Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nuje, jeśli życia nie straci w szaleństwach. Mnie już sił braknie na borykanie się z nim.
Bani Barbara milczała, jak zwykle wobec woli świekry, a Barcikowski rzekł:
— Majątek duży paniom został a nie byle kto da mu rady. Chłopak musi coś umieć, jeśli ma nim kiedyś zarządzać. U mnie nabrałby rutyny i praktyki.
— Taki mały jeszcze! — szepnęła matka.
— Potrafi jednak dokuczyć za kilka dorosłych — mruknęła pani Anna.
— Niechby podrósł, choć parę lat jeszcze! — protestowała pani Barbara. — Mam nadzieję, że się poprawi.
— Jak chcesz. Zmuszać cię nie będę — umywam ręce!
— Ja zaś i za parę lat, jeśli dożyję, gotowem go na praktykę wziąć. Podobał mi się chłopak i wspomną panie moje słowo, że kamienny człowiek z niego będzie. Potrzebne do wszelkiego zawodu są zdolności i siły, ale na tutejszej ziemi trwać, to bodaj najcięższy zawód.
Jestem zdania, że tyle majątków upada dlatego tylko, że rodzice nie najlepsze, a najgorsze dzieci zostawiają na roli. Jużem się nieraz o to spierał. Kto kilku synów ma, a jest wśród nich nieuk, to powiadają: ten może szkół nie kończyć — niech gospodaruje. Aha, przeszły te czasy, gdy majątek był synekurą! Ile to fachów musi teraz posiadać rolnik, by się ostał! Niby to my kochamy tę ziemię, a zbywamy ją byle czem i byle kim. Co zdolniejsze, zmyka w świat na lżejszy chleb! Żebym ja syna miał i kawałek ziemi, nie puściłbym go w świat, ale