Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bo państwo w lesie na ament siedziało,
tak ci ździcało.


Ale wracajmy do Borysa. Wziąłem go na smycz i ruszyliśmy składać wizyty. Najpierw chartom. Zapoznanie nastąpiło bez żadnych awantur — Borys został przez aklamację przyjęty do miejscowego, silnie obwarowanego klubu psiego. W parku puściłem go tedy wolno, aby się wybiegał swobodnie po wszystkich przejściach i emocjach. Nagle widzę, że w pewnym punkcie skamieniał Borys w bezruchu, wpatrzony w dal i — zanim się zorjentowałem o co chodzi, mój Borys runął do stawu między łabędzie. Kretyn nie widział zdaje się nigdy ptactwa na wodzie, z czego poznałem, że co do jego myśliwskich zalet musieli mnie pocyganić. Borys był najwidoczniej mieszczuchem, co następnego dnia miało się okazać jeszcze dobitniej.
Tymczasem wieczorem zabrałem psa ze sobą do miasta i, idąc za interesami do rozmaitych komend wojskowych, zostawiłem Borysa u p. M. J. Wielopolskiej, która zagarnięta ze szpitalem swoim przez wojska rosyjskie, siedziała tu w Złoczowie. Kiedy wróciłem po niego, zastałem znowu dziwną sytuację. Przy stole, w jadalni, przy nietkniętej kolacji, stała na krześle z talerzem w ręku p. M. J. Wielopolska, a Borys obok, ze łbem opartym na obrusie. Najmniejszemu ruchowi pani Wielopolskiej, odpowiadało groźne warknięcie