Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bym go uczynił fachowym agronomem. Nieprzebrane skarby są w roli!
— Słusznie pan mówi, ale nie zawsze można uczynić, co się pragnie. Nasz chłopak nie chce się niczego uczyć. Zużyłyśmy już wszystkie argumenty.
— A on tylko marzy o pracy i obowiązku. Ręczę, że jużby mógł pani pomagać. Rzadki w tym dziecku jest spryt i rozwinięcie — ale nie do nauk, tylko do czynu. Okrutnie mi się podobał. Będzie z niego człowiek! Zobaczą panie.
Pani Anna się zamyśliła. Pierwszy to raz ktoś zwrócił uwagę na upośledzonego Filipa. Ona sama dotąd pamiętała o nim tyle tylko, ilekroć trzeba było karać.
Barcikowski został na obiedzie, na który też i zbieg przyszedł, ukosem patrząc na wszystkich w oczekiwaniu egzekucyi.
— No i cóż kawalerze! — zagadnął go Barcikowski — pojedziemy razem do Ładynia. Babunia i mama oddają ciebie na służbę do mnie. Podoba ci się?
Filip zerknął na babkę i matkę — i spytał:
— A czego ja będę u pana doglądał?
— Koni.
— Tylko ja sam, nikt więcej?
— Nikt.
— To dobrze! — odparł po namyśle i znowu po chwili zagadnął:
— A ile mi pan zapłaci?
— Trzydzieści rubli.
Chłopak kiwnął na zgodę.
— A cóż ty zrobisz z trzydziestu rublami? — spytała matka.