Barcikowscy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barcikowscy
Podtytuł Powieść
Wydawca Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Zabawił Iłowicz w Gródku dni parę, odjechał, znowu się pokazał na parodniowy wypoczynek i stał się dobrym znajomym i swoim. Pani Anna pokazała mu swe gospodarstwo, pani Barbara zawiozła czółnem w dzikie ustronia, gdzie się bobry lęgły i miryady błotnego ptactwa. Poznał domowe psy, próg i zakąty, był jak u siebie.
Oswoił się z nim nawet Filip i nie uciekała Jadwinia, chociaż z tą znajomością szło najoporniej, bo dzieciak, czy go nie rozumiał, czy nie chciał, nie odpowiadał na najprostsze pytanie.
I tak upływał lipiec znojny i skwarny i dobiegała kresu rewizya i śledztwo inżyniera. Co prawda, mógłby robotę prędzej załatwić, bo winowajcy kradli tak bezczelnie, sprzeniewierzali rządowe pieniądze tak bezwstydnie, że i szperać nie było trzeba.
Ale Iłowicz przejął się rutyną urzędnika. Nie spieszył, bo dzień każdy miał dyety, każdy przejazd miał „prohony, ” a im więcej zapisanego papieru na najmarniejszą sprawę, tem pewniejsza pochwała i awans.
Pisali tedy jego sekretarze i pisali, żeby się stało gwoli duchowi urzędniczemu, a Iłowicz wysyłał raporty, gromadził „sprawki” „protokóły” i obliczał swe „prohony” i dyety.
Zresztą ze złodziejami musiał politykować. Przecie mieli stosunki, plecy, protekcye, względność dla przestępstwa. Politykował tedy Iłowicz, myśląc w duchu:
— Sprawę zamażą, a na mnie się skrupi. Kto zaręczy, że Afanasiew, którego teraz złapałem, jak kradł rządowe drzewo na kanale, za lat parę nie zostanie grubą rybą. A wtedy co? Ani się obejrzę, jak mnie przeflancują nad Peczorę, albo do Jakucka. I tam są inżynierowie, którzy nie mieli sprytu! Mnie na to nie złapią.
Pisali tedy sekretarze puste frazesy, Iłowicz je podpisywał, winowajcy gościli go i honorowali i awans był pewny, jak pewne setki za „prohony” i dyety.
Jedna pani Anna zakłócała mu spokój sumienia. Ona bo miała takie przedpotopowe teorye i poglądy, z któremi i dysputować nie było sposobu, a dokuczały.
Mówiła tedy:
— Jakże to, gdy spławiam drwa do miasteczka, ten twój Afanasiew każe mi płacić za każdy płot. Powiedz, ma on prawo, czy nie?
— To jest jego dochód! To się wszędzie praktykuje.
— Co to jest dochód? On bierze pensyę, aby pilnował całości kanału. A on z nas ściąga podatek. To jest kradzież i bezprawie, bo ja wcale z kanału nie korzystam. Drwa zostają na rzece. Pisaliśmy na to zbiorową skargę, ciekawam rezolucyi.
Iłowicz się uśmiechnął ironicznie. Więc żyły jeszcze w Rosyi osoby, które na podobną skargę spodziewały się rezolucyi.
— Jeśli ciocia chce, powiem Afanasiewowi, aby drzewo z Gródka uwolnił od opłaty. Ja to załatwię.
— O, co to, to nie: Płacą wszyscy, płacę i ja. Nie będzie powiedziano, że dla Janowej Barcikowskiej czynownicy czynią jakieś łaski. Coby o mnie pomyśleli sąsiedzi. Ty te bezprawia zanieś do wyższej władzy, poprzej naszą skargę, niech tego złodzieja do turmy wpakują. Oto twój obowiązek.
— Dowiem się o losach waszej prośby i uczynię, co można! — odparł, byle się jej pozbyć, bo wiedział doskonale, że skargę dawno rzucono pod stół...
Nareszcie pewnego dnia Iłowicz oznajmił, że przyjechał na pożegnanie, że wracać musi do Petersburga.
Poprosiły go, aby dni kilka zabawił i przystał z chęcią, myśląc o dyetach.
Tego wieczora pani Anna przyszła do dziecinnego pokoju na konferencyę z synową.
Dzieci już spały, babka zajrzała do każdego łóżka, dotknęła głowy, pogładziła po włosach i zatrzymała się nad Waciem. Twarz miała zamyśloną i smutną i bez słowa zrozumiały się z panią Barbarą.
— Trzeba się na coś zdecydować, — rzekła wreszcie, wzdychając. — Tedwin wrócił z miasta, mam list od doktorowej.
— Cóż, weźmie go na stancyę?
— Wzięłaby, ale dyrektor gimnazyum nie pozwala. Wolno jej trzymać tylko własnych chłopców, albo blizkich krewnych. Inni mogą być tylko na ogólnej kwaterze lub u profesora. Tedwin zwiedził te kwatery. Jedną utrzymuje wdowa po popie, drugą żona prystawa pijaka. Dzieją się tam okropności, o których Tedwin ledwie mi śmiał opowiedzieć. Raczej zabić chłopca niż go tam umieścić. Katolikom nie wolno uczni utrzymywać.
— Więc cóż będzie?
— Chybabyś sama tam zamieszkała, ale to niemożebne. Ja się tu bez ciebie nie obejdę, tych dwoje tu zostawić samopas nie sposób, tam zabrać, za kosztowne. Tedwin mi wyrachował, ile to wyniesie. Bez pięciuset rubli rocznie ani zaczynać.
— Pięćset! Przecie wpis...
— Cóż znaczy wpis! — przerwała pani Anna. — Przecie dyrektorowi trzeba dać, a inspektorowi także, żeby chłopak został przyjęty. Profesor rosyjskiego nie bierze łapówki wprost, ale wymaga, by chłopak brał u niego dodatkowe lekcye, po trzy ruble, bo go inaczej do egzaminu nie dopuści. Na stancyach biorą rocznie dwieście rubli, a książki, a mundury a inni profesorowie.
— Mój Boże, pięćset. To ani myśleć! — szepnęła zgnębiona matka.
— Więc chyba trzeba się zgodzić na propozycyę Iłowicza. Oddać mu chłopca i płacić, ile można będzie. Trzysta rubli zbiorę z biedą.
— Ja mam te korale. Dają mi za nie sto pięćdziesiąt rubli. Wystarczy na wyekwipowanie.
— Korale trzeba dla Jadwini schować. Lepiej sprzedamy broń po Sewerynie, co dla chłopców przeznaczona. To się zbierze, mniejsza. Nie o grosz się troskam, ale czy godzi się nam chłopca dać od siebie. Taki młody, tak wrażliwy, a nuż na zatratę go damy.
— Na wakacye przyjedzie. Iłowicz obiecał go strzedz.
— Iłowicz sam potrzebowałby opieki. Zarażony jest!
Promyk nocnej lampki oświetlał ich twarze stroskane, poryte bruzdami ciężkiej doli i wszelakich cierpień.
Patrzały na uśpionego chłopaka, walcząc ze sprzecznemi uczuciami, nieświadome, gdzie świętszy obowiązek. Nareszcie babka odetchnęła głęboko.
— Ja myślę, Basiu, że jednakże powinniśmy go kształcić — dać wychowanie; chleb i byt zapewnić. Tu na ziemi ledwie się trzymać można — nie godzi się mu drogę zagradzać dla bojaźni. — Wstydby nam było, żebyśmy go nie utrwaliły dotąd w zasadach i wierze! Przecie on ma dwanaście lat, nad wiek jest rozwinięty i myślący, niech idzie w świat i walczy. Innego wyjścia ja nie widzę.
— O matko, a jeśli go tam zwichną, skoślawią? — Mnie tak straszno, tak bardzo straszno. Jabym o Filipa mniej się bała. Ten taki uczuciowy i wrażliwy.
— A ja jestem go pewna. Złego towarzystwa nie zechce, niezdrowego wpływu nie przyjmie. W jego rodzie nie było zdrajców, ani odstępców, a gniazdo kochali nadewszystko. Filip nam może wstydu przysporzyć, ten nie!
— Wasza wola, matko! — szepnęła przez łzy pani Barbara. Pochyliła się nad Waciem, i łzy biegły na głowę chłopaka. Zdawało się jej, że go na śmierć oddaje, że go już nigdy nie odzyska.
— Bądźże rozsądna. Trzeba ofiarę ze siebie uczynić, zresztą chłopca przy spódnicy nie można trzymać. Mnie też ciężko, ale to nasz obowiązek. — Poprawiła kołdrę, przesunęła rękę po włosach wnuka, raz jeszcze ciężko westchnęła i odeszła. A matka uklękła przy łóżeczku i poczęła się gorąco modlić.
I tak się zdecydował los Wacia. Nazajutrz omówiono sprawę z Iłowiczem i poczęto śpiesznie szyć wyprawę chłopcu. — Uwolniono go od lekcyi i matka trzymała go przy sobie, ucząc, tłumacząc, ostatnie swe dając polecenie, ryjąc w pamięć i duszę.
Chłopak naprawdę nie zdawał sobie sprawy z okropnej zmiany i przewrotu, który przechodził. Matczynemi zaklęciami był przejęty, skupiony, dumny, że go traktuje, jak dorosłego, że ma być bohaterem.
Ciekawy był świata, dalekiej podróży, munduru, kolegów, wielkiego miasta. Paliło mu się w głowie i nie dawało spać po nocach. Kochał dom i rodzinę, ale ciekawość przeważała. Chciałby już jechać. Dłużyły mu się dni, które dla pani Barbary ulatywały za prędko — chwilami się zdawały.
Ostatniego dnia, gdy kufer był gotów, a Iłowicz zapowiadał ranny wyjazd, bo jeszcze w miasteczku musiał parę godzin spędzić, pani Barbara poprowadziła Wacia na wał forteczki, nad nurt wirujący i tam ostatni raz powtórzyła mu swe przykazanie.
— Pamiętaj, żeś polak i katolik. Żeś powinien być prawy przed Bogiem i przed rodakami. Pacierz codzień mów, medalika z szyi nie zdejmuj... Pamiętaj to, pamiętaj zawsze — ale milcz i pracuj. Łaski nie proś, przyjaźni nie zawieraj, bo nie wiesz, czy na dłoni, którą ci kto poda, niema krwi lub krzywdy. Ubogi jesteś — i niewolnik — cierpieć masz i znosić, boś słaby, ale chleba z nimi nie łam, serca im swego nie otwieraj. Gdybyś to uczynił, przeklęty będziesz, ja się ciebie wyrzeknę, Bóg się od ciebie odwróci — i będzie z tobą, jak w tej pieśni, com cię wczoraj nauczyła. Powiedz ją!
Wacio drżący, przejęty, nie swoim głosem jął mówić:

Głód, powietrze, ogień, woda
I wszelaka zła przygoda
Będzie temu, ktoby starą
Ojców swoich wzgardził wiarą.

A gdy umrze, garści ziemi,
Gdzieby spoczął między swemi,
Nie dostanie, ktoby starą
Ojców swoich wzgardził wiarą.

Marnie zginie, wiatr rozniesie
Prochy jego po wszem świecie,
Marnie zginie — ktoby starą
Ojców swoich wzgardził wiarą.

— Nauczyłam cię pacierza, nauczyłam historyi, nauczyłam pieśni. Mówię tobie, jak dorosłemu; wierzę ci i nadzieję dobrą mam w tobie. Gdybyś mnie zawiódł, tobym nie żyła, pamiętaj — umrę, gdy mej nauki zapomnisz, prośby nie wypełnisz. Tyś teraz głowa rodu, który trzysta lat na tej ziemi trwa i tak myślał i czynił — jak cię uczę. — O moje dziecko ukochane — bądź mi pociechą i chlubą.
Objęła go rękami za głowę, płacząc żałośnie, a chłopak się też rozpłakał — i przez łzy powtarzał:
— Ja mamusię kocham nadewszystko. Będę codzień pisał — wszystko napiszę — i co mamusia każe, zrobię. Ja chcę bohaterem być!
Na widnokręgu — na tle zachodu, tajemniczy młyn czerniał zawsze nieruchomy. Rzeka, lasy, łąki, były puste i głuche, i, jak zwykle, wielki smętek leżał nad okolicą rodzinną, z której Wacio odchodził, jak odchodzili przodkowie jego — na boje.
I tamtych matki żegnały — ale żadna z taką trwogą, jak pani Barbara. Bo tamte matki troskały się o rany i kalectwa cielesne, a ona o duszę swego chłopca.
Wracali potem do domu, skupieni i poważni, jak po przysiędze lub nabożeństwie i Wacio przez łzy — patrzał na dwór i pola, które już jutro opuści.
Na płocie, przy bocznym ganku, siedział Filip, jakby na nich czatował; i on był posępny i jakiś oszołomiony. Zbliżył się i brata za rękaw pociągnął. Weszli razem do dziecinnego pokoju, gdzie panował nieład pakowania, i Filip rzekł:
— Ja tobie dam moją skrzynkę. Jest przy niej zamek i klucz. Masz, tobie potrzebna! Upakuj w nią wszystko, co masz pięknych rzeczy, żeby ci ich nie ukradli.
I wydobył z pod łóżka pudełko staroświeckie, które na strychu znalazł — i u matki wyprosił. Było to najdroższe — co posiadał. Wykleił je kolorowym papierem, a klucz zawsze przy sobie nosił.
Teraz począł swe skarby wytrząsać. Były tam kawałki żelaza, baty, haczyki do wędek, rzemyki, sprzążki, i osobno — owinięte w bibułę, spinki kupione u węgra, scyzoryk i harmonijka malutka. Wszystko wytrząsnął i puste pudełko oddał bratu.
— Masz, tylko klucza nie zgub. No, pokaż, co ty tu schowasz.
Wacio przyniósł swe skarby i siedząc na ziemi, poczęli je pakować. Były tam tak piękne rzeczy, o których Filip nawet nie marzył. Był papier i pióra, książka do nabożeństwa z obrazkami, sakiewka jedwabna z „prawdziwemi” srebrnemi pierścionkami, a w niej całe trzy ruble i potrójny orzech na szczęście. Był scyzoryk drogi, może rublowy, pachnące mydełko, fotografia matki w ramkach i farby w pudełku. Bez zawiści Filip na to patrzył, pomagał układać. Wreszcie rzekł:
— O swoje króliki możesz być spokojny. Ja ich dopatrzę, na tę smarkatą nie będę się spuszczał. Bo teraz mama mi kazała gospodarzem tu być — dopilnuję wszystkiego! Czy tobie nie strach odjeżdżać?
— Czego? Będę się najlepiej uczył, będę nagrody brał.
— Oho — nagrody! Oni figę ci dadzą. Będą cię tłuc, jak stary Piotr dywany, aż pył leci.
— Et, co ty wiesz!
— Zobaczysz! Bazylowej wnuk był w szkole, w Petersburgu, i uciekł, bo mu kazali do cerkwi chodzić. Będzie i z tobą tak — tylko się nie przyznasz!
— Do cerkwi nie pójdę i bić siebie nie dam.
— To cię na Sybir zeszlą i co poradzisz! Ja stąd nie pójdę — za nic.
— Boby ciebie wuj nie wziął. Za mały jesteś i nic nie umiesz.
— Żebym chciał, tobym i bez wuja trafił. Ale ja nie chcę. Mam tu robotę. Ale ty napisz do mnie list — osobno do mnie. Dobrze?
— Napiszę.
— Pamiętaj, jak nie napiszesz, to skrzynkę odbiorę na wakacye. Cóż, podoba ci się ona?
— Dziękuję ci, przyszlę ci za to wielką harmonię.
— E, co mi tam harmonia. Nic nie przysyłaj. Ja ci daję na pamiątkę, tak z ochoty. Szkoda, że jedziesz!
I zamyślił się, nie umiejąc wyrazić godnie żalu. Chciało mu się płakać, ale na toby sobie nie pozwolił, bo to był wstyd i ujma honoru.
Raptem, zerwał się i począł swe skarby zbierać, wpychać je do kieszeni i w zanadrze — po chłopsku. Poznał zdaleka krok babki, której spotykać nie lubił.
Pani Anna weszła, niosąc stos bielizny. Domowe było płótno, przesiąkło zapachem ziół, któremi je w kufrach przekładano.
Spojrzała na dzieci surowo, jak zwykle i rzekła do Wacia niezwykle łagodnie.
— No, dziecko, masz tu koszuliny nowe i całe. Szanuj że ubrania, bo na cały rok ma ci starczyć. A z nagrodą wracaj, egzamin zdaj, pierwszym bądź. Jeśli co złego o tobie się dowiem, jak ojciec ukarzę. Matkę przebłagasz, ale mnie nie. Jestem jednak pewna, że wstydu mnie nie zrobisz. Prawda? Jeśli ci co będzie brakować, to śmiało pisz, a jeśli bardzo ci ciężko stanie, to cię zabiorę. Ale toby wstyd był, żeś nie przecierpiał.
Pieniędzy u wuja nie proś, o nic się nie napieraj, obywaj się, jak można, boś ubogi, ale łaski nie potrzebujesz. Niechże cię Pan Bóg prowadzi i błogosławi.
Zakreśliła krzyż nad nim, pocałowała w głowę, i prędko odeszła, nie chcąc się roztkliwiać.
Nazajutrz, wczesnym rankiem odjechali.
Staroświecka najtyczanka i czwórka sędziwa, wywiozła ich do miasteczka. W ostatniej chwili Wacio płakał okropnie, rzucał się na szyję matki i babki, obejmował Jadwinię i służbę domową.
Wszyscy byli powarzeni i smutni, pani Barbara postarzała o dziesięć lat, pani Anna roztargniona. Bryka wytoczyła się za bramę, wołano z ganku ostatnie pożegnania, zagłuszone turkotem. Wacio wyglądał, wstrząsany łkaniem. Iłowicz zapalił cygaro.
Droga skręciła, drzewa zakryły podwórze i dom, wreszcie i dwór cały zniknął za piasczystem wzgórzem.
Na czubie przydrożnego dębu, schowany w gałęziach, Filip siedział, i patrzył za powozem. Rano, nie przyszedł się pożegnać, choć go wołano, nie usłuchał.
Bał się okazać żal — i płakać.
Teraz, zakryty liśćmi, chlipał i nie zszedł, aż mu łozy i piaski zakryły zupełnie powóz.
I popłynęło dalej cichym, monotonnym trybem życie w Gródku, z codziennemi sprawami, troskami, rzadkiem wytchnieniem lub rozrywką.
Zostało po Waciu puste łóżeczko i miejsce przy stole, w sercu babki wielka nadzieja, w sercu matki wielki niepokój.
Rodzeństwo, dzieci, prędko zapomnieli o nim, nieliczni znajomi ledwie zauważyli, że ubył, a gdy się dowiedzieli, chwalili postanowienie kobiet, zazdroszcząc nawet trochę protekcyi wpływowego krewnego.
Pani Barbara oczekiwała listu gorączkowo.
Przyszedł zaledwie po miesiącu. Wacio donosił, że mu bardzo dobrze u wuja, że go bawią i pieszczą, że przygotowuje się do egzaminu, sam jeszcze nie wie do jakiej szkoły.
Był dopisek Iłowicza, że chłopak prędko się z losem pogodził, że jest posłuszny i ambitny, uczy się dobrze — i że ma nadzieję przy wielkiem staraniu umieścić go u „prawowiedów”.
Co prawda Iłowicz już żałował, że obarczył się chłopcem. W jego kawalerskiem życiu wychowaniec był niedogodny. Iłowicz żył wesoło — lubił towarzystwo, karty, hulankę. Przyjmował kolegów, miał „stosuneczki”, przywykł do woli i swobody.
A tu spadł mu na głowę chłopak ciekawy i rozwinięty, który o wszystko pytał, dziwił się, śledził, a przytem potrzebował opieki i zajęcia.
Więc tedy postanowił wywinąć się zręcznie od obowiązków. Zapakować chłopaka do internatu — pozbyć się świadka i kłopotu. Widywać go tylko co parę tygodni, opiekę zastąpić pieniędzmi.
Pani Barbara przeraziła się internatem. Więc dziecko jej wezmą całkiem w niewolę. A któż sprostuje mu kłamstwa, któremi tam jego umysł nakarmią, kto dopilnuje jego pacierza, mowy. Napisała tedy do Iłowicza swe wątpliwości i trwogi, prosząc, by go z domu nie oddawał, posyłał do gimnazyum.
W trzy dni po wysłaniu listu, nadeszła wiadomość z Petersburga. Wacio egzamin świetnie zdał, był przyjęty do „prawowiedów”. Iłowicz szczycił się i zachwycał tym rezultatem, pisał tak wymownie, że przekonał nawet panią Annę.
— To jest szkoła wyborowa, kosztowna, lada jakiej hałastry nie bywa, jest „pewność”, że chłopak nihilistą nie zostanie, nie zmarnuje się, jak Kazio Osowski, co z czwartego kursu technologów poszedł na Sachalin. A zasady i wiary dopilnujemy na wakacyach. Zresztą pisać będziemy.
Ba — i pisać nie było łatwo. W następnym liście przestrzegł Iłowicz, aby pisano bardzo oględnie, gdyż korespondencya od i do chłopców podlega cenzurze szkolnego zarządu. Żeby zatem uważały, co i jak piszą, bo mogą i siebie i chłopca skompromitować.
Zaraz też pierwsze listy Wacia to okazały. Snać chłopaka ostrzegł Iłowicz, czy koledzy, bo pisał krótko, sucho, po żołniersku, o swych naukach tylko i z pozdrowieniem. Wspomniał tylko, że ma przyjaciela w klasie i towarzysza w sypialni Jana Lassotę, który także ma siostrę Jadwinię i króliki w domu.
I zobaczyła pani Barbara z przerażeniem, że w pisowni użył już trzy razy liter rosyjskich, przez pomyłkę.
Gdy list przychodził, Filip dopytywał o wieści. Dziki chłopak wziął na ambit, przychodził do matki na naukę, i nie krzywdził Jadwini, czasem dopominał się o zajęcie, i polecenie każde skrupulatnie spełniał.
Matka odczytała mu list i rzekła:
— Widzisz, jak Waciowi tam dobrze. Mógłbyś i ty pójść do szkół, mieć śliczny mundur i kolegów do zabawy i pracy, żebyś się uczył.
— Ba!... a kto tutaj zostanie? — odparł. — Taki mądry, wielki pan, jak Wacio, nie zechce siana dzielić z chłopem, a zimą bydła doglądać! Ho, ho, taki nie on, a ja będę gospodarzem. Tak zhardział, do mnie obiecał napisać, a nie pisze! Niech mu będzie smaczny Lassota, ja też bez kolegi nie zostanę.
Uważała pani Barbara, że pochwała postępów Wacława nie wzbudzała w nim ambicyi, owszem, upór i powrót do dzikości. Po takim liście, znowu się buntował, nie pilnował domu, stawał się coraz zuchwalszy.
Przyszło do tego, że parę nocy spędził po za domem, zapewne w swych „domach”. Odebrał chłostę od babki i przesiedział o chlebie i wodzie w lamusach.
Na to przestał przychodzić do matki na naukę i gdy mu zapowiedziała, że straci kasztanowate źrebię, wyrzekł się go zuchwale.
— Niech je sobie mama zabierze. Ja sobie kupię jeszcze ładniejsze.
Co gorsza, Jadwinia pozbawiona wpływu starszego, przystała duszą i ciałem do młodszego brata i nabierała jego wad i samowoli.
Uciekali teraz we dwoje na włóczęgi po ogrodzie i polach, rabowali owoce, piekli kartofle w popiele z wiejskiemi dziećmi, brodzili po rzece, łazili po drzewach, płatali tysiączne psoty.
— Co tu robić! Co robić!? — rozpaczała pani Barbara, zużywszy gderania, morałów, próśb i kar, jednakowo bezskutecznie.
— Niechno zima! — mówiła filozoficznie babka. — Mróz ich do domu zapędzi, a wtedy weźmiemy w kluby. Będę siec, siec!
Przyszła jesień chłodna, dni krótsze, długie wieczory. Listy od Wacia były coraz rzadsze i coraz się pamięcią od domu oddalał. Już nie pytał o króliki i ogródek, nie dawał poleceń — zapominał. Nauki szły mu dobrze, potwierdzał to Iłowicz, ilekroć doń matka udawała się po wieści.
Teraz pani Barbara rachowała czas do wakacyi. Młodsze dzieci, wedle przepowiedni babki, więcej się domu trzymały. Pan Tedwin rozpoczął znowu porządne wykłady, ale z małym skutkiem.
Filip gorzej czytał i pisał od Jadwini nawet, był nieuważny i tylko wyglądał końca lekcyi, by zemknąć od nauczyciela.
Przyszedł nań gust do ciesielki. Zwłóczył do pokoju drzewo i deski, budował czółna, młyny, wszystko bardzo fantastyczne i nieudolne. Pomimo wszystkich wad, była w tym chłopcu wielka pracowitość i zawziętość do postanowienia.
Jednakże potrafili gdzieś się ukrywać i spędzać bez dozoru długie godziny. Myślała zrazu pani Barbara, że przesiadują u Bazylowej w oficynie, ale i tam ich nie było.
Jadwinia badana nie zdradziła ukrycia, Filipa nawet nie próbowano śledzić. Pani Anna zniecierpliwiona, dała obojgu rózgi i zapowiedziała, że gdy się jeszcze raz schowają, dostaną zdwojoną porcyę. Pomimo to dzieci nazajutrz, w godzinie lekcyi, znowu zginęły.
Rozpoczęto tedy nie na żarty przeszukiwanie dworu i odkryto, że dzieci przez sień boczną dostały się na strych i tam we framugach olbrzymich kominów miały zimową kryjówkę. Było to bardzo dowcipne schowanko; urządziły się nawet wygodnie, bo miały zapasy jedzenia, pościągane z sadu i ogrodu owoce, orzechy, groch, co się dało uchwycić.
Egzekucya, która potem nastąpiła, pozostała pamiętną obojgu, przez dłuższy czas zapanowała karność i spokój, ale Filip miał złe oczy i kreśląc krzywe laski w zeszycie, lub jąkając się nad czytaniem, przemyśliwał odwet.
Razu jednego zwierzył się ze swych planów Jadwini, którą zupełnie zawojował.
— Wiesz ty, że ja się wybieram w świat! — rzekł jej.
— Gdzie? To i ja! — odparła z zupełną gotowością.
— Nie — sam pójdę. Dojdę do morza, wsiądę na okręt, a jak się rozbije, osiądę na bezludnej wyspie, jak Robinson, i sam sobie wszystko zrobię, i wyspa będzie moja.
— To i ja z tobą? — szepnęła.
— Ty poczekasz, aż ci przyszlę wiadomość, że już! Złapię bociana i list mu przywiążę.
— Aha, a jeśli to będzie jaki cudzy bocian, nie nasz.
Zamyślił się, ale pomysły miał na zawołanie.
— Napiszę do Jadwigi Barcikowskiej, to kto znajdzie, to ci odeśle.
— A jakże uciekniesz, złapią cię i babunia da rózgi.
— Oho, nie znajdą! Ja to wszystko obmyślę sprytnie. Niechno wiosna!
Zdziwiła się bardzo pani Barbara, zdybawszy go raz, jak szył płócienną suknię.
— Na co ci to?
— Tak sobie! — odparł. — Trzeba wszystko umieć zrobić!
— Czemuż nie chcesz umieć czytać i pisać?...
— To już Wacio będzie umiał za dwóch! Ja chcę pracować.
Przekonania chłopskiego, że nauka jest próżniactwem, nie można mu było z upartej głowy wybić.
— Więc chcesz być pastuchem, czy parobkiem? — wołała matka z rozpaczą.
— Zobaczy mama, czem ja będę! — mówił z gęstą miną. — Ja będę nad wszystkich silniejszy!
Minęła zima, przyleciały skowronki i dzikie gęsi, kra spłynęła z rzek, spleśniała ziemia wyjrzała z pod śniegu, dzieci objęły w posiadanie ogród, i zwiedzały zeszłoroczne kryjówki i coś ze sobą radziły po kątach.
Pewnego dnia na obiad przyszła tylko Jadwinia, zapłakana, wystraszona.
— Gdzie Filip? — spytano.
— Nie wiem! — odparła lakonicznie.
Cały dzień nie wyszła, siedziała w kącie, popłakując.
— Co ci, dziecko! Może cię Filip skrzywdził? — badała matka troskliwie.
— Nie! — odpowiadała połykając łzy.
Na wieczerzę Filip się nie pokazał. Szukano, wołano, bezskutecznie.
Noc zeszła w trwodze i niepokoju. Rano, rozesławszy gońców na wsze strony, wzięto na spytki Jadwinię.
Długo się wykręcała, wreszcie wyznała:
— Filip popłynął aż do morza na bezludną wyspę. Wziął czółno ogrodowe i pewnie już niedaleko morza!
Ile było czółen we wsi, wszystkie ruszyły szukać zbiega, ale nikt nie wierzył, by go żywym powrócono. Zapewnie się utopił na pierwszym zakręcie lub wirze. W wielkiej trosce upłynął cały dzień i noc. Rano pod dom zajechała bryczka, w której siedział niemłody mężczyzna i Filip.
— Mój Boże — dzięki ci że żyje! — wołała pani Barbara, zapominając o całej winie, nie uważając na nieznanego zbawcę.
Pani Anna poznała go i poczęła dziękować.
Był to ich imiennik, Barcikowski, rządca w hrabiowskich dobrach.
Oddał chłopca matce i opowiedział całą historyę.
— Wczoraj rano znalazłem go nad rzeką, mokrego od stóp do głowy. Czółno się wywróciło, wpadł w wodę i dopłynął do brzegu. Skostniał i osłabł, ledwie go rozgrzali u mnie w domu i ledwie się dowiedziałem, kto jest. Plótł jak na mękach — prosił o służbę i zajęcie, wybierał się dalej iść, kłamał, że go wysłano do miasteczka. Ale się zdradził, że mieszka w Gródku, i oto odwożę paniom kawalera. Wart plag, ale kamienny to będzie kiedyś człowiek.
— Do grobu on nas obie wpędzi przed czasem! — rzekła pani Anna desperacko.
Barcikowski, ogromny chłop, patrzący bystro i rozumnie z pod krzaczastych brwi, ręką machnął.
— Niech panie nie desperują, miałem i ja takiego. Nic się uczyć nie chciał, nikogo nie słuchał, najszaleńsze psoty płatał. Wszystkiem laski na nim pobił, bez skutku. Więc zaprzęgłem do roboty smarkacza, miał czternaście lat. Wyręczałem się nim, dawałem rozkazy, używałem do posyłek. I chłopak się ujeździł, uchodził, żem go nie poznawał, nastarczyć zajęcia nie było można. Miałbym z niego pociechę!
— Ale co? — zagadnęła pani Anna.
— Ano, umarł! — mruknął ponuro olbrzym.
— Pewnie wypadek.
— Nie. Tyfusu dostał, oboje! Córka została... on nie wytrzymał.
— Pan ma więcej dzieci?
— Nie, jedną córkę, najmłodszą. Ośm lat skończyła. Hoduje ją ciotka, bo i żona zmarła. Miałem pięcioro dzieci, matkę, żonę. Wszystkom pochował w Ładyniu.
— To już pan dawno tam służy?
— Już ośmnaście lat.
— Ale w Dyszni kto pozostał?
— Bratum oddał, bo dzielić się nie było czem. Jeszcze go często poratować trzeba, żeby się utrzymał. Chłopców ma, niech siedzą na ziemi. A pani więcej wnuków ma?
— Dwóch?! Starszy się uczy w Petersburgu i ten niecnota. Jest i dziewczynka, ośmiolatka. Drobiazg!
— Uchowa im pani Gródek, aż dorosną. Taki u pani ład i skład widać i słychać, że aż miło.
Uśmiechnęła się pani Anna, pochlebiona w swej dumie i pracy. Barcikowscy z Dyszni byli zwykle lekceważeni przez Gródeckich i ledwie się znali, ale ten podobał się pani Annie.
— To niechże pan moją gospodarkę bliżej obejrzy — zaproponowała.
Tymczasem pani Barbara zajęta była odzyskanym Filipem. Trzeba go było przebrać i wyszorować, wyglądał istotnie jak rozbitek.
Dawał ze sobą robić, co chciano, stracił butę i zuchwałość, patrzał posępnie, jak wilczek, pojmany w sieć, zmęczony oporem i buntem.
— Teraz będzie bicie! — myślał, zaciskając usta.
Ale pani Barbara wzięła go do swego pokoju i spytała smutno:
— Dlaczegoś to zrobił, Filipie! Taką troskę, niepokój, strach! Dlaczegożeś odemnie uciekł, dlaczegoś mnie porzucił?
— Ja od mamy nie uciekałem! — zamruczał. — Żebym sobie wyspę dostał, tobym zabrał mamę i Jadwinię.
— A dlaczegóż to ze mną nie chcesz być?
— Bo mi się nudzi. Nie mam co robić porządnie.
— A cóżbyś chciał robić!
— Cokolwiek, ale żebym sam robił. Ten pan mówił, żebym już mógł na ogrodnika pójść, ale ja wolę na furmana, albo na kowala.
— To czemużeś mi tego nie powiedział?
— Bo mama mnie ma za dziecko i nie słucha!
— A ty nie dotrzymujesz obietnic. Obiecałeś mi wysłużyć sobie źrebię — i co?
— I co? — wybuchnął. — I mama raz na tydzień coś mi kazała robić, a resztę czasu pan Tedwin mnie trzymał. A babunia mnie bije, czemu nie bije Pawła, furmana, co owies na wieś nosi, czemu nie bije Marka, kowala, co chłopom siekiery z naszego żelaza robi, albo Teodora, ekonoma, co śpi na łące, jak chłopi siano wożą! Oho, ja wszystko wiem!
— Trzeba było babuni powiedzieć.
— Oho, niech babunia mnie sama zapyta...
Tu się zamyślił i nagle zapytał:
— Dostanę w skórę, jak ten pan pójdzie?
— A czyś nie zasłużył?
Poczerwieniał i zbladł i pięści zacisnął.
— Dopóki mnie bid będą, będę uciekał i ucieknę! Ja nie chcę, żeby mnie bili!
— Więc stań się innym, a będziemy cię traktowali, jak człowieka dorosłego. Ale ty próśb i nauk nie słuchasz, jesteś krnąbrny i zły. Zgryzotę i wstyd tylko nam sprawiasz. Zmuszasz nas sam do kary!
Filip milczał. Był zrozpaczony swą klęską. Czółno się przewróciło, sakwy jego wypchane chlebem, narzędzia przeznaczone do bezludnej wyspy, broń, do walki z ludożercami — wszystko przepadło i odwieziono go na razy babki i pośmiewisko całego dworu.
W tej chwili pani Anna zawołała synowę do gościa. Już wrócili z gospodarskiej lustracyi, a że chwalił ład i dobytek, więc zupełnie ujął gospodynię.
— Wiesz ty, Basiu, co mi proponuje pan Barcikowski — rzekła. — Chce wziąć do siebie Filipa na naukę.
— Toć dziecko małe; — szepnęła pani Barbara. — Jeden nam tylko został!
— Jeden — ale temu my rady nie damy. On potrzebuje męskiej ręki i kierunku. Tyś za słaba, ja nie mam czasu — chłopak się zmarnuje, jeśli życia nie straci w szaleństwach. Mnie już sił braknie na borykanie się z nim.
Bani Barbara milczała, jak zwykle wobec woli świekry, a Barcikowski rzekł:
— Majątek duży paniom został a nie byle kto da mu rady. Chłopak musi coś umieć, jeśli ma nim kiedyś zarządzać. U mnie nabrałby rutyny i praktyki.
— Taki mały jeszcze! — szepnęła matka.
— Potrafi jednak dokuczyć za kilka dorosłych — mruknęła pani Anna.
— Niechby podrósł, choć parę lat jeszcze! — protestowała pani Barbara. — Mam nadzieję, że się poprawi.
— Jak chcesz. Zmuszać cię nie będę — umywam ręce!
— Ja zaś i za parę lat, jeśli dożyję, gotowem go na praktykę wziąć. Podobał mi się chłopak i wspomną panie moje słowo, że kamienny człowiek z niego będzie. Potrzebne do wszelkiego zawodu są zdolności i siły, ale na tutejszej ziemi trwać, to bodaj najcięższy zawód.
Jestem zdania, że tyle majątków upada dlatego tylko, że rodzice nie najlepsze, a najgorsze dzieci zostawiają na roli. Jużem się nieraz o to spierał. Kto kilku synów ma, a jest wśród nich nieuk, to powiadają: ten może szkół nie kończyć — niech gospodaruje. Aha, przeszły te czasy, gdy majątek był synekurą! Ile to fachów musi teraz posiadać rolnik, by się ostał! Niby to my kochamy tę ziemię, a zbywamy ją byle czem i byle kim. Co zdolniejsze, zmyka w świat na lżejszy chleb! Żebym ja syna miał i kawałek ziemi, nie puściłbym go w świat, ale bym go uczynił fachowym agronomem. Nieprzebrane skarby są w roli!
— Słusznie pan mówi, ale nie zawsze można uczynić, co się pragnie. Nasz chłopak nie chce się niczego uczyć. Zużyłyśmy już wszystkie argumenty.
— A on tylko marzy o pracy i obowiązku. Ręczę, że jużby mógł pani pomagać. Rzadki w tym dziecku jest spryt i rozwinięcie — ale nie do nauk, tylko do czynu. Okrutnie mi się podobał. Będzie z niego człowiek! Zobaczą panie.
Pani Anna się zamyśliła. Pierwszy to raz ktoś zwrócił uwagę na upośledzonego Filipa. Ona sama dotąd pamiętała o nim tyle tylko, ilekroć trzeba było karać.
Barcikowski został na obiedzie, na który też i zbieg przyszedł, ukosem patrząc na wszystkich w oczekiwaniu egzekucyi.
— No i cóż kawalerze! — zagadnął go Barcikowski — pojedziemy razem do Ładynia. Babunia i mama oddają ciebie na służbę do mnie. Podoba ci się?
Filip zerknął na babkę i matkę — i spytał:
— A czego ja będę u pana doglądał?
— Koni.
— Tylko ja sam, nikt więcej?
— Nikt.
— To dobrze! — odparł po namyśle i znowu po chwili zagadnął:
— A ile mi pan zapłaci?
— Trzydzieści rubli.
Chłopak kiwnął na zgodę.
— A cóż ty zrobisz z trzydziestu rublami? — spytała matka.
— Kupię sobie konia i fuzyę! — mówił coraz śmielej.
— A umiesz strzelać? — zagadnął Barcikowski.
— O jej! Wielka sztuka. Strzelałem nieraz.
— A któż ci fuzyę dawał?
— Nikt nie dawał. U ogrodnika w budzie wisi!
— A zabiłeś cokolwiek?
— O jej! — odpowiedział, ale urwał, a Jadwinia dodała:
— A kaczkę jakeś zabił, to gdzieś zginęła w wodzie.
Filip szturchnął ją w bok. Umilkła przerażona. Była to swojska kaczka, zastrzelona przez pomyłkę.
Po obiedzie odjechał Barcikowski, a Filip daremnie oczekiwał egzekucyi. Babka pojechała w pole do siewu, matka miała wyżej głowy roboty w ogrodzie i oborze — zapomniano o nim.
Chłopak był oburzony, że zażartowano widocznie z niego co do tej służby w Ładyniu i pełen złych myśli umknął na pociechę do Bazylowej.
Babina mieszkała w oficynie obok kurników i zajmowała się z zamiłowaniem lęgiem drobiu.
W stancyi pełno było piskląt, kwok gdaczących i gniazd. Starowina krzątała się wśród tego drobiu, sucha i zawsze zatroskana swymi pupilami. Ale dla faworyta, Filipa, którego niańczyła, znalazła uśmiech i czas na gawędę.
— Cóż ty, kotku, zrobił? Śmierci szukał i nawet mnie się nie przyznał. Ja tu już ciebie opłakała! Może ty jeść chcesz?... Może tobie mleczka dać?
— Cholera! — burknął dosadnie urwis, rzucając się na posłanie starej i kopiąc nogami.
— Filipku! cyt że, cyt! — upominała łagodnie. — Kurczęta mi postraszysz! Cóż? wybili ciebie? Boli?
— Nie wybili jeszcze. A ja poprzysiągł, że ucieknę i ucieknę! Ja tu nie wytrzymam!
— Chryste Jezu! Do ciebie coś przystąpiło. Co ci za krzywda. Nie głodnyś, odziany, obuty, do roboty cię nie gonią. Opamiętaj się!
— Nie opamiętam się. Niech mnie na służbę puszczą. Choroba na takie życie!
Klął jak jego rówieśnicy i koledzy, wioskowe wyrostki. Bazylową nie bardzo to gorszyło, ale nie rozumiała jego żądzy pracy.
— Oj, kotku! ty nie wiesz, co to robota i służba, kiedy się jej napierasz. A toć niewola. A ty panować możesz. Dajże pokój waryacyi. Ot, na ryby pójdź, raków poszukaj. Zabaw się!
— Nie chcę! Nie będę! Ten pan mi obiecał służbę, niech mnie puszczą. Ja ich nie potrzebuję, ja nie dziecko.
— Chryste Jezu! ty nie dziecko? A cóż? Może żenić się chcesz? Losy do wojska już ciągnąć?
— Maksym Sojka rok odemnie młodszy, a już na służbę poszedł. W niedzielę do chaty przychodził i pokazywał mi pieniądze, co zarobił.
— Toć Maksym z biedy służy — bo sierota, a ty pan i dziedzic! Coś ci zadali w tym Ładyniu, żeby ciebie przyciągnąć. Powiedz — pił ty tam co?
— Pił herbatę.
— A kto ci podał?
— Jakaś stara pani.
— Aaa, a wsypała co do niej?
— Nie, tylko ta mała, co tam jest, wrzuciła mi do szklanki swoją bułkę.
Bazylowa podumała chwilę i głową potrząsła.
— Nie może być! — zdecydowała.
Filip patrzał w sufit i sapał oburzony.
— Oszukali mnie, ciągle zwodzą! — wybuchnął. — Ja im urządzę sztukę!
— No, no! Powiedz-że mnie.
— Nie powiem nikomu. Zobaczycie!
Zerwał się i wyleciał ze stancyi.
— Chryste Jezu! Trzeba panią ostrzedz! — zawołała babina, ogarniając się, i ruszyła do dworu.
Pani Barbara wysłuchała ze strachem relacyi, i poczęła wołać Filipa, naturalnie bez skutku.
Znowu szukano go wszędy i dopiero po kilku godzinach okazało się, że przebrnął rzekę, uchwycił w stadninie konia, Michałka pastucha pobił, odebrał mu uzdę, na konia wsiadł i poleciał — Bóg wie gdzie.
Pobicie Michałka było problematyczne; zapewne ci towarzysze figlów i psot umówili się zgodnie, a owe razy i wydarcie uzdy było wymysłem dla osłonięcia pasterza przed odpowiedzialnością.
Pani Barbara pozostała bez argumentu wobec świekry.
— A co? Nie mówiłam ci! Oddać go Barcikowskiemu, kiedy brać chce! Nie dasz mu rady! Cóż, katować go będziemy! Co to pomaga! Codzień gorzej! Wstyd tylko wobec ludzi i zgryzota! To ród taki, niczem nie pohamowany. Nie damy rady — nie damy. Odrodziły się w nim wszystkie szaleństwa przodków. Na Boga się zdać; albo szubienicy się doigra, albo krzyża! My już nic nie poradzimy. Teraz pewno do Ładynia umknął! Pojedziemy tam obie jutro, przeprosimy Barcikowskiego i jeśli jeszcze chce, niech go trzyma!
Tej nocy pani Barbara wcale nie spała. Widziała wciąż dwa puste łóżeczka chłopców, jak dwa gniazdka, z których ptaszęta wyfrunęły, tak wcześnie, takie małe i słabe, i czuła się teraz zupełną sierotą.
Gdy pomyślała o Jadwini, jeszcze ją większa gorycz ogarniała. Po co ten drobiazg się urodził i chował! Na dolę jej podobną, bez słońca i swobody. Za lat dziesiątek pójdzie, jak ona — w obcy dom i oprócz pracy i trosk nic nie zazna.
Nie było biedactwu się rodzić!
Nazajutrz rano pojechały do Ładynia.
Dobra hrabiowskie leżały już poza siecią rzek i moczarów, w żyznej ziemi i odcinały się wybitnie od majątków drobniejszych obywateli, dobrobytem i kulturą. Pani Anna przypatrywała się z przyjemnością łanom dobrze uprawnym, rosłej fornalce, pługom i siewnikom, sile i dostatkowi gospodarki.
Klucz to był, siedm folwarków, fortuna pańska. Sama rezydencya, pałac w parku, była jak zaklęty zamek w baśni. Nikt tam nie mieszkał.
Hrabia przyjeżdżał rzadko kiedy, w jesieni na polowanie; nikt go nie znał w okolicy.
Zdala od rezydencyi stał dwór właściwy, rojny, gwarny, tętniący życiem. Tam w niepozornym drewnianym domu mieszkał rzeczywisty władca i wódz ziemi i roboczej armii.
Gdy panie z Gródka stanęły pod gankiem, Barcikowski właśnie miał wyjeżdżać. Stały konie zaprzęgnięte, wyszedł naprzeciw nich w burce podróżnej.
— A ja do Gródka! — zaśmiał się, pomagając im wysiąść.
— Filip jest? — zagadnęła pani Barbara.
— Jest, ale już na robocie. Wydaje z pisarzem obroki.
— Amen! — rzekła pani Anna. — Jeśli pan łaskaw, proszę go zatrzymać!
— I owszem, dziękuję paniom! Będę miał znowu dwoje dzieci.
Wprowadził je do sieni, ładnie przystrojonej trofeami łowów i zawołał na dziewczynkę, która im się przyglądała przez szparę we drzwiach.
— Muszka, poproś-no ciotki. Mamy gości, a przyjdźno się przywitać!
Po chwili do salonu przyszła kobieta lat średnich, ciemno ubrana, z ujmującym na twarzy uśmiechem, prowadząc za rękę Muszkę, która dygnęła grzecznie i pieszczotliwie przytuliła się do ojca.
— Przedstawiam paniom moją siostrę i gospodynię, a ten fafel, to moja jedynaczka! — rzekł wesoło Barcikowski, gładząc włosy dziecka.
— Musi być w wieku naszej Jadwini.
— Ośm lat skończyła. Z Filipem są już w wielkiej przyjaźni. Wiesz, Muszka, Filip u nas zostanie.
— Naprawdę? — spytała radośnie ciotka.
— Pani będzie miała z nim nie lada kłopot! — rzekła pani Anna.
— Byłabym najszczęśliwsza, żeby dzieci było co najwięcej w domu. To słońce prawdziwe i najmilsze zajęcie.
— O, nasz jest okropny! — westchnęła babka.
— Nic to! — odważnie odparła ciotka. — Muszka go oswoi i będą emulować! Zdaje mi się, że ma dwie wielkie zalety, nie kłamie i jest ambitny. Mało mam zajęcia, więc mogę im dużo czasu poświęcić. Im trudniej zwyciężyć, tem przyjemniej.
— Ona ma powołanie do musztrowania dzieci, — rzekł Barcikowski. — Nasza mała już ma rutynę, weźmiemy się do Filipa. Jużem go przekonał do druku i atramentu, kazałem co wieczór zapisać obroki. Chłopak się trochę tem stropił, ale wnet z gęstą miną odparł, że umie. Zobaczymy, jak temu podoła.
— Przyjdzie do mnie, żebym mu napisała! — rzekła Muszka, śmiejąc się figlarnie.
— To ty już umiesz pisać? — spytała pani Barbara.
— Umiem — i tabliczkę umiem!
— Czytać nauczyła się sama! — rzekła ciotka, — a nauka pisania odbyła się w pięciu lekcyach. Z tą nie ma pracy wiele. Najszczęśliwsza, gdy ma książkę, albo pióro w ręku. Z robotami gorzej idzie.
— I nasz Wacio sam się czytać nauczył, pisze teraz, że jest pierwszym w klasie.
— A Filip będzie pierwszym gospodarzem kiedyś! — wtrącił wesoło Barcikowski. — No, trzebaż po niego posłać.
I wyszedł, a ciotka rzekła.
— Byłam nauczycielką przez długie lata, znam wiele dzieci, ale takiej żądzy pracy, jak w tym chłopaku, nie spotkałem w mej praktyce.
— To dzieciństwo i fantazya. Proszę go przez tydzień utrzymać w rygorze, a zapał się skończy! — odparła babka, ramionami wzruszając.
W tej chwili Barcikowski przyprowadził zbiega. Nie wyglądał zalękły, ani upokorzony. Patrzał śmiało swemi zuchwałemi oczami w surową twarz babki.
— Więc tedy stanowczo przyjąłeś tu służbę? — spytała go. — Nie chcesz być w domu?
— Nie. Tutaj chcę pracować!
— Pamiętajże, byś wytrwał i dotrzymał do roku, bo cię napowrót nie przyjmę. Jak ci będzie źle i ciężko, z żalami nie przychodź, ani pomocy u mnie nie proś. Sam się rozporządziłeś — sam cierp! Rozumiesz?
Chłopak głową skinął. Zaciętość miał w o czach i upór.
— Ja nigdy się nie mażę i nie skarżę! — burknął.
Pani Barbara przyciągnęła go do siebie.
— No, a nie tęskno ci będzie za domem? — spytała.
— Ja do mamy się dowiem! — odparł zcicha — a jak zarobię dużo pieniędzy, to mamie dam połowę.
— Jak ci będzie źle i ciężko, to mi powiesz? — szepnęła.
Zawahał się, pomyślał i głową potrząsnął.
— Nie powiem, bo to wstyd!... Ja nie dziecko!
— Ja nikomu nie powtórzę. Mnie możesz powiedzieć!
Zaciął usta i zezem spojrzał na Muszkę.
— Nie, nie powiem! — uparcie powtórzył.
Westchnęła pani Barbara.
— A Jadwisi ci nie żal? — spytała.
— Co mi tam za kompania z taką małą! — pogardliwie rzucił.
Matkę ogarnęła rozpacz wobec tej dzikości charakteru i nie spytała już o siebie.
Ciotka słuchała tej rozmowy, i gdy chłopak się usunął, rzekła zcicha:
— Niech panią to nie martwi. Cierpi on i uczuje, ale pozę junaka sobie obrał. Jemu się zdaje, że to go podwyższa. Ja dopilnuję, gdy zatęskni i przyszlę go pani. Teraz się zaciął i nie ulegnie.
— Zawsze był taki! — rzekła smutno pani Barbara.
Gdy odjechały po obiedzie, Filip jednak zmarkotniał, i długo za bryczką spoglądał. Możeby zapłakał pokryjomu, ale przyszła do niego Muszka, więc przybrał niefrasobliwą minę i począł gwizdać.
— Chodź, pokażę ci moje gołębie — rzekła dziewczynka.
— Muszę iść do koni, nie mam czasu — odparł z ważną miną.
Barcikowski polecił malca pisarzowi, więc chłopak wytrwale dreptał za swym opiekunem, który misyę spełniał gorliwie i włócząc go za sobą, bardzo poważnie wtajemniczał w obowiązki. Późnym wieczorem, idąc na dyspozycyę do Barcikowskiego wraz z kluczami i raportem, zdał też swego pupila.
— Idź-że teraz, Filipie, do swego pokoju, i wyrachuj, ile dzisiaj wydano obroku! — rzekł seryo Barcikowski, dając mu pióro, kałamarz i księgę z rubrykami.
Chłopak wziął wszystko i poszedł.
Wyznaczono mu osobny pokój obok sypialni Barcikowskiego, zastał już tam swą po ściel i kuferek, który matka przywiozła, na stole lampę zapaloną.
Zaczął tedy sylabizować nagłówek księgi. Litery znał, ale złożyć wyraz i wymówić go — nie było sposobu. Krew mu napłynęła do twarzy, potniał z wysiłku. Trzeba było prosić o pomoc, ale kogo? Każdy go wyśmieje. Ze wstydu i upokorzenia łez miał pełne oczy. W tej chwili do pokoju wbiegła Muszka.
— Może ci pomódz, Filip? — rzekła, wtykając główkę poprzez jego ramię i przeczytała prędko:
— „Księga czynności Filipa Barcikowskiego, dozorcy w folwarku Ladyń.” To tatuś pisał, a co tam na środku napisane?
Odwróciła okładkę i mówiła dalej:
— O, patrzno, tatuś ci napisał: 15 kwietnia wydano obroków — ile? pamiętasz?
— Pewnie, że pamiętam! Po dwa garnce na każdego konia.
— No, to pisz. Tutaj ile garncy — tutaj ile koni — a na końcu — suma. Ileż było koni, pamiętasz?
— Juści, że wiem, trzydzieści cztery!
— No, to pisz!
Wziął Filip pióro, niewiele wiedząc, co ma robić, a już nic nie pojmując, jak zrobić sumę, ale przyznać się nie śmiał, więc zakrył ręką księgę.
— Już wiem! Tylko ty nie patrz, jak piszę.
I począł niezgrabnie coś gryzmolić.
— Dzieci, na kolacyę! — zawołała przez drzwi ciotka.
Filip odsapnął i księgę zamknął.
W jadalni był Barcikowski i czytał gazety.
— Cóż, zapisałeś? — spytał.
— Już — bąknął nieśmiało Filip.
— Pokażesz mi po kolacyi. Cóż, bardzoś się spracował?
— Nie.
— Prędko idź spać, bo cię zbudzi pisarz o szóstej.
Filip myślał o księdze i strach mu włosy jeżył. Miał trochę nadziei, że Barcikowski zapomni, ale zaledwie wstali od stołu i chciał się wymknąć, usłyszał straszny rozkaz:
— No, a teraz dawajże twój raport.
Filip musiał usłuchać. Przyniósł i podał, ale się trząsł ze strachu.
Barcikowski spojrzał i zmarszczył brwi.
— Co to znaczy? — spytał surowo. — Przeczytajże sam!
Chłopak wtulił głowę w ramiona i stał, jak wryty.
— Cóż ty umiesz? Nic! I chcesz służyć, brać pensyę? Co to za kulasy i kleksy? To ty nie umiesz pisać i nie powiedziałeś mi tego! Jutro odwiozę cię do domu, niech ci niańkę dadzą. Wstyd ci!
— Proszę pana, ja jutro lepiej napiszę! — bąknął Filip.
— No, pamiętaj. Człowiek, który chce pracować, powinien coś umieć. Czytać, pisać i rachować przedewszystkiem. Dziś ci wybaczę, ale jeśli się nie poprawisz, nie masz służby! To nie żarty obowiązek. — Ciotka i Muszka wysłuchały admonicyi w milczeniu, a Filip wolałby nie żyć, niż tę chwilę wstydu znieść. W domu ani dbał o wymówki, tutaj postanowił sobie, że zginie raczej, niż na drugą zasłuży. Nie śmiał spojrzeć na nikogo i umknął do swego pokoju. Spłakał się, nim zasnął, ale ani przez sekundę nie pokusił się, by zemknąć do domu.
Pani Barbara oczekiwała go codzień, ale tydzień minął a potem drugi, a nie wracał.
Na trzecią niedzielę dopiero przyjechał, ale z panną Karoliną Barcikowską i Muszką, w odwiedziny tylko.
Nic o sobie matce nie mówił, tylko z miną ważną oddał jej dwa ruble, które mu Barcikowski za służbę wypłacił.
— Jakże ci? Nie ciężko, nie tęskno do domu? — spytała, całując go w głowę.
— A cóż! Wiadomo! Płacą, trzeba pracować — odparł po swojemu hardo i szorstko.
Od panny Karoliny dowiedziała się matka, że chłopak służbę traktuje zupełnie seryo. Nie trzeba go napędzać, ani strofować. Wieczorami sam uczy się czytać i pisać pokryjomu, żeby go nikt o nieumiejętność nie mógł posądzić, a zapisany papier zamyka zazdrośnie do kuferka. Zresztą ani razu nie chybił w swych obowiązkach, ani razu nie pozwolił sobie na swawolę i próżniactwo.
Muszka z Jadwinią zaprzyjaźniły się rychło; było nawet trochę płaczu przy rozstaniu, uspokojono je obietnicą rychłych odwiedzin.
I tak niespodziewanie między Ładyniem i Gródkiem zawiązał się bliższy stosunek dla dzieci.
Pani Anna coraz uważniej teraz patrzała na Filipa, jakby go dopiero poznała.
Z obu stron — tak zda się nierównych — była chęć postawienia na swojem, i cicha walka; były też wielkie podobieństwa charakterów.
Zaciskała zęby na wszelki ból i trud ta matrona, stojąca na straży osieroconego gniazda; nie poskarżył się nigdy dzieciak niedorostek.
Ona chciała go ugiąć grozą, zmusić do pokory i powrotu, on postanowił pokazać jej, że sam sobie wystarczy, że posłuszny będzie nie grozie, ale wybranej dobrowolnie władzy.
W myślach swych Filip miał zawsze babkę na uwadze. Pamiętał jej plagi i krytyki, marzył, że ona go kiedyś przeprosi, a on jej powie: Babunia beze mnie się nie obejdzie, nie da rady w Gródku. Ja babuni pomogę!
A ona patrząc na jego upór w buncie, poczynała utrwalać się w swem zdaniu, że chłopak dosłuży się krzyża i nabierała dla niego uczucia.
Pani Barbara rachować zaczęła dni do wakacyi. Śnił się jej codzień Wacio ukochany, żyła tylko nadzieją jego widoku. Ciułając grosz do grosza, ze swych drobnych dochodzików kobiecego gospodarstwa, zebrała kilkanaście rubli, posłała mu je na drogę, przygotowała dla niego pokoik osobny, konie do jazdy, kazała pomalować łódkę, wspominano go po sto razy na dzień z niecierpliwością i utęsknieniem.
Jadwisia opowiadała o nim Muszce, jak o jakim królewiczu z bajki, a Muszka wracając do Ładynia, dzieliła się z Filipem temi nowinami.
— Wiesz! Czemuś dzisiaj z nami do Gródka nie pojechał. Pływaliśmy po rzece białem czółnem twego brata. Widziałam jego konia. Mama twoja tu wstąpi, jadąc na jego spotkanie, już za tydzień.
— A jaki koń? — zagadnął Filip.
— Taki żółty, z białą łatką na głowie!
— Oho, — to ogrodowa kasztanka. Jaka tam jego. — Czy on ją kupił, czy wysłużył? Dostał — i basta.
— Bo zasłużył! Uczy się pięknie, bierze nagrody. Jadwisia mówi, że on okropnie rozumny. Takam ciekawa go zobaczyć. Pewnie więcej umie odemnie!
Filip popatrzał na nią ponuro i odszedł urażony...
Po godzinie przybiegła do niego z prośbą, aby jej złapał gołębia, który z klatki umknął na strych.
— Poczekaj — za tydzień Wacio przyjedzie, to ci złapie — odparł. — Ja nie mam czasu. Jestem na służbie!
I odwrócił się do niej plecami.
Nie był zawistny ani o malowane czółno, ani o kasztankę, ale o zajęcie Muszki.
Przez ten czas poznali się i zżyli bardzo. Do obowiązków Barcikowski mu wliczył opiekę nad Muszką i Filip to spełniał sumiennie. Dziewczynka żywa, pieszczona, serdeczna, wysługiwała się chłopakiem, płacąc mu za to podziękowaniem, pochwałą, uściskiem. W głębi duszy Filip miał już dla niej wielkie uczucie i nie znosił nawet zmory rywala.
Muszka obraziła się i poszła sama łapać swego gołębia. Że zaś przy karkołomnej gimnastyce po strychu podrapała twarz, podarła sukienkę i nabiła guza na czole, sprawa wytoczyła się przed pannę Karolinę.
Przy wieczerzy wdał się w to i Barcikowski.
— To Filip winien. Nie chciał mi go złapać! — płakała Muszka.
— Czemuś nie chciał? — spytał Barcikowski chłopca, który dla swego chlebodawcy miał ogromny respekt.
— Byłem zajęty — bąknął.
— Nieprawda — zaprzeczyła Muszka. — Nic nie robił, bo to było właśnie południe. Na złość mi zrobił. Powiedział, żebym czekała na Wacia.
— Aha! — zaśmiał się Barcikowski. — Twój kawaler zazdrosny.
— Ja go nienawidzę! — wybuchła dziewczynka. — Gołąb uciekł, sukienkę podarłam i ciocia mówi, że nowej nie dostanę za karę. Ja go nienawidzę! Nigdy się z nim bawić nie będę.
Wytrzymała w postanowieniu cały dzień następny. Byli oboje zwarzeni i markotni. Nazajutrz w południe zbiegły gołąb znalazł się w klatce. Radość ją ogarnęła bezmierna, pobiegła do Filipa, do zbożowego magazynu.
— Toś ty złapał kapucyna? Powiedz? Gdzie był?...
— Wielka sztuka! Był tu w grochu! — burknął.
— I odniosłeś! Jakiś ty dobry! Jakiś ty poczciwy.
Ucałowała go i dała karmelek.
Uczyniła się znowu zgoda. Nie wspominała Wacia.
A tymczasem pani Barbara pojechała na jego spotkanie aż do kolei i pewnego dnia zawołano Filipa ze stajni na powitanie brata.
Obadwa zmienili się bardzo przez ten rok.
Wacio wyrósł, jak świeca, blady był, poważny i uroczyście wyglądał w swym mundurze.
Zdał świetnie egzamin, ale robił wrażenie wyczerpanego, i odurzonego. Uśmiechał się z wysiłkiem, mówił mało, znać na nim było przymus i rygor internatu.
Filip przez ten rok także wyrósł, ale bardziej zmężniał. Opalony, zdrów, barczysty, miał minę zuchwałą, butną, i gdy spojrzał na brata, wcale mu nie zaimponował.
— Coś ty taki biały, jak zmarznięty pasternak! — rzekł krytycznie. — Głodzili ciebie „prawowiedy”?
— Popróbowałbyś egzamin zdać! — odparł Wacio.
— Ty wiesz? Ja już służę tutaj!
— Jaka to służba! Ja jak skończę instytut, dostanę zaraz rangę!
— Co to takiego?
— Będę „prokurorem.“
— Prędko?
— Za dziesięć lat.
— Owa! Za dziesięć lat ja już będę gospodarzem na osobnym folwarku! Wiesz ty, mama ci konia przygotowała.
— Mówiła mama, ale ja przez wakacye muszę dużo się uczyć! — rzekł Wacio z miną pełną godności.
— A kolegów dobrych masz?
— Morduchow najlepszy.
— Po rusku gadacie?
— A jakże! Nie wolno inaczej.
— To z kimże ty w Gródku gadać będziesz? Z popem i z „nastawnikiem.”
— Juści nie z tobą, bo nie umiesz! — odparł Wacio urażony.
— Nie umiem! To co? Ale i ciebie i twego Morduchowa pobiję! Wielka sztuka — po rusku gadać. Każdy sołdat umie!
I pogardliwie obrzuciwszy brata oczami, poszedł napowrót do stajni.
Wieczorem, gdy goście odjechali, Barcikowski rzekł do siostry:
— Ryzykowna pani Barbara. W gimnazyum toby skórę chłopca potynkowali na „kazionny” kolor — a w takim internacie przez dziesięć lat, to i kości jego i wnętrzności przerobią. A chłopak widać miękki, wrażliwy. Daj Boże, by mu i duszy nie przechrzcili!
— Śliczny jest. Kiedyś będzie bardzo niebezpieczny! — rzekła panna Karolina.
— I to jedno złe więcej! — mruknął Barcikowski. — Wolę ja z nich dwóch naszego Filipa.
Muszka i Jadwisia zawiodły się też bardzo na Waciu. Żaden to był towarzysz i kolega, ledwie raczył z niemi rozmawiać, ciągle czytał i uczył się, lub spacerował samotny.
Dwumiesięczne wakacye wydały się dla pani Barbary jedną chwilą. Poczęły złocieć liście i zboża ginąć z pól i bociany się zbierać do odlotu, gdy i jej nadszedł gorzki dzień rozstania z pierworodnym. Odwoziła go do kolei, rzewnie płacząc i całując i owe sejmy bocianie wskazywała na ogołoconych łąkach.
— Widzisz, Waciu, i one co roku odlatują, a przecie odnajdą gniazdo, z za morza powrócą na stare siedlisko. Pamiętajże i ty o domu i o nas — pisz często, pisz szczerze!
Chłopak dziwnie się uśmiechał na to polecenie i głową kiwał. I jego żal dławił, strach, tęsknota za domem. Ale ambicyę i chęć sławy miał nadewszystko wielką, więc tamto gnębił, krył i z matką już nawet szczerym nie był.
Wstąpili do Ładynia, bo Barcikowski właśnie w interesie jechał do Petersburga i miał chłopcem się w drodze zaopiekować.
Tu także nastąpiło pożegnanie braci. Filip wziął starszego na stronę i wetknął mu w rękę jakiś papier. Było to pięć rubli.
— Na co to? — tamten się żachnął.
— To dla ciebie! Weź, mnie niepotrzebne! Zarobiłem, a ty jeszcze nie możesz zarobić — to masz.
— Kiedy mi nic nie trzeba! Nie chcę! — bronił się Wacio.
— Jakto? Mówiłeś, że ci się chce jakiejś książki. No, to sobie ją kup! Et, nie durz mi głowy. Jak chłopca biorą do wojska, to go rodzina darzy — taki obyczaj! — No, bywajże zdrów, bo mi do roboty pilno!
I poszedł — gwiżdżąc.
Jednostajnie płynęły ciężkie lata. W Gródku coraz było samotniej, bo i Jadwisia opuściła gniazdo. Odwiozła ją panna Karolina wraz z Muszką do klasztoru w Galicyi. Ciężki to był koszt w budżecie pani Anny, ale poniosła bez szemrania, mówiąc do synowej:
— Nie chcę, by mi dziewczyna kiedy zarzucić mogła, żem jej nie dała jedynego posagu, na jaki mnie stać — wykształcenia. — Niech ma chleb w ręku.
Teraz tylko listy dziecinne odczytywała pani Barbara i chowała je do szkatułki, jak klejnoty. Jadwisia pisywała często, Wacio coraz rzadziej, ale to nie dziwiło matki. Wiedziała, że chłopak nie mógł pisać a chciał — cierpiała, milcząc.
Filip wciąż służył w Ładyniu. Barcikowski polubił go jak syna, traktował jak dorosłego, zaczął się nim wyręczać, rozbudził w nim gust do nauki i czytania, kształcił go teoretycznie i praktycznie. Chłopak się okrzesał, zbył gburowatości, rozmiłował się w swem zajęciu.
Pewnej jesieni, gdy hrabia zjechał na polowanie, Barcikowski zaprowadził Filipa do pryncypała i przedstawił go.
— To jest mój imiennik z Gródka — rzekł — hoduję go panu hrabiemu na zastępcę po sobie.
— Nie wspominaj mi pan o zastępcach — zawołał przerażony hrabia. — Nie chcę o tem słyszeć. Mam nadzieję, że dożyjemy wieku razem!
— Daj Boże, ale gdy dożyjemy, zostanie po panu syn do panowania w Ładyniu, a ja nie mam syna, by go do gospodarowania w Ładyniu zostawić. Więcem sobie tego chłopaka wybrał, niech dla tradycyi będzie i dalej w Ładyniu Barcikowski w oficynie.
Hrabia spojrzał na Filipa uważnie i rzekł:
— Młody człowieku, życzę ci, byś zasłużył sobie na taki szacunek i wiarę, jakie mam dla twego opiekuna.
Filip czerwony jak rak, ukłonił się niezgrabnie a hrabia uśmiechnął się do starego.
— A może pan sobie i zięcia jednocześnie hoduje? — zażartował.
— Nie chciałbym innego, ale nie ja będę wybierał — odparł Barcikowski.
Filip już i oczu nie śmiał podnieść, ale na wieki to zapamiętał. Od tego dnia czuł się narzeczonym Muszki.
Aż wreszcie przyszedł dla pani Barbary dzień radosny, nagrody za długą tęsknotę.
Wacio skończył instytut z najwyższem odznaczeniem i medalem złotym i przyjechał do domu na miesięczny wypoczynek. Dłużej bawić nie mógł, bo już otrzymał przy ministeryum sprawiedliwości — jak pisał Iłowicz — „pierwszy szczebel drabiny zaszczytów i dostojeństw”.
Było to lato, więc i Jadwinia bawiła w domu i cała gromadka dzieci zebrała się w Gródku. Nie dzieci to już były. Wacio miał dwudziesty rok, wyrósł smukły i zgrabny, z głową rzadkiej piękności, z wrodzonym wdziękiem w ruchu i postaci. Jakby sobie wynagradzał przymus tyloletni, wesół był, rozbawiony, szczęśliwy, pełnią młodości i dobrych nadziei.
Obok niego Filip się odcinał ostro, jako szczyt kontrastu. Niższy, muskularny, z upartą szczęką i czołem, z zuchwałemi oczami, wichrem i skwarem opalony, był typem pracownika roli i wsi, który barki swe podstawi pod walący się budynek, przecierpi wszelką klęskę, zniesie najgorsze ciosy, ale ani ustąpi ani odejdzie.
Jadwinia, blada i zamyślona, była między nimi jako tradycya kobiet, co mają przeznaczenie nieść dalej w nowe pokolenie cześć pamiątek i ideałów, historyi i wiary, poezyi i legendy.
Wszystko troje przebyli razem ten miesiąc, bo tak chciała matka.
Chciała, by Wacio nabrał w duszę przed dalszą karyerą powietrza z Gródka, pamiątek rodzinnych, serca swych bliskich.
I tak minął ten miesiąc, zbliżył się dzień rozstania.
— Możebyś nam jeszcze parę dni darował Waciu! — zaproponowała raz nieśmiało pani Barbara.
— Nie można, mamo! — odparł chłopak poważnie. — Jestem przecie już urzędnikiem. Służba rządowa!
Ton zmroził panią Barbarę — westchnęła.
— Żebyś chód dostał posadę tu w kraju!
— Nawet prosić o to niebezpiecznie. Skompromitowałbym się. Cóż robić. Karyera tylko na wschodzie.
— Tylko nie zapomnij, że tu na zachodzie twe Bogi!
— Nie zapomnę i przyjeżdżać będę jak najczęściej!
— Więc już jutro wyjeżdżasz. Filip cię przeprowadzi do Ładynia. Zostanę znowu sama!
Wyszła prędko, by łzy ukryć.
Dzień następny od rana był smutny. Snuli się wszyscy apatycznie, nie mogąc się zająć niczem, mało co mówiąc do siebie. Wacio się spakował, ubrał w mundur — rozstrojony był i nerwowy, — Filip się nudził bez pracy i ruchu, pani Anna gderała wszystkich — pani Barbara miała oczy czerwone.
O zachodzie słońca wprowadziła syna do ruin zameczku i tam przesiedziała z nim godzinę, dając wijatyk na drogę — potem wrócili skupieni oboje i poważni i Wacio rzekł do siostry:
— Zaśpiewajże mi co na pożegnanie. Co naszego. Długo nie posłyszę ni swej mowy, — ni śpiewu.
Jadwinia usiadła do fortepianu. Zaśpiewała mu swój klasztorny repertuar: kolend parę, potem „Jeszcze Polska nie zginęła” i „Boże coś Polskę”, a wreszcie wzięła parę akordów i zaśpiewała:

Głód, powietrze, ogień, woda
I wszelaka zła przygoda
Będzie temu, ktoby starą
Ojców swoich wzgardził wiarą.

A gdy umrze, garści ziemi,
Gdzieby spoczął między swemi,
Nie dostanie, ktoby starą
Ojców swoich wzgardził wiarą.

— Dość, dość! — zawołał Wacio. — Nie żegnajże mnie takiemi pogrzebowemi melodyami. Mnie otuchy trzeba i odwagi. Zaśpiewaj mi coś na ochotę!
— Konie pod gankiem! — oznajmił Filip, wchodząc.
Jadwinia przestała grać, rzuciła się naszyję brata, babka i matka wzięły go po kolei w objęcia, milcząc błogosławiły go.
A Wacia nagle chwycił raz pierwszy w życiu strach przed drogą, przyszłością, rzucił się matce do kolan i rozpacznie zawołał:
— Mój Boże, jak mi się od was nie chce jechać! Tak daleko, tak daleko!
— No, odwagi, dziecko, odwagi! — rzekła babka. — Mężczyzna już jesteś, dasz sobie przecie radę. Pracuj uczciwie, przyjaciół tam na obczyźnie nie szukaj, a pamiętaj zawsze, żeś tam obcy! Tu wszystko twoje.
— A w doli niedoli pisz — wszystko wyznaj mnie! — prosiła matka. — Myśl moja i modlitwa a tobą!
— Włożyłam ci Mickiewicza do kuferka! — szepnęła Jadwinia.
— Dziękuję, siostrzyczko!
Strach przeszedł. Zmógł się chłopak, jeszcze raz ucałował ręce matki i wsiadł do bryki, w której już Filip nań czekał.
Ruszyli. Długą chwilę trwało milczenie, wreszcie Wacław się wzdrygnął i rzekł:
— Wierci mi w uszach ta śpiewka Jadwini. Skąd jej przyszło do głowy żegnać mnie przekleństwem?
— Ot, śpiewała jedno po drugiem, bez zastanowienia. Przecie nie myślała o tobie.
— Ja wiem, ale tak mi to w głowę wlazło. Brr... nie chce mi się tam jechać!
— Boś się rozpróżniaczył. Najgorzej robotę przerwać. Za parę tygodni wciągniesz się i orzeźwiejesz. Czy będziesz mieszkał u Iłowicza?
— Nie! Ktoby wytrzymał z tą jego kochanką!
— Ochota dopiero mieć kochankę! — burknął Filip.
— Każdy ma! — odparł tonem wyższości Wacław — ale nikt się tak głupio, jak Iłowicz nie urządza, żeby ją w domu trzymać! A no on dowodzi, że to taniej kosztuje.
— A ona kto? Rosyanka?
— Naturalnie. Zła baba na mnie, że jej nie chcę.
— Tfu! Alboż cię zaczepiła?
— Ojoj!
— A tobym zęby powytrącał, żeby mnie zaczepiła!
— Ba, żeby młoda i ładna. Przecież w Petersburgu są rosyanki, jak w Paryżu paryżanki.
— Jabym żadnej nie tknął, bo kto mnie zaręczy, że jej przodek lub krewny mego przodka lub krewnego nie katował, nie gnębił, nie zabił.
— Ty ostrożnym bądź z takiem gadaniem, a to zgubisz siebie i nas wszystkich. To stare dzieje, trzeba się opamiętać i milczeć. A trzeba ci wiedzieć, że w stolicy i w Rosyi inni ludzie, niż ci, których tu przysyłają. Tamci polaków cenią i lubią — a są wykształceni, panowie całą gębą. Co za bogactwa, jaki szyk. Mam kilku kolegów, paniczów tak eleganckich i miłych, żebyś się nimi zachwycił.
— To ty tam już masz przyjaciół?
— Parę domów, a Iłowicz mnie zapoznał z kilku rodzinami. Muszę bywać i żyć z nimi, przecież od nich zależy moja karyera. Nie mieć stosunków, to człowiek całe życie będzie niczem.
— Podła karyera! — mruknął Filip.
Umilkli znowu, czując, że rozchodzą się w poglądach o całe światy oddalenia. Noc się uczyniła zupełna, bez księżyca, ale jasna od gwiazd. Droga szła groblami wśród moczarów, pustym krajem. Filip się rozejrzał i rzekł do furmana:
— Na przeklęty młyn jedziesz?
— A tak! Ominiemy zalew, bo tam most zepsuty.
— Okropnie ponura tu okolica! — szepnął Wacław — i nieznajoma. Chyba nigdy tu nie byłem?
— Może być. Przeklęty młyn każdy omija, jak może. Znasz pewnie jego legendę?
— Nigdym nie słyszał.
— Ho, ho, mnie Bazylowa opowiadała. Stara historya. Dziad nasz miał proces ze szlachcicem Ciecierskim o granicę. Ciągnęło się to lata, wreszcie dziad proces wygrał i na tej granicy, na piaszczystej wydmie kazał wiatrak postawić. Ciecierski wskutek procesu zeszedł na dziady i chodził, jak waryat. Otóż, gdy wiatrak stawiali, między robotników się wmieszał i, jak to mówią, pierwsze zakładziny złożył, a zbijając tak zaklął: „Bodajże on tobie i twoim na śmierć mełł.” No i wiesz, co się stało? Wiatrak ten nigdy nie mełł, każdy wiatr go łamał, zawsze był w reparacyi. Tylko chłopy przysięgają, że gdy kto z naszego rodu umiera, tej nocy młyn się sam obraca. Teraz już go nie reparują nawet, ani go nikt nie pilnuje, stoi pustką. Ot, widzisz go przed nami?
Z niskich moczarów wyjechali na wzgórze łyse i piaszczyste. Konie zwolniły, w piasku tonąc po kolana, furman się przeżegnał.
Na tle nieba zaczernił fantastyczny kontur wiatraka. Stał olbrzymi, nieruchomy, z krzyżem swych wypierzonych wielkich skrzydeł. Nie było w koło niego ni krzaczka, ni trawy, ni śladu ludzkiego. Stał, jak widmo, wyciągając czarne ramiona. Chłopcy patrzali milczący, furman konie zaciął. W tem ze skrzydła zerwał się duży ptak i bez szelestu przepłynął nad ich głowami.
— Co to? — szepnął Wacław.
— Sowa! — odparł Filip. — Może duch Ciecierskiego! — dodał po chwili ze śmiechem trochę nieszczerym. — No, poganiaj, Sowa.
Minęli młyn, zjechali ze wzgórka. Wacław się obejrzał raz jeszcze i wzdrygnął się.
— Nie chciałbym go widzieć w ruchu! — szepnął.
— Bo i nie zobaczysz! — rzekł Filip. — Co dla ciebie Gródek i ta pustka! Dla ciebie sława i wielki świat. Może i zajrzeć tu nie zechcesz!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.