Bitwa racławicka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
BITWA RACŁAWICKA.




Pamiętają Racławice
Nasze kosy i kłonice.
(Piosnka z r. 1831).


Lasy nasze, ciemne lasy,
Racławickie lasy!
Pełne wczesnéj
Woni leśnéj
I słonecznéj krasy.
Lasy nasze, ciemne lasy,
Gdzie to cudne rano
Kiedy was tu w głuchem polu
W jednym dniu posiano?
Od poranka do wieczora,
Do samego zmroku,
Ludzka krew się przelewała

Z żołnierskiego boku.
Lała się jak deszcz kropisty
W pierwszy dzionek wiosny,
A z krwi czystéj,
Gaj cienisty,
Puściły się sosny.
Puściły się buki, klony,
Jesion pokrzywiony;
Brzoza biała
Rozczesała
Warkocz zapleciony.
Co wiatr ruszy,
Liść popruszy,
W ciemny bór poleci,
A ojczyzna z cicha wzdycha:
Gdzie wy, moje dzieci?...

Gaju, gaju,
W naszym kraju,
Gałązeczko drobna!
Czy już nasza polska wiara
Na nic niesposobna?

Czy już tyle naszéj Polski
Co liścia w jesieni?...
Wiosna wróci,
Ptak zanuci,
Liść się zazieleni...
A czy nasza polska wiara
Na wiosnę odżyje?...
Co nie płocha,
Szczerze kocha
I szczerze się bije?...
Oj żołnierzu, ty żołnierzu,
Wędrowna sieroto,
Co tak sobie utyskujesz,
Co się troskasz o to.
Dawne czasy
Poszły w lasy,
Równiny się smucą;
Gdzie się skryły,
Bracie miły,
Ztamtąd się i wrócą.
A ty sobie śpij nieboże,
Bo miesiąc rogaty

Wszedł jak kosa
Na niebiosa,
I obiela chaty.

Błogo zasnąć w polskim lesie,
Na obfitym wrzosie,
Bo po lesie
Głos się niesie,
Leci wskroś po rosie.
I na zorzy
Sen się złoży,
A cudny, uroczy,
Że chcesz prawie
Śnić na jawie,
Żal otworzyć oczy.
I zasypia stary żołnierz
Do białego ranka,
Aż się skończy sen cacanka,
Złota malowanka.
Torba jego
Koło niego,

A w torbie chleb suchy;
Na swobodę żołnierzowi
Gdzieś się gonią muchy...

Nie przeminieć co minęło,
Nie wydrzeć z pamięci;
Choćby człowiek rad zapomnieć,
Wraca mimo chęci.
Tyle czasu przeminęło,
Mój ty mocny Boże!
Pług zaorał ludzkie kości
A serca nie może...
Cud prawdziwy,
Wstają dziwy,
Podnoszą się z ziemi,
I to słońce Racławickie
Świeci się nad niemi.
Jak przed laty jasno, krasno,
W polu uroczyście,
Wyrastają dawne czasy,
Jak wiosenne liście.

Młoda wiosna
Niesie krosna,
Świeżą trawę miękką,
Konwalije
I lilije
Dzierzga złotą ręką.
Ciepły wietrzyk jéj pomaga
Wiejąc od zachodu;
Kwiat się wdzięczy,
Pszczoła brzęczy,
Będzież, będzie miodu.
Woda wzbiera,
Radość szczera
W piersi ludzkie wchodzi;
Przez mokrzydły
Długo skrzydły
Nasz gospodarz brodzi.
Coś to będzie, coś to będzie,
Prosty naród gwarzy;
Wcześne lato zawitało,
Może Bóg co zdarzy.
A téż orły co na wschodzie

Krążyły, latały:
Ruski, pruski, austryacki
I nasz polski biały?...
Jak się biły nad obłokiem
Widział naród wszelki;
Jaka była bójka sroga,
I jaki krzyk wielki.
I za mało,
Bo nie trwało
Jak do trzech pacierzy,
Z czarnych orłów orzeł biały
Nawyrywał pierzy.
Tłukł, przewracał napaśniki,
Ciesząc naród wiejski,
Aż gdzieś zniknął austryacki,
Pruski i moskiewski.
A nasz biały
Okazały,
W górę się wywinął,
W samo słońce
Gorejące,
Poszedł gdzieś i zginął...

Krążą we dnie
Przepowiednie,
A w nocy sny złote;
Miód się leje,
Młódź się grzeje,
Pije na ochotę...

Jędrzéj stary, bardzo stary,
Co po nocach siada,
I wciąż słucha
Zkąd wiatr dmucha,
Znów o Polsce gada.
Coś go dręczy jakby zmora
Zrana do wieczora,
O północy budzi ludzi,
Do wstawania pora!...
Przez trzy lata nic nie prawił,
Barciami się bawił,
Teraz barcie pozostawił,
A kosę oprawił.
Gdy młódź pląsa,

Dziad potrząsa
Głową siwowłosą,
I Niemiaszy
Wzrokiem straszy,
Biały jak śmierć z kosą.
Bąki bębnią w rokicinie,
Z góry woda płynie,
A staremu śni się w głowie,
Że bębnią w dąbrowie.
Na krzyk ptasi
Woła Basi
W polu zaśpiewanéj;
Słuchaj jeno, pono nasi
Biją w tarabany.
Nikt nie wierzy ojcu zrzędzie,
W kraju cicho wszędzie;
Przecież serca przytakują,
Jednak to coś będzie,
Bo co dziecko się urodzi —
Krakowiaczek czysty;
Bo co owca się okoci —
Baranek wełnisty.

A na cóż się chłopcy rodzą,
Jeśli nie na wojnę?
Z taką rzeczą po wsi chodzą
Kumy niespokojne.
I tak dzień po dniu przemija,
Słońce się wybija;
A czy ujrzy oko czyje,
Jak się kraj wybije?
Może téż to wszystko baśnie,
Ludzkie mowy próżne
Złote baśnie dziecie plecie,
Jak to kwiecie różne...

Oj! nie wszystko próżne mary,
Co się człeku marzy,
Przypłynęły trzy galary
Krakowskich węglarzy
Przypłynęły trzy galary,
Na nich ludzie czarni;
Lecz gdy w sercu twym nie czarno,
Kʻsobie ich przygarniéj.

Przypłynęły z dobrą wieścią.
Jak bociany z wiosną,
A ludzie się przysłuchują,
Aż im serca rosną.
I porosły im tak serca,
Że aż pierś rozparły,
Rade by już wyskoczyły,
Rade się wydarły,
Nad obszarem,
Rankiem szarym
Wschodzi jasna zorza;
Zorza wschodzi z po za świata,
Kościuszko z za morza.
Ptak szczebiota,
Zorza złota
Pobudziła ptaki,
A Kościuszko budzi ludzi,
Krakowskie wieśniaki.
I było tam ludu wiele
Przed Panną Maryją;
Trąby grają, serca tają,
Straże w bębny biją;

A pośrodkiem
Z licem słodkiem,
Jak chłopek pośledni,
Polak dzielny,
Wódz naczelny,
Za nim ludzie biedni.

I przystanął przed kościołem
I przysiągł się Bogu,
Że nam wszystkie krzywdy nasze
Odbije na wrogu.
Przysięgli mu posłuszeństwo
Na tę Bożą mękę,
Wszyscy zgodnie na starszeństwo
Wyciągnęli rękę.
Podpisali Krakowiany,
Radne pany stare,
I chłopi się zapisali
Krzyżem na ofiarę;
Duszą, ciałem,
Sercem całem,
Polski lud się łączy:

Ma się skończyć nasza bieda,
Niechże raz się skończy.

I zadzwonił na Wawelu
Stary Zygmunt z wieży;
Nie wstrzymany, rozmachany
Głos po kraju bieży.
Rosa rosi,
Wiatr roznosi
Radość niepojętą;
Dzwon potężny,
Lud przysiężny,
W Polsce wielkie święto.

Bodajże was bodaj, bodaj,
Węglarze! węglarze!
Za to z wami Krakowianka
Potańcuje w parze.
Serce bije niecierpliwie,
To groźno, to rzewnie;
Lada ranie,
Na powstanie

Przyjdzie rozkaz pewnie.
Alboż nam to na pańszczyznę,
Albo na odrobek,
Wszak to bracia za ojczyznę,
Woła ojciec Sobek.
Posprzedajmy woły z wozem,
Sprzęty i poduszki,
A ruszajmy za obozem
Naszego Kościuszki.

Kowalczyki ognia krzeszą,
Aż się serca cieszą;
Przyciągnęli wóz okuty
Ze starą lemieszą.
Takiéj pracy, Krakowiacy,
Polska nie pamięta;
Kowal kuje,
Nie żartuje,
Kują kowalęta.
Szyna szczęka,
Gnie się, pęka,
Kowale się pocą;

Co rozpalą,
Ciągną, walą,
Młotami łomocą:
Łupu cupu, raz po razie,
Pot zalewa oczy,
To młot grzmotnie po żelazie,
To iskra odskoczy.
Przez dzień cały biją młoty,
Odpowiada błonie;
Jedni kują kosy, groty,
Drudzy kują konie.
Gospodarskie
Konie dziarskie
Od wozu odprzęgli,
A węglarze noszą wory
Laryszowskich węgli.

Héj bocianie, ty bocianie,
Ty moja pociecho!
Stoisz ci ty, dumający,
Nad wieśniaczą strzechą,
Stoisz ci ty, ptaku miły,

Od rana do zmierzchu,
Powiedzże mi, przyjacielu,
Co tam widać z wierzchu?
Mądry bociek
Myśli dociekł,
Wejrzał na wsze strony,
Zmrużył oko,
I szeroko
Rozwarł dziob czerwony.
Gardło wygiął z całéj siły
I począł kołatać,
Aż się wzięli wszyscy ludzie
I bociany zlatać.
Maszeruje polskie wojsko
Prosto od wiatraku,
Czerwienią się chłopskie czapki,
Jakby nasiał maku.
Jedzie, jedzie nasz Kościuszko,
Pod nim konik siwy;
Co naczelnik, to naczelnik,
To już nasz prawdziwy.
Polska dusza w polskiém ciele

I w polskiéj sukmanie,
Jedzie, wiedzie na Moskali
Krakowskie powstanie.
A lud za nim
Z przyśpiewaniem
Jak pszczoły za matką,
Nie założy chłopu drogi
Niemiecką rogatką.

Na wojenkę
Kosa w rękę,
Kobiałka przez ramie,
A na piersi w imie ojca
Przenajświętsze znamie.
I niech teraz deszcze leją,
Niechaj sypią grady,
Chłopi grzmocą,
Dniem i nocą,
Bo już niema rady.
Nikt nie zgadnie co przypadnie,
Siła ludu padnie;
Czyja kosa nie tknie prosa,

Co mu wschodzi ładnie.
Nikt kalectwa nie nagrodzi,
Ni wieku niedoli,
Tylkoć że to za ojczyznę
I rana nie boli;
I to szczudło nie zacięży
I torba dziadowska;
Kto wziął rany,
Ten kochany,
Na tym ręka boska.
Gospodarzy
Jak Bóg zdarzy,
Kraj zasila chlebem,
I czuć kmiecia polską ziemią,
Polskę słychać niebem.
W cudze strony
Zapędzony,
Przez dziwne koleje,
Polskie wichry z téj sukmany,
Polska słota wieje.

Różni ludzie przychodzili,

Po drodze stawali,
Wedle stanu na ojczyznę,
Co mieli dawali.
Szlachcic przywiódł konia z rzędem
Od srebra, od złota;
Na wojaka jedynaka
Niewiasta sierota,
Pokłoniła się do ziemi
Przed starszymi wdowa,
Chciała gadać, rozpowiadać,
Zabrakło jéj słowa;
Jedno tylko wymówiła,
Rzęsną łzą zalana:
Lat szesnaście chłopiec skończy
Na Swiętego[1] Jana.

Do Racławic ciągną nasi
Po cztery, po cztery.
Madaliński z hułanami,
Potem kosyniery.
Przed narodem
Ludzie przodem,

Dwie chorągwie niosą:
Na czerwonéj,
Wyrobiony,
Złoty snopek z kosą;
A na białej
Srebrnéj całéj,
Czystem złotem dziana
Matka boża niebios Pana
Stawia na kolana.
I wiatr wiewa
Koło drzewa
Chorągwią przewija,
To snop świeci
W oczy kmieci,
To matka Marya.
I głos bieży
Na wiatr świeży
W oddaloną stronę:
Jak łza dziecka,
Pieśń nie świecka,
Pod twoją obronę...
Idą, idą prostą drogą,

Chorągiewki warczą,
Rwą się konie,
Ku téj stronie,
Wstrzymać ich nie starczą.
Przypatrz-że się chłopię małe
Téj polskiéj konnicy,
Byś wiedziało,
Jak to śmiało
Patrzą wojownicy.
Jakie konie,
Jakie bronie,
Jaki przyodziewek;
Przyglądej się polskim twarzom,
Ucz się polskich śpiewek.
Kosyniery,
Naród szczery,
Choć to nie żołnierze;
Ale u nas wszystko żołnierz
Co broń w rękę bierze.
Podkówkami krzeszą, spieszą,
Za ojcem Kościuszkiem,
Jedni ludzie ciągną drogą,

A drudzy przydróżkiem.
Ów przygrywa.
Czapka siwa
Na bok mu się zwiesza;
Skrzypką mała,
Byle grała,
Żołnierza pociesza...

Do Racławic ciągną nasi
Po cztery, po cztery,
Madaliński z hułanami,
Potem kosyniery.
Przyciągnęli przed kościołek.
Aż ksiądz stoi w progu.
Mili bracia, rzekł Kościuszko
Pokłońmy się Bogu.
Jakby wicher nagły powiał
Pośrodkiem dąbrowy,
Schylili się wszyscy ludzie,
Czapki zdjęli z głowy.
I pod ścianą
Malowaną

Ustawili kosy,
Jak ustawia dziecię w lecie
Złote zboża kłosy.
I w natłoku,
W każdem oku
Radość i swoboda;
Kmiecéj pięści
Bóg poszczęści,
W bitwie mocy doda.
Kosyniery, pikiniery,
I polska piechota,
Matka boska patrzy na nich,
Suknia na niéj złota;
Z srebra lana,
Pozłacana
Maryi sukienka;
Oj! łaskawie mówi prawie
Najświętsza panienka.
W każdą stronę
Obrócone
Oczy wciąż powleka;
Kto się żali,

Choć znajdaléj
Dopatrzy człowieka.
A kto aby raz przez życie
Wzrok Maryi spotka,
Już mu bieda
Czuć się nieda,
Każda łza mu słodka.

Przed obrazem sam najpierwszy
Naczelnik przyklęknie,
I pokłoni się do ziemi,
Ręce złoży pięknie.
A lud sobie dobrze wróży;
Uważają swoi,
Że Moskala ten pobije,
Kto się Boga boi.
To na obraz, to na wodza
Obracają oczy,
A prostacze dobre serce
Mało nie wyskoczy.
Spogląda się świata pani,
A ciemne jéj lica,

Jakże cudnie
W przypołudnie
Słoneczko oświeca.
I na twarzy u Maryi
Krwawe nikną blizny;
Za przyczyną Maryi zginą
Boleści ojczyzny.
— Idźże teraz już bezpieczny,
A nie bój się o nic;
Nie od miecza wróg uciecze,
A od kmiecych kłonic.
Znam ja twoją polską duszę,
Naturę krakowską;
Zanim ona była polską,
Pierwéj była boską:
Nosiłam cię na tym ręku,
Nimeś się urodził;
Nosiłam cię, wodziłam cię,
Żebyś swoich wodził.
Nie napróżno ci dawano
Niedolę tak rano;
Nie nadarmo między swemi

Psami ze wsi szczwano;
Nie nadarmoś świat obieżał,
Doświadczył boleści,
Żebyś nie miał poczuć w duszy,
Że cię pan Bóg pieści;
Nie nadarmo łza się stacza,
Smutek serce gniecie:
Spojrzyjże mi teraz w oczy,
Rozśmiejże się dziecię. —

Więc Kościuszko taki cichy
I pełny wesela,
Patrzy jako ptaszek lichy
W matkę Zbawiciela.
Madaliński się zadumał
Na pałaszu długim,
Zadumał się nad pałaszem,
Jakby chłop nad pługiem.
Co tak dumasz, Jenerale,
Co się dzieje tobie,
Polska sprawa, boska sprawa.
Daj ty pokój sobie.

Choćbyś myślał i nadmyślał,
Jak Moskali pobić,
Jak Polakom przeznaczono,
Tak się musi zrobić.
Kto uwierzy, kto wydzierży,
Ten pewno nie zginie;
Jeśli w własnéj krwi utonie,
To w niebie wypłynie.

Murowany kościół stoi,
Wrota modrzewiowe,
Nasz Dobrodziéj do narodu
Powiedział przemowę.
Co powiedział, to powiedział,
To już tak wnętrza,
Tak powiedział do każdego
Co matko najświętsza...
Polskie dzieci, kosyniery,
Ojczyzna kochana;
A pod naszym naczelnikiem
Trzęsły się kolana.
Prawie dziurgiem mu leciały

Z modrych oczu kapki;
Słuchał, słuchał, łzy ocierał
Barankiem od czapki.
Jak Dobrodziej lud przeżegnał
Złocistą patyną;
Jak powiedział, że Polacy
Nigdy nie zaginą:
Jakby z serca krakowskiego
Odpadł kamień młyski,
Wiwat, krzykną, nasz Kościuszko!
Wiwat Madaliński!

Zaparskały wszystkie konie,
Zabrzękły pałasze;
Maszeruje opłotkami
Polskie wojsko nasze.
Maszeruje, nie żartuje,
Kraj jak malowany,
Idą nasi, w trąbki grają,
Biją w tarabany.
Opłotkami, szeregami,
Konnica, piechota,

Małe dzieci zadziwione
Patrzały z za płota;
Powłaziły na gałęzie,
W te zielone gąszcze,
I na wierzbach, na topolach
Siedziały jak chrząszcze.
Tyle naszych idzie, jedzie,
Jak gościniec długi;
Lecz Kościuszki nie poznali,
Bo był jak i drugi.
A ci ludzie co poznali,
To mówili sobie:
Że téż taka wielka dusza,
W tak małéj osobie.

Kołem, kołem, ponad siołem
Krąży sokół siwy;
Pochował się przed sokołem
Wszelki ptaszek żywy.
Wyciągnięty jak rozpięty,
To skrzydłami wzruszy...

Popatrzał się nasz Kościuszko,
Nie ma żywéj duszy.
— Chociaż nie ma żywéj duszy,
Ani żadnéj trwogi,
Sprowadźcież mi przewodnika,
Co zna wszelkie drogi;
Trza mi człeka nie zdaleka,
A z téj saméj wioski,
By sprowadził a nie zdradził,
Ten naród krakowski. —

Wiec się skłonił przed Kościuszką
Wójt gospodarz setny,
Z pod kościoła sprowadzony
Staruszek stuletny.
Ten choć oczy dawno stradał
W okropnym pożarze,
Gdzie co leży, jak należy,
Dokładnie pokaże.
Krzywym wężem się podpiera,
Ręką na wiatr maca,

I przez ścieszki nieznajome
Drogę sobie skraca.
— Już ja dawno słyszał o tém,
Rzekł ściągnąwszy ręką,
Żeście, ojcze, pokarali
Moskwę pod Dubienką.
A pierw jeszcze powiadali,
Jak to po zwyczaju,
Żeście kędyś wojowali
Aż w murzyńskim kraju,
Że wam pereł uryańskich
W podarunku dano,
Jakby grochu łuszczanego
Węborek w kolano.
I że za te perły drogie
W morzu wyzbierane,
Przyjechaliście wykupić
Ojczyznę kochanę.
A Kościuszko z wdzięcznym śmiechem
Serdeczny ojczulu,
Gdybyć można garścią pereł
Ując Polsce bólu...

Lecz że kraju nie wykupić,
Gdy go wróg przywłaszczy,
Jak jagnięcia nie wyprosić
Z głodnéj wilczéj paszczy,
Więc już szczerze jak żołnierze,
Przy pomocy nieba,
Utraconą Polskę naszą
Krwią odkupić trzeba.
Krwią przeczystą nie pogańską,
Ale chrześciańską,
Każdą kroplą odważoną
Perłą uryańską:
Takiemi to perły, ojcze,
Co nam w żyłach płyną,
Wykupimy Polskę naszą,
Mateczkę jedyną.
— Prawdać, prawda, Naczelniku,
Na mój rozum kmiecy,
Kto chce na chleb zapracować,
Musi zgarbić plecy.
Niechżeć tedy Bóg pomaga
I matka Gidelska,

W polskiéj roli wyorana
Królowa anielska;
Niechżeć tedy... — i przycichnął
Starzec siwowłosy,
Wbił kolana w grząską ziemię,
Ręce wzniósł w niebiosy;
I na oczy pociemniałe,
Co nie widzą słońca,
Na te smutne oczy białe,
Wyszła łza gorąca...
Dwu ramiony podniesiony,
Jakby skrzydły dwiema,
Zdał się białym orłem polskim
Co dziś mocy nie ma,
I przygarniał pożółkłemi
Dłońmi wietrzyk polny
I brzęk szabli narodowéj.
I głos pieśni wolnéj...
Madaliński i Kościuszko,
Piechota, ułani,
Stali na wpół rozrzewnieni,
Na wpół zadumani.

A cóż mówisz Jenerale,
Wszak to szlachcic prawy,
I potoczył po narodzie
Wzrok serdecznie łzawy.
Matko boża, Pani świata,
Ojcze zbawicielu,
A serce w nim zakołata,
Jako dzwon Wawelu.
Co przepadło, to przepadło,
Co żywe, to żywe,
Nie nadobne, co nadobne,
Lecz co sprawiedliwe.
Dziadku! dziadku wstańcie z ziemi,
Lecz starzec nie wstaje,
Tylko ręką na powietrze
Nieme znaki daje.
— Idźcie, idźcie prostą drogą,
Idzie z wami taki,
Co na lotach, cały w złotach
Prowadzi Polaki.
Idzie, idzie po powietrzu
Ziemi nie dotyka,

A mnie dajcie ucałować,
Ręce Naczelnika...
I odwiedli na bok dziada.
Dziatwa na koń siada:
Mgła w dolinach się rozrzedza,
Opada, opada.
A z podemgły rozpędzonéj,
Jakby skrzydłem ptaszém,
Kraj szeroko się wynurza,
Siwem polem naszem:
Krzemienisty, kamienisty,
Pełen traw i wzgórzy;
Przecinany, poszarpany,
Jak po wielkiéj burzy.
A gdzie niegdzie w ciszy złotéj
Któréj nic nie budzi,
Stoją brzozy, jak sieroty,
Po odejściu ludzi.
Mgła opada po nizinach,
Leci za kraj świata,
Anioł boży z dolin, wzgórzy,
Siwe mgły rozmiata.

I wyczyścił całe pole
Jak oka źrenice,
I pokazał... tam Moskali,
A tu Racławice.


∗             ∗

Widać, widać ich szeregi,
A moc tego wielka;
Lecz nad nami, Polakami
Boża rodzicielka.
Nasz Tadeusz dobył szabli,
Za nim wszyscy wodze,
I żołnierza het do krzyża
Szykują po drodze.
A gdy wojsko ustawiali
W szyku należytym,
Konik siwy niecierpliwy
Ziemię rwał kopytem.

I wysunął się Kościuszko
Na przodek szeregu,

I zawołał: — wiara bracia,
Od brzegu do brzegu,
A najpierwéj wy wieśniacy,
Polski ludu rolny,
Widzisz Moskwę, to niewola,
Bij a będziesz wolny.
My tu bracia na swéj ziemi,
Ziemia to krakowska;
Nasza Polska i nasz krzyż ten
I rola ojcowska.
Czy nam zagon ten nie miły
Uznojony pracą,
Żeby Moskal go zabierał,
Jeden Bóg wie za co.
Wiara bracia przez Bóg żywy,
Kto Polak prawdziwy,
Niechże będzie już nie mściwy,
Ale sprawiedliwy.
Puszczać kosy na te chwasty,
Co nam pola głuszą,
Kochać Polskę nie połową,
Ale całą duszą.

Czyście dobrze zrozumieli,
Dobrze wysłuchali?

— Zrozumielim, Naczelniku,
Trzeba bić Moskali!...
Jezus Marya, hasło nasze, —
Jezus Marya! wrzasną;
A na rżysku od kos błysku
Zrobiło się jasno.

Kiedy naszym powiadują,
Jak żelazo trzymać,
Jak należy spuszczać kosę,
Jak wysoko imać,
Żeby sobie nie zawadzać,
W kosy nie uderzać,
Jak potrzeba razem spuszczać,
Razem się zamierzać:
Aż coś ciągnie z poza wzgorza,
Gościniec zakurza,
Jak szeroko sięgnie oko,
Siła tego duża.

Jeden mówi do drugiego,
Wolarz pędzi woły,
Poganiają walarczyki
Dębowemi koły.
Drugi mówi do trzeciego,
Pewnieć woły bure,
Bo przegląda coś burego
Przez tę pyłu chmurę.
A toć nieco jeno woły
Ciągną środkiem drogi,
Bo przez prochy,
Widać trochy
Pokręcone rogi.
Gdy tak ludzi
Wzrok nie łudzi,
Kościuszko przypada:
Walić mi tam w tę gromadę,
Co się pod nas skrada.
Więc piechury jak się złożą,
Jak oka przymrużą,
Jak nie grzmotną siekańcami
W tę gromadę dużą;

Jak nie pójdzie kul gromadka,
Po bokach pogłaszcze:
Aż tu widać, że to bure,
To moskiewskie płaszcze;
Aż tu widać że te rogi,
To nie rogi krzywe,
Lecz moskiewskie zakończone
Bagnety prawdziwe;
Aż tu widać nie wolarzy
Z dębowemi koły,
Lecz moskiewski starszy w górę
Trzyma pałasz goły.

Nasz doboszyk w bęben grzmoci,
Aż się cały poci;
A trębacze trąbią w dali,
Hurra! na Moskali.

Gdzie najwięcéj ludzi pada,
Tam Kościuszko leci,
Porządkuje, rozkazuje:
Trzymajcie się dzieci.

Żeby my to jeno sami,
Toby mniejsza o to,
Lecz cóż będzie z Polakami,
Z ojczyzną sierotą?...
Więc się nasi wyciągają,
Co zginie, to zginie,
A armaty wciąż im grają,
Jak bas na marynie.

Wiele złego na jednego;
Kościuszko spogląda,
Żeby chociaż trzy armaty,
Tego mu się żąda.
Szczęście nasze, że mgły ciągną,
Że się dymy kłucą,
Bo gdy zoczą, z kim bój toczą,
Czapkami zarzucą...

Coraz częściéj, coraz gęściéj
Kozactwo napada,
Wypuszcza się na prześpiegi,
Choć krzywdy nie zada.

Nie pomoże mocny Boże.
Tylko tak być musi,
Jak Moskala my nie zdusim,
To nas Moskal zdusi.
Popatrzał się nasz Kościuszko
Na mgliste niebiosy,
Zaplotł palce kłopotliwie
W swoje długie włosy.
Sztandarowym rzucił słowem:
By chorągwi strzegli,
A gdy jeden z rąk wypuszcza,
Drudzy wraz podbiegli.
Bracia śmieléj, niech się bieli
Choć podarty w szmatki;
Póki sztandar na wiatr wieje,
Póty naszéj matki.
Krótko cugle wziął do ręki,
Wpakował ostrogi,
Siwy konik stanął dęba,
Na obiedwie nogi.
Wstrząsnął grzywą
Parsknął żywo,

I puścił się pędem,
Gdzie za wzgórzem kosyniery
Stali jednym rzędem.

Stach Świstacki stał na prawém,
Głowacki na lewém,
Jak ów stary Waligóra
Podpierał się drzewem;
Długie wąsy mu spadały
Aż na białą świtę,
Na koszulę rozrzuconą
Piersi nie zakryte.
Ten choć słówka nie przemówił,
Cały czas się zżymał,
To raz kosę na ramieniu
To ją w ręku trzymał;
To wywijał nią jak piórkiem
Pisarz po papierze;
To jak stary się zamyślał
Gdy na rozum bierze;
Więc gdy ujrzał Naczelnika
Że samowtór spieszy,

Ucieszył się jak się dziecko
Matce nie ucieszy,
I zaśmiał się całą gębą
Jak to Krakus umie,
Kiedy przecie raz na świecie
Jakąś rzecz zrozumie;
I wyciągnął głazik mały
Z obszytéj kieszeni:
Cienko kosa zaostrzona
Trzeba jeszcze cieniéj,
I pośrodku i na przodku
Jak ongi do sieczki....

Podniosły się przed Kościuszką
Na kosach czapeczki,
Pokłonił się naród wiejski
Jak zboże w wietrzyku,
Wiwat! krzykną, najmilejszy
Ojcze naczelniku.

Niechże będzie pochwalony!

Na wieki! odwrzasną —

A na rżysku od kos błysku
Zrobiło się jasno.

— No cóż wiara Krakowiacy,
Jakże wam się widzi?
Czy się Polak dziś powstydzi?
— Zaś się tam powstydzi!

Jeszcze takie, Naczelniku,
Prawo nie nastało,
Żeby się to polskie wojsko
Moskiewskiego bało.
Niech docina, nie nowina
Krakusowi z kosą,
A toć prawda — nie nowina!
Krzyki się podniosą.

Więc Kościuszko nasz serdeczny
Za odpowiedź taką,
Poczęstował Bartłomieja
Fajką i tabaką.
Sam mu podał swoją ręką,

Ani pożałował,
Sam nałożył i założył,
Sznurek przymocował.

I przyklękli, w kosy brzękli,
Jak zwyczajnie młotkiem.
A Kościuszko między ludźmi
Przejeżdżał pośrodkiem.

A cóż mi to za wesele,
Gdzie nie ma skrzypicy?
Więc wyskoczył chudy duda
I dwaj kobeźnicy.
I skrzypiciel ukochany
Od narodu wielce,
Co mu skrzypce u sukmany
Wiszą na pętelce.

A gdy Bartosz czapkę w górę
Wyrzucił nad głowy,
Że już teraz za ojczyznę
Polski lud gotowy....

Jak nie hukną kobzy, dudy,
Skrzypka jak nie utnie,
Jak się nasi Krakowiacy
Nie puszczą okrutnie.
Od radości aż zadrżała
Ziemia poorana,
A wciąż pieśń się odzywała:
Danaż moja, dana!
Idą, idą, chylą głowy,
Uśmiechają lica,
To zabrzęknie kosa pięknie,
To utnie skrzypica;
To ich dymy w pół przesłonią,
To słońce oświeci,
Wiara pędem równym rzędem
Po pagórkach leci.
I piosenka wciąż dolata,
Cichym wiatrem gnana:
Danaż moja dana, dana,
Ojczyzno kochana.

Więc Kościuszko stojąc w mierze,

Weseli się szczerze,
Przy nim stoi Madaliński
I polscy żołnierze;
Z nimi, z nimi dla téj ziemi
Wstaje zorza nowa:
Nowa szlachta, Jenerale,
Bartosz z pod Krakowa.

Jeszcze z dala raz ostatni
Przez góry, parowy,
Rozbija się wdzięczna nuta
Pieśni narodowéj,
Jeszcze — jeszcze raz wystawa
Na skraju pobrzeża,
Stach Swistacki[2], Krakus gracki,
Jak Maryacka wieża.
I ostatni raz powtarza
Rola mgłą zawiana:
Danaż moja, dana, dana,
Ojczyzno kochana.
Uderzają... Jenerale,
Przycichł grzmot armatni,

Jeszcze jeden wystrzał pada,
Słyszycie! ostatni.....

I zniżyli kornie głowy
Przed zrządzeniem Bożém,
A wiatr dymem śród dąbrowy
Kołysał jak morzem.
Chwytał kłęby białe, szare,
Na lasy roznosił,
Po nizinach zabłąkane
Pozwiewał, pokosił;
I odsłonił na zachodzie
Słońca głowę krasną,
Na niebiosach i na kosach
Świecące się jasno.
Jakby się tam podnosiły
Skrzydła ptaków srebrne,
Wietrzyk chłodzi, słońce schodzi,
Już téż niepotrzebne.
Komu Pan Bóg błogosławi,
Temu się i wiedzie.
Idzie sobie Stach Świstacki

A Głowacki jedzie.
Jedzie, jedzie na armacie,
Na smoku mosiężnym,
Czapką wiewa, a lud śpiewa,
Głosem tak potężnym,
Jak na wiosnę się przewala
Fala rozdąsana;
Danaż moja dana, dana,
Ojczyzno kochana!

I stanęli przed Kościuszką
Krakowiacy śmiali,
Do nóg mu się pokłonili,
Potém zaśpiewali:
Kto za ciebie matko nasza
Zdrowia pożałuje,
Niech mu tego przy skonaniu
Pan Bóg nie daruje.
Ojcze miły, Naczelniku,
Przynosimy plony,
Osiem armat na wojenkę,
A cztery na dzwony;

Żeby codzień na świat biały
Brzmiały dzwony z wieży;
Na te wioski okoliczne,
Na ten wietrzyk świeży.
I żeby téż Panu Bogu
Była za to chwała,
I téj matce Przenajświętszéj,
Co nam sił dodała.
Oj! było tam pracy było,
Ale już nic nie ma.
Ot tak ojcze się robiło
Ramiony obiema.
I nic nam się nie zdarzyło,
Wszystkie kości zdrowe,
Tylko że się osmaliło
Pawie piórko nowe.
Więc Kościuszko po kolei
Ze Stachem, Bartoszem,
Radby się był chętnie dzielił
I ostatnim groszem;
Ale że to Polak szczery
Na złocie nie siedzi,

Przy swéj duszy nie miał więcéj
Jak trzygroszniak z miedzi.
Więc się dzielił polskiém sercem,
Dzielił dobrém słowem,
Oj tęsknoż to za tą Polską,
W Polsce za Krakowem.

Całe pole oczyszczone,
I tylko po stronie,
Owdzie leżą ludzkie ciała,
Owdzie leżą konie.
Po hułanie, dzielnym Janie,
Żałobą okryty,
Z opuszczoną wraca głową
Konik jabłkowity.
A po drugim, co za smugiem
Spoczywa pod brzozą,
Tobie w chacie, młodszy bracie,
Złoty krzyżyk wiozą.
Na trzy chłopy wykopali
Mogiłę głęboką,
Na trzy chłopy wysypali

Mogiłę wysoką.
I kosarze, gospodarze
Na kosach oparci,
Zapłakali swoich braci
Bo téż tego warci.

Oj! miłują nasi ludzie
Chociaż tacy twardzi,
A już tego sam Bóg kocha
Kto kocha najbardziéj.

I wróżyli, różni różnie,
Ten to, drugi owo,
I Kościuszko téż powiedział
Jedno małe słowo:
Dajże Boże ludziom szczęście
I co komu miłe,
A mnie niechaj kosyniery
Wysypią mogiłę,
Żeby matka powiadała
Ciekawemu chłopcu,
O téj bitwie Racławickiéj
Usiadłszy na kopcu. —

Czyli zginę między swemi,
Czy nie między swemi —
Nasypcież mi na mą trumnę
Racławickiéj ziemi. —

Cudza ziemia cięży człeku,
Swoja ziemia lekka,
Jakby jakie ludzkie ciało
Cała krwią przecieka;
Jakby jakie matki oko
Tyle łez ma w sobie,
To i dobrze Polakowi
W takim leżeć grobie.
Mgły powstają nad wieczorem,
Mokra pada rosa,
W górę, w górę Naczelnika,
Poszedł krzyk w niebiosa.

I podnieśli go jak piórko,
Jak ptaszynę polną;
Jak z miłości to z miłości,
To i wszystko wolno.
Stach go trzymał na ramionach,

Bartosz suchożyły;
Chorągiewki powiewały,
Kosy się świeciły.
Gdzieżeś nasza Polsko miła,
Straszne sądy Boże,
A ty świecisz wciąż miesiącu
Na niebieskim dworze.
Świeć miesiącu na te góry,
Lasy i krynice,
Niech się srebrzą, niech się złocą
Nasze Racławice.
Na tém polu, na téj roli
Polakom nie wstydno,
Kto za Polskę krew oddaje,
Niech mu będzie widno,


∗             ∗

Święta cisza na pagórkach
Ranny wietrzyk dmucha,
Obudził się stary żołnierz
Spogląda i słucha.
Ani słychu, ani dychu
W dalekiéj dąbrowie,

A tu jeszcze: danaż dana,
Szumi w staréj głowie.
Omamienież to prawdziwe,
Czary oczywiste!
Kołyszą się, krzyżują się
Dęby gałęziste.
Oj nie żadne omamienie,
Nie żadne to czary,
Całą nockę z nim przegwarzył
Dąb Kosynier stary,
I nim ze mgły porankowéj
Chmurne czoło przetrze,
Konarami, gałęziami
Przeciąga w powietrze.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Świętego.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Świstacki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teofil Lenartowicz.