Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biegły na głowę chłopaka. Zdawało się jej, że go na śmierć oddaje, że go już nigdy nie odzyska.
— Bądźże rozsądna. Trzeba ofiarę ze siebie uczynić, zresztą chłopca przy spódnicy nie można trzymać. Mnie też ciężko, ale to nasz obowiązek. Poprawiła kołdrę, przesunęła rękę po włosach wnuka, raz jeszcze ciężko westchnęła i odeszła. A matka uklękła przy łóżeczku i poczęła się gorąco modlić.
I tak się zdecydował los Wacia. Nazajutrz omówiono sprawę z Iłowiczem i poczęto śpiesznie szyć wyprawę chłopcu. — Uwolniono go od lekcyi i matka trzymała go przy sobie, ucząc, tłumacząc, ostatnie swe dając polecenie, ryjąc w pamięć i duszę.
Chłopak naprawdę nie zdawał sobie sprawy z okropnej zmiany i przewrotu, który przechodził. Matczynemi zaklęciami był przejęty, skupiony, dumny, że go traktuje, jak dorosłego, że ma być bohaterem.
Ciekawy był świata, dalekiej podróży, munduru, kolegów, wielkiego miasta. Paliło mu się w głowie i nie dawało spać po nocach. Kochał dom i rodzinę, ale ciekawość przeważała. Chciałby już jechać. Dłużyły mu się dni, które dla pani Barbary ulatywały za prędko — chwilami się zdawały.
Ostatniego dnia, gdy kufer był gotów, a Iłowicz zapowiadał ranny wyjazd, bo jeszcze w miasteczku musiał parę godzin spędzić, pani Barbara poprowadziła Wacia na wał forteczki, nad nurt wirujący i tam ostatni raz powtórzyła mu swe przykazanie.
— Pamiętaj, żeś polak i katolik. Żeś powinien być prawy przed Bogiem i przed rodakami. Pacierz codzień mów, medalika z szyi