Czarnoksiężnik Twardowski/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Zieliński
Tytuł Czarnoksiężnik Twardowski
Podtytuł Dwa ustępy z dramatu osnutego na podaniach gminnych
Pochodzenie Poezye Gustawa Zielińskiego Tom II
Wydawca Własność i wydanie rodziny
Data wyd. 1901
Druk S. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



CZARNOKSIĘŻNIK
TWARDOWSKI.
Dwa ustępy z dramatu osnutego na podaniach gminnych.


OSOBY.
STAROSTA
HANNA, jego siostra.
TWARDOWSKI, czarnoksiężnik,
JUSTYNA, żebraczka.
WSZEBÓR   szlachta polska.
SASIN
SZATAN.
ŻYD, arendarz.
ORSZAK MYŚLIWSKI.
SŁUŻBA.
CHÓRY ANIOŁÓW I DUCHÓW PIEKIELNYCH.
Rzecz się dzieje na Podgórzu Tatrzańskiem, w drugiej połowie XVI-go wieku.






USTĘP PIERWSZY.
PAŁAC.
Wspaniała komnata — po jednej i drugiej stronie, fantastyczne karjatydy utrzymują strop z rzeźbą złoconą; — głąb’ sceny zajmuje w ścianie ogromne zwierciadło. — Noc — w wazonach alabastrowych palą się kadzidła — przy ścianach lampy różnokolorowe, stłumione rzucają światło; — po jednej stronie: stół kobiercem okryty, na którym leżą wielkie księgi i cały przyrząd czarnoksięzki i astrologiczny, a między tym laska czarnoksięzka; po drugiej: na sofie perskim okrytej kobiercem, wśród jedwabnych poduszek, złotemi frendzlami i kutasami obszytych, w chińskiej jedwabnej czarnej szacie ze smokami, śpi Twardowski.
Chór duchów piekielnych.

Czuwajmy! czuwajmy
Nad duszą, gdy we śnie!
Niech promień anioła
Nie wciśnie się w nią.
Po kropli — wsączajmy
Jad, gorycz i pleśnie,
Niech razu nie zdoła
Czystą zalśnić łzą.

Niech myśli szalone,
Jak wichry śród morza
Targają wciąż — duszą,
I pędzą — w bezdroża!

(Twardowski zrywa się ze snu).
Twardowski.

Jak mnie sny męczą! — hej!... przybądź szatanie!

(do Szatana, który wystąpił z pod ziemi).

Nową rozrywką wstrząśnij umysł mój...

Szatan.

Chcę być posłusznym — choć wyznam ci panie,
Że mych pomysłów wyczerpnął się zdrój.

Twardowski (z ironją).

O nędzny karle! takaż twa potęga?...
Gdzież — nieprzebranych uciech obietnice?

Szatan.

Roskoszy ludzkich wprawdzie spora księga,
Aleś z niej wszystkie wykradł tajemnice...
Żyłeś zbyt prędko... puściwszy swe żagle
Na morze uciech — zużyłeś się nagle...

Twardowski (z gniewem).

Milcz! bo powściągnę twój język zuchwały! —
Nadwornym błaznom pozostaw morały;
Kiedyś niewolnik, czyń to, co ci każę.
Wiesz, jakie prawo nad tobą mi służy!

Szatan.

Mistrzu! tem słowem niech cię nie obrażę,
Że już przy tobie nie wytrzymam dłużéj.
Chwili wytchnienia nie ma wierny sługa,
Wprzągłeś mię gorzej niż wołu do pługa,
A wiedzion chęcią dokuczania wściekłą,
We dnie i w nocy, i lądem i morzem,
Jakby na zaciąg pędzisz całe piekło,
Że już w tej pracy odetchnąć nie możem.
Posłuszni na twe najmniejsze skinienia,
Szalone chęci, najdziksze marzenia
Musimy spełniać... — Na twoje rozkazy,
Z Karpat nad Bałtyk przenosimy głazy;
Wieszamy mosty po szczytach Krępaku,
Całe jeziora dźwigamy w przetaku.
Co było skarbów zaklętych wśród ziemi,
Co ze skrzyń skąpców nasz fortel wyłupił,
Jużbyś królestwo za to złoto kupił,
Które rozrzucasz garściami pełnemi.
A teraz policz codzienne pustoty,
Zwady i gwałty, i piekielne psoty...
Po drogach, karczmach, po wioskach i w mieście,
Gry i hulanki, i sprawki niewieście,
Gdziem nieraz musiał własny grzbiet nadstawić,
By cię od guzów lub stryczka wybawić.

(po chwili milczenia)

Mógłbyś już sobie i nam pofolgować,
Wypocząć chwilę — za błędy żałować —
A wziąwszy kosztur i sakwy pielgrzymie,
Przejść się... i osiąść na dewocyi — w Rzymie...

Twardowski (śmiejąc się).

Cha, cha, cha! widzę dobrze jesteś kuty,
Tylkoż czas mojej nie nadszedł pokuty...
A nim nadejdzie — jeszcze bardzo długo
Musisz być sprawnym i posłusznym sługą...
Pierw... chcę rozkoszy czarę spełnić do dna; —

(po chwili namysłu)

Kiedy twa głowa w pomysły niepłodna,
Czekaj — to z mojej tryśnie zdrój obfity.
Ukaż mi zaraz oblicze
Czyste, czarowne, dziewicze,
Najpiękniejszej żyjącej kobiety.

Szatan (po chwili także namysłu).

Ona śpi teraz...

Twardowski

Najlepiej, gdy senna —
Natura w stroju powszednim się chwyta,
A cóż dopiero... kobiéta,
Istność co chwila odmienna.

Szatan. (bierze ze stołu laskę czarnoksięską i dotykając nią zwierciadła)

Więc patrz!...

(w zwierciedle ukazuje się cela sklepiona, oświecona lampką wiszącą przed obrazem Matki Boskiej Częstochwskiej — klęcznik — łoże skromne, na którem w powabnym nieładzie, przez pół okryta, śpi Hanna. — Anioł stróż, z założonemi na krzyż rękami, stoi nad jej wezgłowiem).
Twardowski
(przybliża się do zwierciadła i mówi z zachwyceniem).

Przedziwny wdzięków zbiór!...
Co za miłosne form zagięcia!
Wszystkich roskoszy wzór,
Zwianych, w niewinność dziecięcia!
Jak czyste serce musi bić
Przy tak spokojnem piersi tchnieniu;
I jakież ognie muszą lśnić
W czarownem ócz spojrzeniu!...

Szatan (na stronie)

Namiętny wzrok
Zatapiaj w ten obraz luby,
To pierwszy krok
Na drodze do twej zguby.

Twardowski

Czuję... jak wre
Pierś ma gwałtownym płomieniem;
Serce się rwie
Za tem ułudnem widzeniem...
Słyszę pęd krwi,
Jak burzą targa każde tętno...
Obłęd mnie ćmi
Pędzony falą namiętną!...

Szatan (na stronie)

Trzeba mu dolać żaru
W postaci kropel nektaru.

(głośno)

Mistrzu! chcesz może podsłuchać
Jaki jest wątek jej marzeń i czuć?...
Mogę ci piękną zbudzić...

Twardowski (z zapałem).

Ach! zbudź ją!... zbudź!

(Szatan dotyka łaską zwierciadła — Hanna ma sen niespokojny — w końcu się budzi).

Hanna przeciera oczy, ogląda się z obawą, nareszcie uspokojona widokiem celi, mówi:

Ach! to widzenie jakże mnie strwożyło!
O jak to dobrze, że się tylko śniło!...
Byłam w ojczystym domu. — Już pszczół roje
Brzękiem witały błyszczący się ranek,
Kiedy pobiegłam między grządki moje
Do ziół i kwiatów — moich wychowanek.
Tam róże, lilje i modre powoje,
W świeży na głowę chciałam upleść wianek:
I kiedy z niemi rozmawiam — schylona,
Śnieżny gołąbek spadł mi na ramiona.
„Porzuć te kwiaty, leć ze mną do góry,
Tam, z nieuwiędłych uwijesz twój wieniec.“
— „O ptaszku! rzekłam, jakiemiż ja pióry
Zdołam przelecić powietrzny gościeniec.“
— „Hanno! za skrzydła stanie duch pokory
A tam, z nagrodą czeka oblubieniec, —
Próbuj a wzlecisz!“ — i frunął ku górze
Po nim smug jasny pozostał w lazurze.

I jakaś błogość me serce owiała,
Kiedym się wznosić poczęła od ziemi;
Nie... nie na skrzydłach, bom skrzydeł nie miała,
Ale promieńmi z duszy idącemi.
Raz na ten podół jeszczem wejrzeć chciała
I z wspomnieniami pożegnać się niemi,
Kiedy ptak czarny uderzył ze strony,
I jak gołąbkę chciał porwać w swe szpony.
Ten ptak mnie zbudził...

(składając ręce do obrazu Matki Boskiej)

O Matko Boża!...
Odstrasz go... odstrasz... od mojego łoża.

(usypia)

Twardowski (na stronie)

Myśli jej czyste, jak wody krynicy,
Żadnym wyziewem ziemskim niezmącone...
Może me serce tchem piekieł spalone
Odetchnie wolniej, kiedy go owieje
Anielski oddech dziewicy,
Może mu wróci straconą nadzieję?...

(głośno i z mocą)

Szatanie!

Szatan.

Słucham cię panie.

Twardowski.

Do jej komnaty ukaż mi drogę...

Szatan.

Mistrzu! nie mogę,
To moją władzę przechodzi już...
Wszak widzisz, że u jej łoża
Po jednej stronie... Matka Boża...
Po drugiej... Anioł-stróż

Twardowski.

Ha!... to sam trafię bez twojej pomocy, —

(posuwa się ku zwierciadłu, widzenie znika)

Gdzież jest? — o wstrzymaj lube widziadło!
Nie chcesz? — więc ja się mam dręczyć w ułudzie?
Cudów nie dotknąć a marzyć o cudzie?

(porywa za sztylet i uderza)

Ha!... raz przepadnij ty piekielna mocy!

(zwierciadło rozpada się na wiele części)

Szatan.

Niebaczny! — po cóż rozbiłeś zwierciadło?
W niem — twej fantazyi zlewały się skarby! —
Jak malarz w płótno wciela swoje farby,
Tak na powierzchni tego lustra czystéj,
Myśl twoja... brała byt swój rzeczywisty.
Co była zdolna stworzyć śród zapału,
Proch odziać w skrzydła, wznieść do ideału;
Co z różnych cząstek rozpierzchłych w przestrzeni,
Zlać w jednę całość... w grę światła i cieni,
Atom w olbrzyma dźwignąć... z pyłu kwiatów
Myrjady nowych wyprowadzić światów;

To wszystko — w dziwnem zwierciadła przezroczu,
W iskrach jutrzenki, w barwach tęczy grało.
Bo świat ten ziemski, ani takich wzorów,
Ani tak cudnych nie odbił kolorów,
Jakie dla twoich jawiły się oczu...
A tyś je rozbił! — cóż ci więc zostało?
Proch... ziemia... błoto!...

Twardowski.

Ej! szatanie,
Widzę zarywasz na nudne kazanie,
Zostaw je mnichom — wróć do własnej roli,
Mówmy... o pięknej naszej nieznajoméj.
Ty, tak przebiegły... wszystkich spraw świadomy,
Pewnie masz różnych notatek do woli...

Szatan (przerywając).

Cóż to? — czy chcesz mnie postrzydz w kanoniki,[1]
Abym wam nudne spisywał kroniki?
Od takiej pracy — uniżony sługa.

(po chwili milczenia).

O niej ci powiem, bo powieść niedługa.
Jest to sierota, jednego ma brata,
Który wesoło umie zażyć świata;
Panu Staroście, jest bardzo na rękę,
Że siostra wdzieje zakonną sukienkę;
Bo posag znaczny... Niby dla poloru,
Pomimo wezwań z królewskiego dworu,
Wolał sierotę oddać do klasztoru,
Gdzie baby tak jej przewróciły głowę,

Że wszelkie względy i myśli światowe
Usnęły w duszy — a szkoda dziewczyny...
W ciągu tygodnia będą obłóczyny.

Twardowski (z radością).

Więc mieć ją będę.

Szatan.

Za skutek nie ręczę.
Przystępy do niej mocno są strzeżone;
Łatwiej osmalić siedmiobarwną tęczę,
Niż zwichnąć serce wiarą oświecone.

(po chwili namysłu)

Chyba że tam,
W to serce świeże, przez nieostrożność,
Wkradnie się miłość — a za nią próżność,
Wtenczas... ja przystęp mam.

(po chwili milczenia)

Jeśli chcesz — szczęścia możemy próbować!

Twardowski (z radością).

Prowadź mnie, prowadź!

(odchodzą)

Chór duchów piekielnych.

Ścigajmy!... ścigajmy!..
W ślad za nim, my duchy,
Silnemy podmuchy
Niećmy... żądzy skrę.

I wciąż w nią dmuchajmy...
Aż istność płonąca,
Jak gwiazda lecąca
W żużel zwęgli się.
Aż duszę nieczystą
Z tych żużli wyrwiemy,
I w kąpiel ognistą
W głąb’ piekła rzuciemy.




USTĘP DRUGI.
KARCZMA.
Na przodzie sceny, po lewej stronie, stół karczemny na trzech krzyżowych nogach, zastawiony jedzeniem, dzbanami i roztruchanami; — na lawach przy stole: Starosta, Wszebór, Sasin i inni myśliwi z trąbkami i kordelasami u boku, siedzą z puharami w reku. — Służba myśliwska krząta się około stołu — w kącie przybór myśliwski: rozjazdy, oszczepy, dzidy i t. d. W głębi drzwi wchodowe, w bliskości tychże ku prawej stronie: komin, na którym rzęsisty ogień się pali; — przy kominie, na ławce o piec oparta, siedzi Justyna żebraczka, w łachmanach, z głową dziwacznie w liście i kwiaty ubraną; trzyma wrzeciono i przędzie, a przed nią stoi kołyska, którą niekiedy kołysze — po prawej stronie sceny, drzwi do alkierza, przy których, o uszak oparty, stoi Żyd arendarz i oczekuje na rozkazy myśliwych.
Chór myśliwych.

Hej! pijmy... użyjmy,
Co dzisiaj — to nasze.
O jutrze — któż roi?...
Gdy pełny dzban stoi,
I w ręku pienią się czasze.

(piją)
Starosta (do Żyda)

Żydzie, staw miodu, kiedy zbrakło wina!

(Żyd, ze służbą myśliwską, wynosi z alkierza dzbany z miodem a nalawszy puhary, stawia je na stole)
Starosta (do myśliwych)

Dziś nam się gruba wymknęła zwierzyna,
Dwóch, jakich dawnom nie widział niedźwiedzi;
Ujść nam — nie ujdą, gdy bakałarz śledzi,[2]
Jutro w trop, psiarnię puścim ze świtaniem,
To ich na oszczep lub w sieci dostaniem.

Wszebór.

Czas bo fatalny mieliśmy dziś w kniei.

Starosta.

Co to fatalny? — ja takiej zawiei
W życiu nie pomnę — toż jodły i buki
Wicher druzgotał, z korzeniem rwał, psował,
A przytem — co za wycie! jakie huki!
To czart z swą zgrają po puszczach harcował.
Dziękujmy Bogu, że nam się udało
Otrąbić w kniei i zebrać tu cało.

Sasin.

Co przeszło — to się w rychle zapomina.
Gdy dach nad głową i ogień wesoły,
I kiedy Wasza Miłość, przyjacioły...

(podnoszą puhar i kosztując)

Spotykasz takim miodem...

Starosta.

Moja wina,
Że lepszym przyjąć nie mogę Waszmości;
Proszę wybaczyć. W mym szlacheckim dworze
Inne przyjęcie czekało mych gości; —
Lecz gdy nas szatan zasklepił w tej norze,
Niechże chęć dobra za uczynek stanie; —
A żyd arendarz robi mi nadzieję,

(Żyd się kłania)

Że póki trąbka nie wyzwie nas w knieje,
Starego miodu nie zbraknie we dzbanie.

Chór myśliwych.

Więc pijmy — użyjmy,
Co dzisiaj — to nasze.
O jutrze — któż roi?
Gdy pełny dzban stoi,
I w ręku pienią się czasze!

(piją)
Justysia (kołysząc dziecię śpiewa)

Luli maleńki, luli,
Mruż oczki, mruż,
Niech Anioł-stróż,
Twą skroń, swem skrzydłem otuli.

Starosta (do Żyda)

Co to za śpiew?... i skąd jest ta niewiasta?...

Żyd.

Jakaś żebraczka — zdaje się, że z miasta,
Przyszła tu dzisiaj, zziębła, źle odziana,
Z dzieckiem na ręku — i siedzi od rana.
Kto jest? skąd idzie? nikt się nie dopyta,
Bo nie ma związku w jej gadaniu całem;
Ale że przytem cicha, pracowita,
To jej się ogrzać i posilić dałem.
A że się teraz nie w porę odzywa —
Wraz ją wypędzę...

(posuwa się ku Justysi)
Starosta (wstrzymując go)

Zostaw ją — niech śpiewa,
Przy miodzie, piosnce i dziewczynie,
Czas może weselej upłynie.

Justysia (śpiewa)

Był piękny Maj,
Zielone drzew pączki pękały;
I ptaszki w gałązkach śpiewały;
Oj dudko!... skocznego mi graj!
Szalonym wirem pędzi wiek młody
W świat uciech, pustot, przygody.

Chór myśliwych.

Hejże! w górę czasze!
Wszak to zdrowie nasze!
Bodaj się święcił wiek młody,
Wiek uciech, szczęścia, swobody!

(piją)
Justysia (śpiewa)

Zakradł się wąż,
Swe kręgi przesunął po drzewie,
Wystawił łeb — i szeptał Ewie,
O jabłku szeptał wciąż.
I pierzchnął z lica uśmiech figlarny,
I łzy zamgliły jej wzroczek czarny.

Chór myśliwych.

Przecież my nie mnichy,
Więc trąćmy w kielichy;
Za zdrowie tych oczek figlarnych,
Zarówno błękitnych jak czarnych.

(piją)
Justysia (śpiewa)

Dość jęków!... dość!...
Motylów na świecie krocie,
A sroczka już skrzeczę na płocie,
Cha, cha, cha! — gość! —
Luli, mój mały, w śnie słodkim luli,
Niech cię stróż-anioł skrzydłem otuli.

Chór myśliwych.

Cha, cha, cha! — gdy śmiéchy,
Uderzmy w kielichy,
Na czyjąż cześć
Ten toast wznieść?...

Starosta.

Piliśmy zdrowie Króla Jegomości, —
Księdza Biskupa — pana Wojewody,
I gospodarza — i każdego z gości,
I pięknych oczek — i braterskiej zgody;
A więc wypijmy — mniejsza już o imię,
Ot, pacholątka, co w kołysce drzémie.

Chór myśliwych.

Zgoda!

(piją — niektórzy już śpią o stół oparci)

Jeden z orszaku, (w pół pijany)

Wartoby jeszcze wypić zdrowie — ojca!

Wszebór.

Bierz go tam licho — może jaki zbójca...
Dość — głowa cięży — czuję żem senny...

(zasypia)
Starosta.

Ha! — i mnie złamał trud całodzienny.

(usypia)
Pierwszy z orszaku, (już w pół pijany śpiewa)

Hej! pijmy!

Pierwszy z orszaku.

Oj śpijmy.

Pierwszy z orszaku, (kończąc zaczętą piosenkę)

Co dzisiaj to nasze...

Sasin (przebudzony)

Pal djable i dzbany i flasze.

Justysia (śpiewa)

Luli maleńki luli,
Mruż oczki, mruż...
Niech Aniół-stróż
Twą skroń, swem skrzydłem otuli.

(Podczas śpiewu Justysi myśliwi zasypiają, siedząc lub leżąc na ławach i opierając się na stole).
Jeden ze służby (do innych, przypatrując się myśliwym)

Ho! ho! nie na żart śpią nasi panowie,
Resztę wypijem — w stajni — za ich zdrowie.

(Służba zbiera ze stołu jedzenie i dzbany z miodem, i z niemi wychodzi. Żyd, dawszy znak Justysi, aby nie śpiewała i nie budziła myśliwych, z ostrożnością odchodzi do alkierza; Justysia opiera głowę o piec i zasypia. — Ogień na kominie przygasa).
Twardowski, w czarnym krótkim ubiorze, i Szatan w barwie jako Służący, wnoszą na ręku omdlaną Hannę. — Szatan podaje zedel, na którym ją na przodzie sceny sadzają. — Podróżni w długich czarnych płaszczach włoskich.
Twardowski.
(ukazując na omdloną Hannę, z oburzeniem do Szatana)

Patrz! cóżeś zrobił?

Szatan.
(przypatrując się omdlałej)

To nic... trochę strachu...
Proste zemdlenie — dowód, że nerwowa...[3][4]
Ale się nie trwoż — jest... i będzie zdrowa...
Gdy spocznie — przyjdzie do siebie po trochu...

Twardowski (z gniewem pokazując po karczmie)

Przeklęty djable! jak mogłeś nas, w lochu
Takim osadzić? — czemuś nie wzniósł gmachu,
Którym ci kazał?

Szatan.

Gmach gotów... i czeka...
Ślicznie się udał — to dzieło olbrzymie,
Nic wspanialszego nie zobaczysz — w Rzymie,
Nawet do niego droga niedaleka...
Lecz kto mógł zgadnąć? — że na zjeździe z góry,
Rumaki tak się przestraszą figury,
Że na kieł wezmą — przez chrósty i łomy
Rzucą się oślep na tor nieznajomy,
Uderzą o pień, urwą przód kolasy,
I jak szalone popędzą na lasy?...
Tegom przewidzieć nie mógł.

(ukazując na Hannę)

Patrz, jak bladość
Schodzi z jej lica... widzę twoją radość...
Oj, oj! — szczęśliwcze! — te drobne przeszkody,
Ta jakaś dziwna wypadków zawiłość,

Nawet to miejsce — za wszystko ci miłość
Zapłaci datkiem sowitej nagrody.
Zajmij się piękną...

(podając Twardowskiemu flaszeczkę)

Ten kordyał ją zbudzi...
Ja się podróżnym zatrudnię przyborem...
Droga nie długa — to was nie utrudzi...
Jeszcze ją z zawad oczyszczę toporem.
Gdy kur zapieje — na twoje wezwanie,
Poszóstny rydwan przed wrotami stanie.

(Twardowski zajęty Hanną. Szatan odchodząc — na stronie:)

Teraz radź sobie! — jużeś w naszej mocy!

(Szatan przybliża się do komina, rzuca kilka drewek na ogień i przypatrując się śpiącej Justysi)

A! a! Justysia! — to mi się udało
Zebrać ich razem; — dzisiaj o północy
Będziemy mieli zabawkę niemałą.

(zbliżając się do śpiących myśliwych)

Ci śpią — ażeby zbudzili się w porę,
Muszę im jednę wysunąć podporę.

(wyciąga środkową nogę z pod stołu, na którym oparci śpią myśliwi, i postawiwszy przy drzwiach wchodowych, wychodzi)
Twardowski wziętym od Szatana kordyałem, cuci omdlałą Hannę.

Hanna budzi się, poglądając w koło z przerażeniem.

Przebóg! gdzież jestem? — cóż to za postacie?
Sen-li czy jawa?

Twardowski.

Najmilsza! zbądź trwogi,
Mały wypadek zdarzony wśród drogi,
Zmusił nas szukać schronienia w tej chacie.
W gęstwinie lasów i w burzliwej nocy
Kiedym w bezdrożach błąkał się po ciemku,
Ujrzałem światło — w nadziei pomocy,
Tu cię omdlałą przyniosłem na ręku.
Niech cię nie razi nędza lichej chaty,
Bo za chwil kilka, staną dzielne konie,
I w tak roskoszne powiozą ustronie,
Gdzie, nad twą głową zabłyszczą się stropy,
A jak kobierzec rzucony pod stopy,
Znajdziesz jedwabie i kwiaty.

Hanna.

O nie! mój luby! — zaklinam na Boga,
Nie jedźmy dalej...

Twardowski.

O moja droga!
Nie tu — pod strzechą nizkiej lepianki,
W przytułku nędzy, zepsucia, kału,
Obrałem miejsce dla mej kochanki,
Najpiękniejszego w życiu ideału.
Na twe przyjęcie, czeka przybytek,
Przy którym, zamków królewskich zbytek,
Gaśnie, jak drobna gwiazda przed słońcem.

Błyszczy on teraz ogni tysiącem,
Wśród zgęszczonego ciętych sadów liścia; —
A bryzgi fontann bijących u wnijścia,
To deszcz brylantów i tęcza z opali. —
Jeśli na pałac raczysz zwrócić oczy,
Na kryształowych kolumn przezroczy
Łączą się łuki rzeźbione z korali.
Po licznych stopniach wiodących do góry,
Ujrzysz mozaiką kładzione marmury,
I długim rzędem błyszczące komnaty,
A wszędzie złoto i kwiaty.
Tam, tam, o luba! u tych pysznych progów,
Mogących godnie przyjąć nawet bogów,
Nieśmiała miłość — z pokorą, z poddaństwem,
Błaga — byś w gmach ten nowe wniosła życie,
Zabłysła gwiazdą na jego błękicie,
I jak królowa zawładła tem państwem.

Hanna.

O luby! jakiż to obraz uroczy!
Słów nie mam dosyć na objaw wdzięczności,
Nie blask to sprawia, który mnie otoczy,
Ale żeś godną uznał swej miłości.
Kiedy życzeniom więcej jest niż zadość,
I tylko w sercu gościć winna radość,
Czemuż ten obraz przejmuje mnie drżeniem?
Lękam się... wybacz, jedyny mój,
Czy ten czarowny pałac twój,
Nie jest snem, mrzonką, złudzeniem?
Bo umysł, w ciągłej kołatany trwodze,

Że my po błędnej postępujem drodze...
Widziałeś — kiedy niosły nas rumaki,
Nie... nie rumaki... to były straszydła
Ogień ziejące, — pół konie, pół ptaki —
Jak na raz czarne rozwinąwszy skrzydła
W górę, ku chmurom, rwały się do lotu;
Na tę myśl samą nadpowietrznej jazdy,
Ustał mi oddech — dostałam zawrotu,
W oczach błysnęły miljonowe gwiazdy;
Co dalej... nie wiem — choć czułam, że siła
Straszna, nieziemska, odtąd nas nosiła.

Twardowski.

To nocny tuman i skutek bojaźni,
W szereg twych marzeń rzucił lekkie skazy,
Żeś senne widma zlękłej wyobraźni
Za rzeczywiste przyjęła obrazy.

Hanna.

Radabym wierzyć — lecz czyż sen tak trwoży?
O nie! — to była przestroga
Zesłana nam od Boga,
Aby zaniechać dalszej podróży.
Powróć mnie, powróć w klasztorną ciszę,
Niech głos przeczucia w sercu ukołyszę:
A tam modlitwą i łzami memi,
Przebłagam Boga za ciebie i siebie,
Że gdy nie możem złączyć się na ziemi,
Przynajmniej złączym się w niebie.

Twardowski.

Słuchaj mnie Hanno! powrót do klasztoru
Już niepodobny — raz złamana krata,
Zemsta twych krewnych i przesądy świata,
To przepaść! — dla nas nie ma już wyboru,
Tylko iść naprzód... w te gościnne progi,
Do których piękna miłość przewodniczy...
O droga Hanno! porzuć płonne trwogi
Piękniejszą przyszłość da ci świat w zdobyczy
Niż tę, co tracisz — bo zyskasz swobodę.
Wszak dotąd żadne nie wiążą cię śluby?
Sierota — sercem, ofiara — rachuby,
Miałaś poświęcić anielską urodę,
Tę perłę, godną cesarskiej korony,
Za wieniec z cierniów i łez upleciony.
O! do poświęceń, rozleglejsze pole
Świat ci przedstawia, niż samotna cela,
Która zamknąwszy w samolubnem kole,
Kratą od całej ludzkości oddziela.
Cel masz przed sobą — tylko podnieś oczy,
Ujrzysz człowieka, który zdarzeń zbiegem
Popchnięty — stanął nad otchłani brzegiem
I lada chwila na jej dno się stoczy.
Sam się podźwignąć nie może — sił niema,
Złamany walką z życiem nieustanną,
Chyba go anioł od upadku wstrzyma.
Tym nieszczęśliwym ja jestem o Hanno?
Aniołem...

Hanna.

Nie kończ... wszakżem sługa twoja,

Wiedź i rozkazuj.

(słychać pianie koguta)
Twardowski.

O najmilsza moja,
Chwile są drogie — spieszmy — rydwan czeka,
A podróż niezbyt daleka.

(Twardowski okrywa Hannę, płaszczem, który leżał na zydlu, i zabiera się do wyjścia)
(Podczas piania koguta, stół, na którym oparci spali myśliwi, upada, ławy się wywracają, a z niemi myśliwi padają na ziemię)
Sasin (porywa się z ziemi)

Co to? — gwałt? napaść? — gdzie szabla, gdzie topór?

Starosta (podnosząc się z ziemi i śmiejąc się)

Cha, cha, cha! komuż myślisz stawiać opór?
Niesłychać aby wtargnęły Tatary.

Sasin.

Cóż się więc stało?

Starosta.

Ha! cóż? stół był stary
I runął.

Wszebór (przypatrujcie się zwalonemu stołowi)

Gdzie tam — to inna przyczyna,
To sztuczka czyjaś?

(pokazując nogę od stołu stojącą przy drzwiach)

Jak mogła ta noga
Wyjść z pode stołu i stanąć u proga?

Myśliwi (z zadziwieniem)

Prawda!

Wszebór (oglądając się po karczmie i ujrzawszy Twardowskiego i Hannę)

A! — patrzcie — skąd się tu wziął Niemiec?

Myśliwi.

Prawda!

Wszebór (ukazując na Hannę)

I z nim niewiasta?... to ich wina!...

(do służby, która ukazuje się ze światłem we drzwiach wchodowych, do których Twardowski i Hanna zbliżają się)

Nie puszczać!

(Niema scena pomiędzy Twardowskim chcącym wyjść wraz z Hanną a służbą myśliwską tamującą im przejście, po kilku nieudanych próbach Twardowski z Hanną na dawne wracają miejsce)
Starosta (przypatrując się Twardowskiemu)

Z stroju znać, że cudzoziemiec...
Lecz nie z tych, którzy nie chcą płacić myta
Trakt omijając...

Wszebór.

Może to Hussyta?

Jeden z orszaku.

Może Graf jaki?

Sasin.

Ot, Niemiec i basta.
A że nas zbudził — warto się z nim zwadzić;
I gładko Niemca — od duszki odsadzić.

Starosta (przypatrując się Hannie)

Oczy-ż mnie mylą? — ta młoda niewiasta...
Tak!... to jest Hanna! — to moja rodzona!...
Nie... nie... to w żaden sposób być nie może...
Przeciesz w tej chwili musi być w klasztorze...

(przecierając oczy)

Czy urok jaki? tak, tak, — to jest ona.

Sasin.

Ho! ho! rzecz taka nie puszcza się płazem,
Musim ją odbić.

Wszebór.

Więc przystąpmy razem.

Starosta.

Nie trzeba — ja sam.

(przysuwając się do Twardowskiego)

Illustris Domine...

Twardowski (z dumą przerywając)

Co Waszmość żądasz?

Starosta (groźno)

Chcę spytać Waszmości,
Ktoś jest? i jakiem prawem tę dziewczynę
Uwozisz z sobą?

Twardowski (z dumą)

To nadmiar śmiałości!
Po karczmach zdawać nieprzywykłem sprawy,
Ustąp precz z drogi..

(Twardowski z Hanną zabierają się do wyjścia)

Starosta (zastępując drogę i dobywając kordelasa)

Ja! precz? przez Bóg żywy!
Jeżeliś szlachcic... stawaj do rozprawy.

Hanna (poznając starostę)

Przebóg! to brat mój!

(widząc w ręku Starosty podniesiony kordelas, rzuca się naprzód i pada przed nim na kolana)

O bądź miłościwy!
Jam winna... przebacz.

Starosta (pokazując Hannę)

O biedne dziecię!
Nie tobie chciałbym wyrzucać winy,
Co przewrotności nie znasz na świecie,

(ukazując na Twardowskiego)

A temu — który z niedoświadczenia
Pragnie korzystać młodej dziewczyny,

I nie szanuje świętego schronienia...
Ktoby on nie był — przebaczyć nie mogę; —
Mąż prawy — prostą zwykł obierać drogę,
Prosi... lub idzie przebojem w dzień biały...
A hultaj tylko... albo łotr zuchwały,
Nocą się skrada, godzi pokryjomu,
I wnosi hańbę do zacnego domu.

Twardowski (dobywając oręża)

Co?

(Justysia, która w ciągu tej rozmowy przybliżała się ostrożnie i przypatrywała się z zajęciem Twardowskiemu, właśnie w chwili kiedy ten dobywa oręża, chwyta go obiema rękami za tęż rękę)

Justysia.

Tuś mi motylu! — Teraz mi zdąż
Ulecieć z rąk... cha, cha, cha!

Twardowski.

Szalona!
Znów tu? — czyś z ziemi wytrysła łona?

(wyrywa rękę i odtrąca Justysię)
Justysia (cofając się ku swemu miejscu, do Hanny, wskazując na Twardowskiego)

Cha, cha, cha! piękna! — uciekaj! — to wąż!

Starosta (do Hanny ukazując Justysię)

Widzisz ofiarę! — przed Panem schyl skroń,
Że ci w czas bratnią zesłał w pomoc dłoń.

Żyd (który wyszedł z alkierza i przybliżył się do rozmawiających, ujrzawszy Twardowskiego)

To on! aj gwałtu!... oj będzież tu bieda!

(w przerażeniu cofa się i ucieka do alkierza)
Twardowski (do siebie)

 
To mi bies piwa kwaśnego nawarzył!
Czekaj psie czarny, za te wszystkie psoty,
Do takiej ciężkiej wprzęgnę cię roboty,
O jakiej — łeb twój barani nie marzył.

Sasin (do Żyda bladego i drżącego, którego służba za kołnierz z alkierza wyprowadza)

Chodź żydzie — gadaj — ten Niemiec ci znany?

Żyd (kłaniając się, do Starosty)

Wielmożny Panie!...

Starosta (groźno)

Cóż prawdy się dowiem?

(Żyd milczy)
Sasin.

Sasin (przyskakując do Żyda z kordelasem)
Ja go ośmielę.

Żyd (przestraszony)

Już powiem!... już powiem!...

(mówi i chowa się za służbę, która go trzyma)

To rabuś... oszust... cygan nad cygany...

Kiedy w Krakowie trzymałem gospodę,
On wszystkie wino przemienił mi w wodę;...
To jest Twardowski!...

Myśliwi (cofając się z przerażeniem)

Czarnoksiężnik?...

Twardowski (z dumą)

Tak!
Jestem nim!

Hanna (załamując ręce)

Nieba!

Starosta.

Toś nielada ptak!...
Teraz z Waszmością poczniem z innej beczki;
Złegoś na świecie nabroił niemało,
Choć przed urzędem ujść ci się udało,
Z pod mojej ręki nie znajdziesz ucieczki.
Do tylu zbrodni przybywa dziś nowa,
Gwałt na klasztorze — to sprawa gardłowa.

(do służby)

Pojmać i w łyki!

(służba posuwa się ku Twardowskiemu)
Twardowski (groźno)

Ani kroku dalej!
Drżyjcie! — bo jeśli liczba was zuchwali,

I ja tu nie sam — na moje wezwanie
Wraz całe piekło na odsiecz mi stanie:
I was i chatę na dno ziemi wtrącę,
Albo dla większej hańby i zakały,
Wszystkich w pierzchliwe zamienię zające,
A psy was własne rozerwą w kawały.

(chwila milczenia)
Sasin.

Hola! — strasz sobie piekielnemi draby
Tych, co się boją... ot żydy lub baby...
Nas nie ustraszysz — coś zacz, to my wiemy.
Pięść mamy twardą, to się spróbujemy,
My się i djabła niezlękniem Mospanie!

(myśliwi z kordelasami posuwają się ku Twardowskiemu)
Twardowski.

Wzywam cię — staw się szatanie!

(pomiędzy Twardowskim i myśliwemi, z pod ziemi w płomieniach występuje Szatan, w czarnym, bogatym w złoto ubiorze. Myśliwi z przestrachu usuwają się w głąb’ karczmy)
Twardowski (do Szatana)

Zabaw tych Ichmościów!

Szatan (z pokłonem zwracając się do Myśliwych)

Jestem na usługi...
Ścielę się do stóp Waszmościom... jak długi...

(widząc ich przerażenie)

Cóż to? tak wszystkich ogarnęła trwoga?

Patrzycie na mnie jakby na raroga?
Przecież nie takim czarny jak mnie piszą!...
Oho! w tem widzę prosto zazdrość mniszą;
Dają mi ogon, rogi i pazury,
By dobrych ludzi odstraszyć od dzbanu;
Niechże w te brednie wierzą sobie ciury,
Ależ nie ludzie rycerskiego stanu.
Wiem, że gdy Waszmość bliżej mnie poznacie,
To się serdecznie zemną pokochacie,
Bom walny kompan do każdej zabawy,
Do gry, hulanki i gracz do kielicha.
Gardło dam w zakład... choć nie szukam sławy,
Że najtęższego przepiję wam mnicha.

Wszebór (na stronie, do towarzyszy)

Podobno lepiej wynieść się zawczasu,
I resztę nocy przepędzić wśród lasu.

(Myśliwi posuwają się ku drzwiom)
Jeden ze służby myśliwskiej.
(wpada do karczmy z przerażeniem)

Strach! strach! co się tam koło karczmy dzieje!...
Snąć całe piekło wywarło się w knieje,
A w górze — co za pisk i jaki szum?...
Ze wszystkich świata stron
Czarnego ptastwa zlatuje się tłum,
Kruków, sów, kawek, puchaczy i wron,
Słyszycie!... krokwie trzeszczą!... bo gromada
Cały dach karczmy obsiada.

(ogólne przerażenie)
Żyd (wynosi się chyłkiem do alkierza, ale otworzywszy drzwi, cofa się z przestrachem i jeszcze prędzej je zamyka)

Nu, to już po nas!

Szatan (do myśliwych)

Weźcie Waszmość czasze,
Kiedyż właściwiej oddać się radości?
Żydzie, staw miodu na przyjęcie gości.

(Żyd się chowa za myśliwych. Szatan ze stołu, który służba myśliwska w ciągu poprzedzającej sceny zastawiła, z pomiędzy kilku czasz stojących, bierze jedne i śpiewa przedrzeźniając śpiew myśliwych)

Hej! pijmy, użyjmy, co dzisiaj to nasze.

(pije, z czaszy płomień bucha)
Twardowski (wesoło)

Szatan jak widzę w dobrym dziś humorze,
Pewnie nam jaką sprawi krotochwilę.

Myśliwi (załamując ręce)

Cóż my poczniemy?

Hanna (składając ręce i wznosząc oczy do góry)

Miłosierny Boże!
Ty nas przynajmniej nie opuść w tę chwilę.

Justysia (na swojem miejscu przy piecu, nie zważając na tę całą scenę, śpiewa)

Luli, mój mały, w śnie słodkim luli,
Niech cię Stróż-anioł skrzydłem otuli.

(słychać zewnątrz mocne krakanie)
Myśliwi.

Ach! cóż za wrzaski!...

Szatan (do myśliwych)

Tylkoż się nie trwóżcie,
To nie jest ptastwo — ale mili goście,
Którym przyrzekłem dyalog wyprawić
Ot, tu, w tej karczmie. Nie jesteśmy w poście,
Więc nie zawadzi trochę się zabawić.
Waszmość, zasiądźcie ławy jak widzowie,
Ja zacznę prolog.

Sasin (na stronie)

Uf! — po tej przemowie,
Czuję, że zimno przeszło mnie do szpiku.

Szatan.

Ostrzedz winienem — że w polskim języku
Będzie dyalog — autora, przez skromność
Zamilczę imię; — jak go tam potomność
Później oceni, to mnie nie obchodzi.
Wprawdzie od wszystkich waszych dyalogów,
Będących tworem mądrych teologów,
A odgrywanych od żakowskiej młodzi,
Mój, tem się różni: że w waszych utworach
Djabeł podlejszą od błazna gra rolę;
Lada chłop, lada bartnik, co wzrósł w borach,
Djabła jak capa wyprowadzi w pole.
U mnie przeciwnie — djabeł jest osoba

Co się subtelnym dowcipem zaszczyca.
Treść taka — sądzę, że się wam podoba, —
Raz djabeł kupił duszę od szlachcica,
Szlachcic frant, djabła oszukać miał chrapkę,
Lecz sam nieborak złapał się w połapkę;
Rzecz dość zabawna, choć pomysł nie nowy.

Twardowski (który słuchał końca z niecierpliwością)

Po cóż kołujesz dalekiemi słowy,
Wyłóż rzecz krótko.

Szatan.

Wybacz — te wybryki,
Których nabrałem z ksiąg waszej Logiki,
Foljanty grube — choć w nich — pusty dym!
Każesz być zwięzłym, ja zgadzam się na to,
A więc ci powiem krótko, węzłowato,
Mistrzu, ta karczma nazywa się — Rzym!

Twardowski (z zalęknieniem)

Jakto?

Szatan.

Po prostu, znajdujesz się w Rzymie,
A choć tu nie ma Świętych, ni Papieża,
Przecież w osnowie naszego przymierza,
Chodziło tylko o imię.

Twardowski.

Kłamstwo!

Szatan.

Jak widzę, pamięć ci nie służy.
A więc z własnego twego cyrografu
Przeczytam — cały ustęp z paragrafu,
W którym, o Rzymskiej mowa jest podróży.

(dobywa cyrograf, rozwija go i zwraca się do Myśliwych)

Waszmość osądźcie sami...
Oto karta
Z wołowej skóry, która tyle warta
Co i pargamin — napisana jasno
Bez żadnej zmyłki, — ręką i krwią własną
Zrobiony podpis, a przy dokumencie
Obie na wosku wiszące pieczęcie.
Skrypt — jak widzicie Waszmość — bez przygany,
Jakby pod trzema kluczami chowany[5].

(milczenie)

Brzmi tak:
«po roku, czy po latach wielu,
«Preskrypcya, nie ma miejsca w ciągu tym:
«Gdy przez zabiegi lub w skutek fortelu,
«Szatan mnie skłoni, bym odwiedził Rzym;
«Rzecz całą naprzód rozważywszy ściśle,
«Przy dobrej woli i zdrowym namyśle,
«Nie nakłoniony groźbą ni namową —
«Stawiam na zakład szlacheckie me słowo:
«Że bez wybiegów i prawnych obrotów
«Własną mą duszę oddać jestem gotów
«W ręce Szatana, i w wiecznym zapisie
«Daję, daruję i praw do niej zbywam»...

Twardowski.

To ci się sztuka udała mój biesie!
Jak na twój lichy rozum — powiem nawet
Dużo dowcipu, — ale się spodziewam
Tąż samą miarką oddać ci wet za wet.
Cyrograf mówi wyraźnie i jasno,
Żem ci zapisał duszę moją własną...
Własną — nie cudzą! — więc od cudzej wara,
A zwłaszcza jeśli niewinnej i chrzczonej!...

(porywa na ręce dziecię z kołyski i mówi z ironją do Szatana)

Teraz niech Waszmość stuli swoje szpony
I o sposobność lepszą się postara.

Justysia.
(widząc, że Twardowski zabrał dziecię, zrywa się ze swego miejsca i posuwa się ku niemu)

Przeklęty! oddaj mi dziecię!
To mój jedyny skarb w świecie.
Wszystkoś mi wydarł; cóż mi życie znaczy?
Ha! — mej się lękaj rozpaczy!

(robi poruszenie jakby chciała dziecię odebrać)
Twardowski (z gniewem)

Odstąp odemnie nikczemny gadzie!
Czy fatalności niepojęta siła
Tak cię do moich stóp uczepiła,
Że mi do szczęścia stajesz na zawadzie?
Drżyj! bo jeżeli wydasz mnie na zgubę,

Ciebie, w otchłanie wciągnę gorejące,
A pierw, w twych oczach, to niemowlę lube
Głową o kamień roztrącę.

(podnosi dziecię, jakby chciał zamiar wykonać i rzucić je o ziemię. Ogólne przerażenie)
Justysia.
(klękając przed Twardowskim, z przerażeniem)

Nie! — nie! — weź, zabierz, niech ja wprzód ginę!

(błagając)

A ocal biedną dziecinę.

(wyciągając ręce do dziecka)

Dziecino droga,
Zbaw ojca, zbaw!
Za nim się wstaw
Do Boga.

(powraca na dawne miejsce z głową spuszczoną, siada i kołysze pustą kołyskę)
Szatan.

Pfe, mistrzu, tak się żartować nie godzi,
Alboś ty niańką, która dzieci wodzi?
Gdzież dobra wiara, fundament umowy?
Co do mnie — wszystko dopełniłem wiernie.
Sam wiesz, przez jakie musiałem przejść ciernie,
Aby najdzikszym pomysłom twej głowy
Zadość uczynić, — więc w prawie mem stoję,
Gdy się chcę także upomnieć o swoje.
Gdybym ci pozwem wydał rok zawity[6],
To przed cygańskim nawet trybunałem

Wygrałbym sprawę — sąd, z duszą i ciałem
Do piekła by cię wsadził, przy sowitej
Nawiązce, za koszt i straty z twej winy; —
Ale mi więcej o twą sławę idzie,
By zacne imię nie podać ohydzie.
Kiedy cię w szkołach uczono łaciny,
Musiałeś słyszeć, że verbum nobile
Debet...

Twardowski (przerywając)

W kąt djable ze starem przysłowiem.
Kiedyś erudyt, sto lepszych ci powiem.
Od których świętość czuć będzie o milę:
Nil est in rebus humanis stabile[7],
Mówi Chryzostom — a Augustyn święty...

Szatan (zatykając uszy)

Dość! dość! żeś mądry, to przyznać ci muszę.
Ale gdy rozum puszczasz na wykręty,
Żal mi cię szczerze — bo dajmy... że duszę
Potrafisz zręcznie wycofać z tej sprawy,
To cię sąd ludzki czeka — mniej łaskawy;
Za to, żeś w związkach zostawał z złym duchem
I na gorącym pojman był uczynku —
Wsadzą cię w turmę, obciążą łańcuchem,
Wezmą na męki — a po długiej męce,
Kat cię w Krakowie upiecze na rynku.

(zwracając się do Myśliwych)

Cóż? czyliż nie tak?

Starosta.

Umywamy ręce
Od spraw szatańskich.

Twardowski.

Raz skończmy szatanie!
W piśmie wyraźnie stoi: że tak długo,
Póki mej duszy piekło nie dostanie,
Masz być posłusznym woli mojej sługą.
Więc rozkazuję! — Niech się nikt nie waży
Ztąd krokiem ruszyć.

(do Szatana wskazując na drzwi wchodowe)

A ty! stój na straży!

(do Hanny, zabierając się do wyjścia)

Chodź, droga Hanno...

Hanna.

Nie — ja tu zostanę,
Postanowienie moje już obrane,
Tu wieczny rozdział zajdzie między nami;
Zgrzeszyłam — grzech mój pragnę oblać łzami.
Pomoc mnie boska, i opieka brata
Od dalszych pokus zabezpieczy świata,
W ścianach klasztoru...

Twardowski.

Hanno! cóż to znaczy?
Jak wytłómaczyć nagłą uczuć zmianę?
Gdy już przeszkody wszystkie przełamane,

I los nam wdzięczniej uśmiechać się raczy...
Czyż miłość twoja snem znikomym była?

Hanna.

Kochałam ciebie — dopókim sądziła,
Godnym miłości, — nawet w owej porze,
W którym traf twoje odsłonił nazwisko,
Choć mocno czułam, żem upadła nizko.
Jak nikt z swych marzeń niżej spaść nie może...
Kochałam przecież — bom wierzyła w błędzie:
To mąż niezwykły i potężny duchem,
To orzeł — który obłąkał się w pędzie,
Chciał w słońce lecieć — a niebacznym ruchem
Spadł na dół — przecież choć z skrzydłem złamanem
Pomimo ciosów, piorunów i burzy,
Stanie do walki — z światem i szatanem;
Czoło się jego nad fale wynurzy
Dumne, spokojne — i broni nie złoży
Chyba wraz z życiem — lub gdy się ukorzy,
Jedno przed Bogiem.

(po chwili namysłu)

Tyś zaparł się Boga,
Podeptał wszystko, co wzniosłe, co wielkie —
Uczuć najświętszych ostatnią kropelkę
Zniszczyłeś — kiedyś matce wydarł dziecię;
I aby nędzne uratować życie,
Wolałeś podejść, sztuką zażyć wroga,
Zamiast swą rękę uzbroić do bitwy
Zamiast swe czoło skłonić do modlitwy —

Że ja... niewiasta rumienić się muszę,
Żeś jednę chwilę był w mem sercu panem;
Gdy do purpury stworzoną swą duszę
Kłamstw i podłości okryłeś łachmanem...
Pogardzam tobą.

Twardowski.

O Hanno! po coś to słowo wyrzekła!
Marzyłem, że ty duszę moją zbawisz,
Oczyścisz z grzechów — poprawisz...
A ty ją strącasz do piekła?
Twoja niewinność i wiara i wdzięki,
Obłąkanemu w ciemnej błędów nocy,
Były jak promień niebieski jutrzenki,
Jak śpiew anielski — przy których pomocy
Miałem z ziemskiego podźwignąć się kału,
I w ślad za tobą, jak za czystym gońcem,
Więzy szatańskie strząsając pomału,
Chciałem się podnieść aż do ideału,
Któregoś ty — była słońcem.

(po chwili namysłu)

Kto straci wiarę, kto raz na bezdroże,
Na to burzliwe namiętności morze
Łódź swą skieruje, — jeżeli go w biegu
Nie wstrzyma nagle Wyższej Łaski promień,
Już on nie łatwo pokona ów płomień,
Który go żenie, który go od brzegu
Zbawczego zdala trzyma — i wciąż miota
Dumą — w obłoki, rozpaczą — w otchłanie;
Wówczas, niech piękna błyśnie nad nim cnota,

Schyli doń rękę — nim z przepaści wstanie
Z szeregiem myśli, jak z zaciętym wrogiem
Bój staczać musi — każdą wprzód ukorzyć,
Zgiąć, złamać, jeńcem u stóp swoich złożyć;
Dopiero wtenczas pojedna się z Bogiem.

(po chwili namysłu)

I jam się w sidła obłąkał rozumu,
Mniemałem, że w nim jest siła Wszechmocy,
Że on jest lampą, która w cieniach nocy
Po nad falami bezmyślnego tłumu
Świeci i żaglem kieruje, — jam wierzył,
Że rozum ścisłym poparty rachunkiem,
Tam mnie zawiedzie — gdziem stanąć zamierzył,
A reszta — jest ślepym trafunkiem.

(po chwili znowu namysłu)

Zgrzeszyłem — ale nie lękam się kary!
Ludzką pogardzam... Człowiek wiecznie błądzi...
Bogam obraził — niechże mnie Bóg sądzi,
Żem tak roztrwonił marnie Jego dary.

(oddając dziecię Justysi)

Matko, weź dziecię... wychowaj je w cnocie,
I z pieluch zaszczep w serce tej istocie,
Że rozum: czcza bańka — bez wiary!

(podając rękę Szatanowi)

Szatanie! rękę masz!

Chór duchów piekielnych.

Już nasz! hurra! już nasz!

(Szatan porywa Twardowskiego i w górę się z nim unosi, w czasie tego wznoszenia słysząc śpiew Godzinek:)

Zacznijcie wargi moje chwalić Pannę Świętą,
Zacznijcie opowiadać cześć jej niepojętą...

(Śpiew milknie, zagłuszony przeraźliwem krakaniem. — Szatan i Twardowski w górze znikają; — ogólne osłupienie)
Justysia.
(z dzieckiem na ręku, postępuje na miejsce, z którego Szatan porwał Twardowskiego, podnosząc rękę w górę i ukazując przytomnym)

Widzicie! widzicie! bies zerwał dach chaty,
I jakie od ziemi podnoszą się chmury!
To nocnych latawców rój czarny, skrzydlaty,
Jak trąba powietrzna wzbija się do góry,
I z krzykiem szalonym wciąż leci,

(słychać pianie koguta)

Widzicie! wśród cieniów, świta plamka blada,
Jak coraz mknie w górę i mnoży swe blaski,
A czarny rój, gradem ku ziemi odpada,
Słyszycie ich wycia, przekleństwa i wrzaski?
A gwiazdka — w błękicie już świeci!

(podnosząc dziecię do góry)

Dziecino droga!
Zbaw ojca, zbaw.
Za nim się wstaw
Do Boga.

Chór aniołów.

Dusza grzesznika zawisła w przestworze
U granic ziemskich i niebieskich dróg;

Długa pokuta, zbawić ją może,
W dzień sądny — przebaczy jej Bóg.

(wszyscy przytomni padają na kolana)
Chór.

W proch... w proch... — przed Panem!
Z czołem schylonem, zgiętem kolanem
U Majestatu korzym się Twego —
Daj mu zbawienie,
Win odpuszczenie; —
I nie wódź na pokuszenie,
Ale nas zbaw ode złego,
Amen.




PRZYPISEK WYDAWCY.



W papierach pośmiertnych po Gustawie Zielińskim, znaleźliśmy ślady, że pierwotną jego myślą było, napisanie libretta do opery p. t. „Mistrz Twardowski“, do której muzykę miał pisać A. Moniuszko. Co stanęło na przeszkodzie pierwotnemu zamiarowi — niewierny. Zieliński widocznie zamiar zmienił, napisawszy tylko dwa ustępy w formie dramatycznej, zatytułowane: „Czarnoksiężnik Twardowski.“ Pozostawiony szkic libretta Aktu I-go, do opery: „Mistrz Twardowski,“ jest następujący:

Okolica wiejska w bliskości Krakowa.

(Po lewej stronie sceny: gospoda z ławami przed domem; po prawej: dalej od sceny, kościółek wiejski, głąb sceny stanowią wzgórza i skały)
Scena I. Żniwiarze i żniwiarki, z kosami i sierpami, z wieńcami ze zboża, bławatków i maków, schodzą z gór z pieśnią żniwiarską, przed gospodę. Kmieć Bartosz z żoną, odbierają wieńce i dziękują żniwiarzom za ukończone żniwa, zapraszając ich, aby zechcieli się zabawić, jadło bowiem i picie przygotowano, jako też i muzykę, aby młodzież mogła pohasać. Rózia, ich wychowanica, jako najlepsza we włości śpiewaczka i tanecznica, będzie tańcom przewodzić. Dziwią się jednak, że Rózia razem z innemi z pola nie wróciła. — Żniwiarze powiadają, że zaraz przybędzie: że przodowała na zagonie, a ukończywszy prędzej od innych robotę, chciała ich wyprzedzić, ale dostrzegłszy u stóp skały jakiegoś człowieka zemdlonego czy chorego, pośpieszyła mu z pomocą; — widzieli z daleka jak go właśnie w tę stronę prowadzi. — Odzywa się dzwonek kościelny na nieszpór; Bartosz, wzywa żniwiarzy, aby szli z nim podziękować nasamprzód Bogu i N. Maryi Pannie, za obfite żniwa i dokonaną pracę, zwłaszcza, że to jest wigilija do Wniebowzięcia, a po skończonych nieszporach zacznie się okrężne z tańcami.

Scena II. Rózia, ostrożnie z gór sprowadza Twardowskiego, niosąc dużą jego księgę; prosi, żeby spoczął i pyta, czy nie zechce czem się posilić. Twardowski odmawia, dziękując jej tylko za pomoc udzieloną. Opowiada jej, że zbierając w górach rośliny, osunął się ze skały, a spadając stracił przytomność; — szczęśliwym trafem zaczepił się u krzaków, nad urwistym potokiem, lecz bez jej pomocy byłby może życie utracił: — pyta, czem mógłby jej to wynagrodzić. — Rózia znów zaciekawiona dopytuje, dla czego on dla jakiejś tam jednej rośliny, życie swoje naraża — jaki cel? poco? i t. d. Twardowski jej to tłomaczy i zarazem zachwyca się naiwnością wiejskiego dziewczęcia, dając jej poznać, że mu się bardzo podobała i radby być przez nią pokochany, ale Rózia w żart to obraca; gdy jednak Twardowski mocniej i natarczywiej nalega, Rózia usłyszawszy organ i śpiew kościelny, wyrywa mu się i biegnie do kościoła.

Scena III. Twardowski sam. — W myślach jego odbywa się walka, pomiędzy namiętnością wywołaną widokiem Rózi, a nauką, której dotąd życie poświęcał, zestarzawszy się i zwiądłszy nad ślęczeniem w księgach, a niczego nie doszedłszy i o krok choćby naprzód za pewną granicę nie postąpiwszy; — oskarża świat i Boga.

Scena IV. Z gospody wychodzi Szatan, w kusym niemieckim stroju z zakrzywionym harcapem z tyłu; siada
Twardowskiego, żartując i pokpiewając z niego, że się w dalekie zapuszcza rozmyślania, wtenczas, kiedy szczęście jest tuż blisko, byle je tylko potrafił uchwycić; pochlebia jego rozumowi i próżności, że jako człowiek z wyższem wykształceniem, powinien raz już porzucić wszelkie uprzedzenia, które dobre są dla gminu, lecz nie dla ludzi, którzy przez wszystkie stopnie przeszli wiedzy, — którym jeden tylko krok uczynić naprzód, a dosięgną celu swoich marzeń. W tej scenie, słychać wciąż pieśń pobożną ludu i organ kościelny. — Twardowski z zajęciem, chętnie słucha słów uwodziciela.

Scena V. Lud powraca z kościoła. — Kmieć Bartosz z żoną, ujrzawszy nieznajomych, zaprasza ich uprzejmie, aby i oni zechcieli wziąć udział w mającej się rozpocząć zabawie. — Muzyka, tańce żniwiarzy i śpiewki. — Twardowski tymczasem zbliżywszy się do Rózi, coraz bardziej nią zajęty, zaleca się jej i bałamuci. Szatan zaś, bawi się swoim sposobem, wyprawiając różne figle i starając się niemi odwrócić uwagę, od zajętych sobą Twardowskiego i Rózi. — Wywołuje nareszcie zamięszanie i bójkę między żniwiarzami, a sam znika, wystawiając Twardowskiego na sztych pijanego i rozsrożonego chłopstwa. — Zbliżająca się burza, rozpędza lud na wszystkie strony.

Scena VI. Na Krzemionkach. Szatan uprowadzając Twardowskiego, obiecuje mu wszystkie dostatki i uciechy ziemskie, w zamian za duszę. Twardowski przystaje. Chór duchów piekielnych tej czynności obecny, śpiewa. Przed podpisaniem cyrografu, Wiara i matka ukazują się Twardowskiemu, ale on ich ostrzeżenie odrzuca i cyrograf podpisuje, śród radosnego śpiewu duchów piekielnych. Szatan jako sługa pokorny, hołd mu oddaje. — Tymczasem, Bartosz na czele tłumu wieśniaków, zbrojnych w kije i palki, ścigając Twardowskiego, przybywa, aby się zemścić za Rózię. — Finał. — Twardowski nie mogąc się uwolnić od natarczywości
nacierającego chłopstwa, każe szatanowi przedstawić się we własnej swojej postaci. Szatan w ogniu, śród błysku i grzmotu przedstawia się ludowi, który w strachu rozbiega się na wszystkie strony.
Taki szkic I-go aktu libretta do opery „Mistrz Twardowski,“ rzucony był na papier przez Zielińskiego, wraz z kilkoma początkowemi strofkami, które poniżej podajemy.

Akt I-szy.
Żniwiarze z kosami a żniwiarki z sierpami, z których parć na przedzie w wieńcach ze zboża, bławatków i maku, zstępują z gór śpiewając pieśń żniwiarską. — Przed domem stoi kmieć Bartosz z żoną, oczekując na przyjęcie żniwiarzy.
Chór żniwiarzy.

Plon niesiemyć plon,
Gospodarzu w dom.
W pracy szczęścił Bóg,
Dał niemało kop
Będzie pełen bróg,
I namłotny snop.
Plon wam niesiem, plon,
Gospodarzu w dom.

Bartosz.

Dzięki, dzięki mili żeńce
Za wasz trud u żniw.

Chór żniwiarzy.

Składamy wam dwa te wieńce
Z naszych zdjęte niw;

Niech wam po sto ziarn,
Każden wyda kłos,
A po młocbie zgarń,
Złota pełen trzos.
Plon wam niesiem, plon,
Gospodarzu w dom.

Bartosz.

Czem bogaci, przyjmiem radzi,
A choć chata nie wspaniała,
By ugościć — toć nie mała,
Wszak poskakać niezawadzi.

Chór żniwiarzy.

Co niewadzi, to niewadzi,
My wyskoczyć zawsze radzi.

Bartosz.

Będą skrzypki.

Jeden z chóru.

O! i basy!

Chór chłopców.

Toż zabrzęczą nasze pasy.

Bartosz.

Będą tany,

Jeden z chóru.

I przyśpiewki.

Chór chłopców.

Toż to lep na nasze dziewki.

Bartosz.

I nie zbraknie, chleba, miodu


Chór żniwiarzy.

Toć nie umrzem u was z głodu,

Bartosz.

A zaśpiewa nam Rozyna

Chór żniwiarzy.

Toż to słowik, nie dziewczyna.

Bartosz.

Lecz gdzież ona?... czy została?...

Jeden z chóru.

Byle skrzypki posłyszała
To się znajdzie...
........


Ze sceny „na Krzemionkach“ mamy też tylko fragment, który poniżej podajemy.

Krzemionki.
Okolica skalista. — Noc. — Niebo okryte chmurami.)

Chór duchów piekielnych.

Cieszmy się! cieszmy
Przez nasze sztuki,
Mąż wielkiej nauki
Wpadł w naszą siéć.
Teraz się spieszmy
Żądze w nim wzbudzić,
Wiarę wystudzić
I w dumę wzbić.
Roztoczmy skrzydła na kształt czarnej chmury,
By żadne światło nie padło nań z góry.


(Twardowski i Szatan, w czarnych krótkich ubiorach wchodzą, prowadząc ożywioną rozmowę)
Twardowski.

Rzućmy dysputę — widzę że nie łatwa
Z tobą szermierka, — bo jesteś mistrz słowa
Zręczny, subtelny... a twa dziwna mowa,
Tak me pojęcia burzy i tak gmatwa,
Że w obec twego rozumu potęgi,
Z pokorą wyznać muszę — żem zwalczony.
Tylkoż mi powiedz, z jakiej czerpiesz księgi,
Tak silne argumenta?

Szatan (śmiejąc się)

Oj! uczony!
Ty widzisz tylko swe grube foliały,
Gdzie myśl spróchniała w pergaminu karcie;
Chcesz mojej rady? — to wszystkie szpargały
Spal — lub je molom zostaw na pożarcie.

Twardowski (oburzony)

Co?... księgi spalić?... księgi, te filary,
Na których wiedzy kopuła się wspiera!...

Szatan.

Kruche to wspory, gdy w kopule szpary,
Przez które głupstwo zbutwiałe wyziera.
Wy, w koło siebie z ksiąg dźwignąwszy mury,
W krętych manowców zeszliście krainę,
A myśl spowiwszy w formuł plątaninę
Pragniecie posiąść tajniki natury,
Zamiast naturze przypatrzyć się z bliska,
I na uczynku badać jej zjawiska.
Raz myślą sięgnij po za ten krąg ciasny,
Spojrzyj wokoło okiem duszy własnej,
A dojrzysz wszędzie rojące się życie;
I to jest księga — której jedna karta
Nad stosy książnic waszych więcej warta,
Bo w niej zamknięta jest mądrość — użycie.







  1. Alluzya do Janka, Archidyjakona Gnieźnieńskiego i Długosza, polskich Kronikarzy.
  2. Bakałarzem nazywał się myśliwiec, który długiem ćwiczeniem w tej się sztuce wydoskonalił; patrz: Maciejowskiego: Polska i Ruś aż do połowy XVIII-go wieku. T. II, str. 370 i następne.
  3. Wiszniewski, w Historyi Literatury Polskiej T. IV. str. 184 powiada: „że właśnie w XV wieku, wiele się pod względem lekarskim zmieniło. System muskularny począł ustępować przewagi nerwowemu i większej czynności naczyń, jak suchy kaszel we Francyi i osobliwsze krwotoki pokazują.“
  4. Przypis własny Wikiźródeł Odnośnik błędnie kieruje ku pierwszemu przypisowi redaktorskiemu.
  5. W przywileju nadanym w Czerekwicy r. 1454, przez Kazimierza Jagiellończyka, powiedziano: Item volumus et decernimus ut acta seu libri terrestres, per illos ad quos pertinet, juxta consuetudinem antiquam tentam consequentur. — Gołembiowski: Dzieje Polski, za panowania Kazimierza str. 96. — Księgi pod trzema kluczami Sędziego, Podsędka i Pisarza chowane być mają. Zygm. w Piotrk. 1538 roku. K. P. 434.
  6. Rok zawity, był to termin stały wyznaczony przed sądem, w sprawach Statutem Litewskim, Rozdziałem IV, art. 42 przewidzianych; a jeśliby która strona za wołaniem Woźnego, bez przyczyn prawnych nie stanęła, to w rzeczy na pozwie napisanej, upada i wiecznie ją traci.
  7. Chrisostomus, w 5 Homilii pag. 816 et seq.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Zieliński.