozumiałem.
Pognałem do boksu po jej dwutygodniowe szczenięta i podawałem je kolejno umierającej