Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dzieci, na kolacyę! — zawołała przez drzwi ciotka.
Filip odsapnął i księgę zamknął.
W jadalni był Barcikowski i czytał gazety.
— Cóż, zapisałeś? — spytał.
— Już — bąknął nieśmiało Filip.
— Pokażesz mi po kolacyi. Cóż, bardzoś się spracował?
— Nie.
— Prędko idź spać, bo cię zbudzi pisarz o szóstej.
Filip myślał o księdze i strach mu włosy jeżył. Miał trochę nadziei, że Barcikowski zapomni, ale zaledwie wstali od stołu i chciał się wymknąć, usłyszał straszny rozkaz:
— No, a teraz dawajże twój raport.
Filip musiał usłuchać. Przyniósł i podał, ale się trząsł ze strachu.
Barcikowski spojrzał i zmarszczył brwi.
— Co to znaczy? — spytał surowo. — Przeczytajże sam!
Chłopak wtulił głowę w ramiona i stał, jak wryty.
— Cóż ty umiesz? Nic! I chcesz służyć, brać pensyę? Co to za kulasy i kleksy? To ty nie umiesz pisać i nie powiedziałeś mi tego! Jutro odwiozę cię do domu, niech ci niańkę dadzą. Wstyd ci!
— Proszę pana, ja jutro lepiej napiszę! — bąknął Filip.
— No, pamiętaj. Człowiek, który chce pracować, powinien coś umieć. Czytać, pisać i rachować przedewszystkiem. Dziś ci wybaczę, ale jeśli się nie poprawisz, nie masz służby! To nie żarty obowiązek. — Ciotka i Muszka wy-