Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak sobie! — odparł. — Trzeba wszystko umieć zrobić!
— Czemuż nie chcesz umieć czytać i pisać?...
— To już Wacio będzie umiał za dwóch! Ja chcę pracować.
Przekonania chłopskiego, że nauka jest próżniactwem, nie można mu było z upartej głowy wybić.
— Więc chcesz być pastuchem, czy parobkiem? — woła matka z rozpaczą.
— Zobaczy mama, czem ja będę! — mówił z gęstą miną. — Ja będę nad wszystkich silniejszy!
Minęła zima, przyleciały skowronki i dzikie gęsi, kra spłynęła z rzek, spleśniała ziemia wyjrzała z pod śniegu, dzieci objęły w posiadanie ogród, i zwiedzały zeszłoroczne kryjówki i coś ze sobą radziły po kątach.
Pewnego dnia na obiad przyszła tylko Jadwinia, zapłakana, wystraszona.
— Gdzie Filip? spytano.
— Nie wiem! — odparła lakonicznie.
Cały dzień nie wyszła, siedziała w kącie, popłakując.
— Co ci, dziecko! Może cię Filip skrzywdził? — badała matka troskliwie.
— Nie! — odpowiadała połykając łzy.
Na wieczerzę Filip się nie pokazał. Szukano, wołano, bezskutecznie.
Noc zeszła w trwodze i niepokoju. Rano, rozesławszy gońców na wsze strony, wzięto na spytki Jadwinię.
Długo się wykręcała, wreszcie wyznała:
— Filip popłynął aż do morza na bezlud-