Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Borysa. Byliby tak stali do dziś, gdyby nie mój powrót i odwołanie tego wściekłego tygrysa.
Teraz trzeba było się wziąć do najgłówniejszej próby. Zapowiedziane z góry cnoty Borysa, na jednym punkcie złośliwości, okazały się zgodne z prawdą — zobaczymy co będzie z cnotą myśliwską. Nazajutrz więc wyjechałem konno, z wszystkimi psami, foxterrierami etc. w pole. Poszczułem zająca — ruszyła moja klacz galopem, ruszyły psy, tylko Borysa jakoś nie widać, przyczem czuję, że moja klacz, chodząca jak zegarek, pasjonowana do polowań, bardziej niż charty, niż ja, zaczyna się dziwnie zachowywać, ociągać, jakby wierzgać... Co się okazało?!
Oto Borys zamiast brać zająca, brał kobyłę... za nogi. Zdegustowany do kundla, odesłałem go z powrotem do Lwowa z odpowiednią adnotacją. W pół roku spotkałem Borysa we Lwowie. Nie zauważyłem go wcale, gdy z tłumu wyskoczył nagle, zbiedzony, wynędzniały chart. Zawołałem go na chybi trafi: Borys!!! a w psa jakby piorun trzasł. Stanął, spojrzał na mnie i skoczył mi przedniemi nogami na piersi z najczulszem przywitaniem. Wzruszył mnie do głębi — lecz cóż? byłem wtedy akurat uwięziony przez austrjaków i trymbalony na Węgry, gdzie na długo internowano mnie w Rimaszombat. Zdołałem tylko w dobre ręce przyjacielskie oddać wynędzniałą bestję, zapowiedziawszy, że jest zły i do niczego. Przyjaciel