Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zakreśliła krzyż nad nim, pocałowała w głowę, i prędko odeszła, nie chcąc się roztkliwiać.
Nazajutrz, wczesnym rankiem odjechali.
Staroświecka najtyczanka i czwórka sędziwa, wywiozła ich do miasteczka. W ostatniej chwili Wacio płakał okropnie, rzucał się na szyję matki i babki, obejmował Jadwinię i służbę domową.
Wszyscy byli powarzeni i smutni, pani Barbara postarzała o dziesięć lat, pani Anna roztargniona. Bryka wytoczyła się za bramę, wołano z ganku ostatnie pożegnania, zagłuszone turkotem. Wacio wyglądał, wstrząsany łkaniem. Iłowicz zapalił cygaro.
Droga skręciła, drzewa zakryły podwórze i dom, wreszcie i dwór cały zniknął za piasczystem wzgórzem.
Na czubie przydrożnego dębu, schowany w gałęziach, Filip siedział, i patrzył za powozem. Rano, nie przyszedł się pożegnać, choć go wołano, nie usłuchał.
Bał się okazać żal — i płakać.
Teraz, zakryty liśćmi, chlipał i nie zszedł, aż mu łozy i piaski zakryły zupełnie powóz.
I popłynęło dalej cichym, monotonnym trybem życie w Gródku, z codziennemi sprawami, troskami, rzadkiem wytchnieniem lub rozrywką.
Zostało po Waciu puste łóżeczko i miejsce przy stole, w sercu babki wielka nadzieja, w sercu matki wielki niepokój.
Rodzeństwo, dzieci, prędko zapomnieli o nim, nieliczni znajomi ledwie zauważyli, że ubył, a gdy się dowiedzieli, chwalili postano-