Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na łące ogromną, roczną, tęgą jałówkę — puścił się za nią w pogoń i, lekko, bez wysiłku, przewrócił ją do góry nogami. Potem stanął nad nią zakłopotany, zażenowany, bezradny i wystraszony i czekał aż ja dojdę, aby mnie zapytać mądremi oczyma: co zrobić z tym fantem? bo to przecież nie zając, nie wilk, nie lis.
Na zoologji się nie znał, to fakt, ale że siłę miał herkulesową to pewne i nie daj Boże z tem zwierzęciem, które się pod jego kły dostało!!... Tych kłów nie nadużywał. Kiedy naprzykrzał mu się buldożek francuski, IWO DE MONACO, bęcwał zaspany, ale czasem zaczepliwy, Sergiej podchodził do niego z obrzydzeniem — brał końcem zakrzywionego pyska za kark i rzucał nim, klasycznym rzutem, jak dyskiem, o parę metrów w bok, z nonszalancją i wzgardą. Nawet nie wzgardą — raczej z obojętną wyniosłością. Iwo leciał jak z procy wypuszczony, koziołkował w powietrzu i rozciągał się na płask, wściekły i ogłupiały na piasku, czy na murawie.
Sergiej był panem całą gębą — znały przed nim mores wszystkie stworzenia, a kochał się całe życie w małej, drobnej foxterrierce gładkowłosej, Folly, którą też zabił swoją miłością wielkoluda, dopadłszy ją raz przypadkowo, w okresie odpowiednim. Nie zniosła drobna suczyna tego śmiertelnego uścisku atlety.
W roku 1914 charty moje, wskutek zawieruchy wojennej przepadły, czy to ukradzione, czy też