Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wieś nosi, czemu nie bije Marka, kowala, co chłopom siekiery z naszego żelaza robi, albo Teodora, ekonoma, co śpi na łące, jak chłopi siano wożą! Oho, ja wszystko wiem!
— Trzeba było babuni powiedzieć.
— Oho, niech babunia mnie sama zapyta...
Tu się zamyślił i nagle zapytał:
— Dostanę w skórę, jak ten pan pójdzie?
— A czyś nie zasłużył?
Poczerwieniał i zbladł i pięści zacisnął.
— Dopóki mnie bid będą, będę uciekał i ucieknę! Ja nie chcę, żeby mnie bili!
— Więc stań się innym, a będziemy cię traktowali, jak człowieka dorosłego. Ale ty próśb i nauk nie słuchasz, jesteś krnąbrny i zły. Zgryzotę i wstyd tylko nam sprawiasz. Zmuszasz nas sam do kary!
Filip milczał. Był zrozpaczony swą klęską. Czółno się przewróciło, sakwy jego wypchane chlebem, narzędzia przeznaczone do bezludnej wyspy, broń, do walki z ludożercami — wszystko przepadło i odwieziono go na razy babki i pośmiewisko całego dworu.
W tej chwili pani Anna zawołała synowę do gościa. Już wrócili z gospodarskiej lustracyi, a że chwalił ład i dobytek, więc zupełnie ujął gospodynię.
— Wiesz ty, Basiu, co mi proponuje pan Barcikowski — rzekła. — Chce wziąć do siebie Filipa na naukę.
— Toć dziecko małe; — szepnęła pani Barbara. — Jeden nam tylko został!
— Jeden — ale temu my rady nie damy. On potrzebuje męskiej ręki i kierunku. Tyś za słaba, ja nie mam czasu — chłopak się zmar-