Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To z kimże ty w Gródku gadać będziesz? Z popem i z „nastawnikiem.”
— Juści nie z tobą, bo nie umiesz! — odparł Wacio urażony.
— Nie umiem! To co? Ale i ciebie i twego Morduchowa pobiję! Wielka sztuka — po rusku gadać. Każdy sołdat umie!
I pogardliwie obrzuciwszy brata oczami, poszedł napowrót do stajni.
Wieczorem, gdy goście odjechali, Barcikowski rzekł do siostry:
— Ryzykowna pani Barbara. W gimnazyum toby skórę chłopca potynkowali na „kazionny” kolor — a w takim internacie przez dziesięć lat, to i kości jego i wnętrzności przerobią. A chłopak widać miękki, wrażliwy. Daj Boże, by mu i duszy nie przechrzcili!
— Śliczny jest. Kiedyś będzie bardzo niebezpieczny! — rzekła panna Karolina.
— I to jedno złe więcej! — mruknął Barcikowski. — Wolę ja z nich dwóch naszego Filipa.
Muszka i Jadwisia zawiodły się też bardzo na Waciu. Żaden to był towarzysz i kolega, ledwie raczył z niemi rozmawiać, ciągle czytał i uczył się, lub spacerował samotny.
Dwumiesięczne wakacye wydały się dla pani Barbary jedną chwilą. Poczęły złocieć liście i zboża ginąć z pól i bociany się zbierać do odlotu, gdy i jej nadszedł gorzki dzień rozstania z pierworodnym. Odwoziła go do kolei, rzewnie płacząc i całując i owe sejmy bocianie wskazywała na ogołoconych łąkach.
— Widzisz, Waciu, i one co roku odlatują, a przecie odnajdą gniazdo, z za morza powrócą na stare siedlisko. Pamiętajże i ty o domu i o nas — pisz często, pisz szczerze!