Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

hamowany. Nie damy rady — nie damy. Odrodziły się w nim wszystkie szaleństwa przodków. Na Boga się zdać; albo szubienicy się doigra, albo krzyża! My już nic nie poradzimy. Teraz pewno do Ładynia umknął! Pojedziemy tam obie jutro, przeprosimy Barcikowskiego i jeśli jeszcze chce, niech go trzyma!
Tej nocy pani Barbara wcale nie spała. Widziała wciąż dwa puste łóżeczka chłopców, jak dwa gniazdka, z których ptaszęta wyfrunęły, tak wcześnie, takie małe i słabe, i czuła się teraz zupełną sierotą.
Gdy pomyślała o Jadwini, jeszcze ją większa gorycz ogarniała. Po co ten drobiazg się urodził i chował! Na dolę jej podobną, bez słońca i swobody. Za lat dziesiątek pójdzie, jak ona — w obcy dom i oprócz pracy i trosk nic nie zazna.
Nie było biedactwu się rodzić!
Nazajutrz rano pojechały do Ładynia.
Dobra hrabiowskie leżały już poza siecią rzek i moczarów, w żyznej ziemi i odcinały się wybitnie od majątków drobniejszych obywateli, dobrobytem i kulturą. Pani Anna przypatrywała się z przyjemnością łanom dobrze uprawnym, rosłej fornalce, pługom i siewnikom, sile i dostatkowi gospodarki.
Klucz to był, siedm folwarków, fortuna pańska. Sama rezydencya, pałac w parku, była jak zaklęty zamek w baśni. Nikt tam nie mieszkał.
Hrabia przyjeżdżał rzadko kiedy, w jesieni na polowanie; nikt go nie znał w okolicy.
Zdala od rezydencyi stał dwór właściwy, rojny, gwarny, tętniący życiem. Tam w nie-