Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mojego konia: nie, mój kochany! to nie dla mnie! Niech się babrze w błocie tamta hołota...
Późną jesienią 1914 roku Boy, zdawna już nietrenowany, trochę przez to ociężalszy, pobiegł za mną w pole. Stałem przy robotnikach kopiących kartofle. Któryś krzyknął:
— Dywy, dywy, zajać!!!...
Odruchowo zawrócilem konia i podgalopowałem — Boy ruszył z miejsca i w parę sekund leżał szarak rozciągnięty. Ledwo się to stało, djabli nanieśli lisa. Mimo moich manewrów, aby go Boy nie dojrzał — skośne jego oczy wypatrzyły mykitę i — znowu za chwilę leżał lis, rozciągnięty obok zająca. Do wszystkich patronów niebieskich wzdychałem, aby znowu jakiegoś bydlaka nie naniosło, wiedziałem, że Boy, nietrenowany, może to przypłacić zapaleniem płuc. Na nic patronowie niebiescy! — bo oto wypsnął się z kartofliska drugi lis. Naumyślnie odwróciłem konia w przeciwną stronę i krzyknąłem: Boy nazad!!! lecz los zrządził inaczej. Boy zobaczył lisa i pomknął szalonem tempem na dystans około 500 metrów. Przeskakiwał rowy, dawał klasyczne obroty — przy ostatnim obrocie schwycił lisa za kark i — zrulowały oba. Oba trupy. Pękł kręgosłup lisowi, pękło serce Boyowi.
Zapaśnicze, dzikie, wierne serce Boya.
Po Boyu przyszedł okres żałoby — długo nie miałem chartów, choć, po całej Małopolsce cofające wojska rosyjskie, pozostawiały bezpańskie,