Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Westchnęła pani Barbara.
— A Jadwisi ci nie żal? — spytała.
— Co mi tam za kompania z taką małą! — pogardliwie rzucił.
Matkę ogarnęła rozpacz wobec tej dzikości charakteru i nie spytała już o siebie.
Ciotka słuchała tej rozmowy, i gdy chłopak się usunął, rzekła zcicha:
— Niech panią to nie martwi. Cierpi on i uczuje, ale pozę junaka sobie obrał. Jemu się zdaje, że to go podwyższa. Ja dopilnuję, gdy zatęskni i przyszlę go pani. Teraz się zaciął i nie ulegnie.
— Zawsze był taki! — rzekła smutno pani Barbara.
Gdy odjechały po obiedzie, Filip jednak zmarkotniał, i długo za bryczką spoglądał. Możeby zapłakał pokryjomu, ale przyszła do niego Muszka, więc przybrał niefrasobliwą minę i począł gwizdać.
— Chodź, pokażę ci moje gołębie — rzekła dziewczynka.
— Muszę iść do koni, nie mam czasu — odparł z ważną miną.
Barcikowski polecił malca pisarzowi, więc chłopak wytrwale dreptał za swym opiekunem, który misyę spełniał gorliwie i włócząc go za sobą, bardzo poważnie wtajemniczał w obowiązki. Późnym wieczorem, idąc na dyspozycyę do Barcikowskiego wraz z kluczami i raportem, zdał też swego pupila.
— Idź-że teraz, Filipie, do swego pokoju, i wyrachuj, ile dzisiaj wydano obroku! — rzekł seryo Barcikowski, dając mu pióro, kałamarz i księgę z rubrykami.
Chłopak wziął wszystko i poszedł.