Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiał się może jego brak rasy. Smyk zapatrywał się na sport niehelleńsko, nieolimpijsko, utylitarnie, że tak powiem. On gonił lisa, aby go schwytać, z klasą czy bez, z tradycją czy bez — byle go mieć. Nie chodziło mu o królewski gon przez pola, o zmierzenie sił z wichrem i zwierzem, o tę upojną, a wrodzoną każdemu stworzeniu, pasję zawodnictwa. Wprawdzie z lisa miał on nici, ale miał satysfakcję, utylitarną, satysfakcję celowego trudu.
Chart wysokiej krwi zachowuje się zupełnie inaczej. Ten helleńczyk nie bawi się nigdy w jakieś karczemne burdy — nie „gryzie się“ nigdy z kundlami naprzykład — on tylko zagryza, lub udaje, że niewidzi zaczepki. Rozgniewany, nie unosi się. Zimno wchodzi między atakujące go pospólstwo psie i rozrzuca je poprostu w prawo i lewo i idzie dalej, nie oglądając się. Z wilkiem czy lisem chart walczy, czasem, bo zazwyczaj, w paru minutach, straszliwym chwytem za kark i rzuceniem o ziemię go zabija.
Wilkodławy idą zawsze parami. Zgrani jak tennisiści, biegną po obu bokach wilka i równocześnie go powalają. Takie dwa delikatne zdawałoby się stworzenia z serwskiej porcelany, cudne, o wypieszczonym i wychuchanym wyglądzie — ciskają się w tempie piorunującym na dziką bestję stepową i — trójka ruluje. Tylko, że ścisk szczęk charcich jest przemożny i śmiertelny. Nie puszcza, aż wilk wyda ostatnie tchnienie. Za li-