Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sukienkę i nabiła guza na czole, sprawa wytoczyła się przed pannę Karolinę.
Przy wieczerzy wdał się w to i Barcikowski.
— To Filip winien. Nie chciał mi go złapać! — płakała Muszka.
— Czemuś nie chciał? — spytał Barcikowski chłopca, który dla swego chlebodawcy miał ogromny respekt.
— Byłem zajęty — bąknął.
— Nieprawda — zaprzeczyła Muszka. — Nic nie robił, bo to było właśnie południe. Na złość mi zrobił. Powiedział, żebym czekała na Wacia.
— Aha! — zaśmiał się Barcikowski. — Twój kawaler zazdrosny.
— Ja go nienawidzę! — wybuchła dziewczynka. — Gołąb uciekł, sukienkę podarłam i ciocia mówi, że nowej nie dostanę za karę. Ja go nienawidzę! Nigdy się z nim bawić nie będę.
Wytrzymała w postanowieniu cały dzień następny. Byli oboje zwarzeni i markotni. Nazajutrz w południe zbiegły gołąb znalazł się w klatce. Radość ją ogarnęła bezmierna, pobiegła do Filipa, do zbożowego magazynu.
— Toś ty złapał kapucyna? Powiedz? Gdzie był?...
— Wielka sztuka! Był tu w grochu! — burknął.
— I odniosłeś! Jakiś ty dobry! Jakiś ty poczciwy.
Ucałowała go i dała karmelek.
Uczyniła się znowu zgoda. Nie wspominała Wacia.
A tymczasem pani Barbara pojechała na