Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kupię sobie konia i fuzyę! — mówił coraz śmielej.
— A umiesz strzelać? — zagadnął Barcikowski.
— O jej! Wielka sztuka. Strzelałem nieraz.
— A któż ci fuzyę dawał?
— Nikt nie dawał. U ogrodnika w budzie wisi!
— A zabiłeś cokolwiek?
— O jej! — odpowiedział, ale urwał, a Jadwinia dodała:
— A kaczkę jakeś zabił, to gdzieś zginęła w wodzie.
Filip szturchnął ją w bok. Umilkła przerażona. Była to swojska kaczka, zastrzelona przez pomyłkę.
Po obiedzie odjechał Barcikowski, a Filip daremnie oczekiwał egzekucyi. Babka pojechała w pole do siewu, matka miała wyżej głowy roboty w ogrodzie i oborze — zapomniano o nim.
Chłopak był oburzony, że zażartowano widocznie z niego co do tej służby w Ładyniu i pełen złych myśli umknął na pociechę do Bazylowej.
Babina mieszkała w oficynie obok kurników i zajmowała się z zamiłowaniem lęgiem drobiu.
W stancyi pełno było piskląt, kwok gdaczących i gniazd. Starowina krzątała się wśród tego drobiu, sucha i zawsze zatroskana swymi pupilami. Ale dla faworyta, Filipa, którego niańczyła, znalazła uśmiech i czas na gawędę.
— Cóż ty, kotku, zrobił? Śmierci szukał i nawet mnie się nie przyznał. Ja tu już ciebie opłakała! Może ty jeść chcesz?... Może tobie mleczka dać?