Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie! — prosiła matka. — Myśl moja i modlitwa a tobą!
— Włożyłam ci Mickiewicza do kuferka! — szepnęła Jadwinia.
— Dziękuję, siostrzyczko!
Strach przeszedł. Zmógł się chłopak, jeszcze raz ucałował ręce matki i wsiadł do bryki, w której już Filip nań czekał.
Ruszyli. Długą chwilę trwało milczenie, wreszcie Wacław się wzdrygnął i rzekł:
— Wierci mi w uszach ta śpiewka Jadwini. Skąd jej przyszło do głowy żegnać mnie przekleństwem?
— Ot, śpiewała jedno po drugiem, bez zastanowienia. Przecie nie myślała o tobie.
— Ja wiem, ale tak mi to w głowę wlazło. Brr... nie chce mi się tam jechać!
— Boś się rozpróżniaczył. Najgorzej robotę przerwać. Za parę tygodni wciągniesz się i orzeźwiejesz. Czy będziesz mieszkał u Iłowicza?
— Nie! Ktoby wytrzymał z tą jego kochanką!
— Ochota dopiero mieć kochankę! — burknął Filip.
— Każdy ma! — odparł tonem wyższości Wacław — ale nikt się tak głupio, jak Iłowicz nie urządza, żeby ją w domu trzymać! A no on dowodzi, że to taniej kosztuje.
— A ona kto? Rosyanka?
— Naturalnie. Zła baba na mnie, że jej nie chcę.
— Tfu! Alboż cię zaczepiła?
— Ojoj!
— A tobym zęby powytrącał, żeby mnie zaczepiła!