Przejdź do zawartości

Adolf/cała książka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Benjamin Constant,
Tadeusz Boy-Żeleński (Od tłumacza)
Tytuł Adolf
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Współczesna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Adolphe
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BENJAMIN CONSTANT
ADOLF

BIBLJOTEKA BOY’A, WARSZAWA SMOLNA 11



Wydanie nowe
Drukarnia
Współczesna
Szpitalna 10
Warszawa

OD TŁUMACZA

Osobliwa książeczka! jedna z tych, które, niedbale skreślone przez autora, w nawale ważniejszych, w jego oczach, prac i zatrudnień, niejako na marginesie bujnego i niespokojnego życia, wypłacają ponad oczekiwanie dług wdzięczności i, siłą własnego trwania, ratują od zapomnienia imię swego twórcy. Benjamin Constant był dla współczesnych pisarzem politycznym, świetnym i niebezpiecznym mówcą, wybitnym mężem stanu, wreszcie autorem pisanego przez całe życie dzieła O Religji: — dla potomności został wyłącznie niemal biografem Adolfa. Książka ta, ogłoszona drukiem w dziesięć lat po jej napisaniu, do której sam tak mało zdawał się przywiązywać wagi, stała się poniekąd zarodkiem nowoczesnego romansu psychologicznego, utrwaleniem wiekuiście powtarzającego się bolesnego momentu, któremu w tym wypadku dodaje blasku niezwykłość dwojga istot, jakich głos publiczny doszukuje się poza kotarami tego lakonicznego dramatu. Jak George Sand i Alfred de Musset, tak Benjamin Constant i pani de Staël zawsze pociągać będą wyobraźnię przez rzadki fenomen burzliwej i twórczej namiętności, wynikłej ze zczepienia się dwóch bogato obdarzonych natur i talentów.
Kim był Benjamin Constant w epoce spotkania, tak bardzo mającego zaważyć na egzystencji dwojga ludzi, skutych odtąd na lata niewidzialnym łańcuchem, przeciw któremu będą się buntować, ale który napróżno będą się starali strząsnąć? „Miał dwadzieścia siedem lat, pisze biograf pani de Staël, historyk Albert Sorel[1]. Obwoził dotąd, po wszystkich szlakach Europy, awanturnicze życie. Błądzi po Niemczech i Czeczach, bawi w Anglji, pełni w Brunszwiku obowiązki szambelana. Spotyka w Szwajcarji rywalkę pani de Warens[2], którą skazuje rychło na rolę powiernicy; w Niemczech zaślubia dwuznaczną osobę, z którą się rozwodzi, mając więcej przyczyn do rozwodu, niż wprzódy do małżeństwa. Libertyn z teatralną pozą, hulaka, gracz, pojedynkowicz, prowadzi (wedle własnego jego określenia) życie niespokojne, można rzec liche, napełniając wszystko co go otacza podziwem dla swych przedwczesnych zdolności i nieufnością do porywczego, niespokojnego i złośliwego charakteru. Cudowna wprost zdatność chwytania wszelkiego światła, umysł przedziwnie oszlifowany, zdolny rozsiewać je w barwnych iskierkach i promieniach, wnikliwy, przekonywujący, gryzący, szyderczy, ironiczny, który wszystko widział i wszystkiego się nauczył w tej włóczędze życia i myśli. Rozwija i rozrzuca talent zdolny objąć cały świat, ale rzuca go na wszystkie wiatry i zdaje go na wolę każdego kaprysu. Niezdolny ogarnąć coś, chyba chwilami, dorywczo; łaknący sławy bez treści; pożerany energją bez celu; wciąż sprzeczny i odmienny; rwący się ku światu dla gry, miłostek, salonowych sukcesów; następnie, wśród świata, marzący o samotności; chciwy podbojów a buntujący się przeciw więzom. Sili się odczuwać entuzjazm a zwłaszcza go budzić, ale bez przerwy analizuje się i wysusza, tworzy plany które wymagają ciągłości, a jest niekonsekwentny w każdym swym kroku. Zajadle broni swej niepodległości i nie wie co z nią począć; sprowadza wszystko do samego siebie, a nie interesuje się sobą. Gdybym wiedział czego chcę (mówi), wiedziałbym lepiej co czynię. Pragnął być wielkim kochankiem i posiadł miłość najniezwyklejszej kobiety swego czasu; chciał być mężem Stanu i dwakroć powołany był do Rady najpotężniejszego naczelnika Państwa; chciał być myślicielem, i zaznaczył się we wszystkich pracach swej epoki. Mimo to, dzieło jego przeżyło się, a życie było szeregiem poronionych czynów. Bo też, w sprawach serca, brakło mu szczerości; w polityce, charakteru; w rzeczach myśli brakło mu wytrwania. Zostawił tylko jedną książkę, nowelę o kilkudziesięciu stronicach: jest to w swoim rodzaju arcydzieło, ale też jestto spowiedź, spowiedź niezdolności autora do działania, do czynienia dobrze, słowem do życia“.

Oryginał tego niezbyt życzliwego portretu, Henryk Benjamin Constant de Rebecque, urodził się w Lozannie, w r. 1767. Matkę stracił przy urodzeniu. Chowany przez ojca (którego wizerunek kreśli w Adolfie) w Holandji, później w Brukseli, rozwija się, pod kierunkiem inteligentnego kierownika, nader wcześnie. W 12-tym roku ofiarowuje ojcu heroiczny romans wierszem, p. t. Rycerze. W latach 1783—85, kończy nauki na protestanckim uniwersytecie w Erlangen, później w Oxfordzie i Edymburgu. Tu drukuje pierwszą pracę, niedokończony zresztą przekład dzieła Gillies‘a History of ancien Greece. Kiedy miał lat ośmnaście, brewiarzem jego stały się Niebezpieczne Związki Laclosa, które ukazały się wówczas.
W r. 1786, młody Constant bawi w Paryżu, w chwili gdy parlamenty domagają się zwołania Stanów Generalnych. W salonie pani Necker (matki pani de Staël), jednym z najwpływowszych w Paryżu, poznaje panią de Charrière, osobę znacznie (podobno o 27 lat) starszą od siebie, z którą nawiązany stosunek miłosny niebawem przechodzi w ton przyjaźni. W Paryżu prowadzi młody Benjamin życie dość rozproszone; pochłania go gra (której będzie hołdował całe życie), zabawy, tryumfy światowe. Zbrzydziwszy sobie wszystko pod wpływem zawodu w młodocianych zamiarach matrymonjalnych, opuszcza nagle Paryż w sposób dość awanturniczy, niemal bez pieniędzy, i, wpół pieszo, wpół konno, ucieka do Anglji, z myślą o przeprawie do Ameryki. Wreszcie, szuka gościny u pani de Charrière, w Neuchatel w Szwajcarji.
Aby uspokoić pogniewanego rodzica, Constant przyjmuje funkcje szambelana u księcia Karola-Wilhelma Brunszwickiego, zdawna życzliwie usposobionego dla ojca Benjamina. Sześć lat pobytu na dworze (1787—94), których reminiscencje znajdziemy w Adolfie, dowiodły, iż młody szambelan nie posiadał talentów dworaka. Wśród tych rozprószeń oddaje się przygodnie pracy literackiej. W Colombier, u pani de Charrière, „na kartach tarokowych, które zamierzał kazać zeszyć razem“, zaczyna szkicować dzieło O Religji, nad którem będzie pracował całe życie. W Brunszwiku kreśli Historję cywilizacji dawnej Grecji i wpływu na nią kolonij egipskich, oraz Porównanie obyczaju Greków z obyczajami Celtów, Germanów, Szkotów i Skandynawów! Na owe lata przypada dość drażliwy proces, z którego ojciec jego wychodzi zachwiany majątkowo, oraz na finansowych kombinacjach oparte małżeństwo Benjamina z baronówną Schram (1789), nieszczęśliwe i zakończone rozwodem w r. 1794.
Do rewolucji francuskiej odnosi się młody Constant z sympatją: pokłada ufność w osobach Mirabeau i Barnave‘a, później w stronnictwie Żyrondy. Przy tych poglądach trudno mu było pozostać w służbach księcia Brunszwiku. Dopełniwszy formalności rozwodowych, opuszcza dwór, i, jesienią 1794, wraca do Lozanny. Tutaj po raz pierwszy spotyka panią de Staël, córkę słynnego Neckera, chwilowego bożyszcza Rewolucji, bankiera, ekonomisty, ministra i filantropa, żonę zaś starszego znacznie od niej pana de Staël, szwedzkiego ambasadora w Paryżu. Pani de Staël, mimo że rozgłos jej był raczej politycznej niż literackiej natury, należała już wówczas do najwybitniejszych kobiet we Francji. W pełni młodości (ledwie o rok starsza od Benjamina), nie piękna ale pełna uroku, porywająca wymową i dowcipem, przyszła wielka pisarka przechodziła wówczas kryzys sercowy, który ją tem wrażliwszą czynił na garnące się uczucie. „Zrazu, niezbyt go lubiła (pisze serdeczna jej przyjaciółka, pani Récamier): ale takie wyprawiał rozpacze i póty groził że się zabije, aż ją przemógł“. Czy że niepospolita osobistość pani de Staël zbudziła w Benjaminie szczery podziw i uczucie, czy że, jak Adolf, uznał ją za „zdobycz godną siebie“, dość iż niebawem zadzierżgnął się między nimi związek, który, wśród nieustannych burz, szarpań, zrywań i nawrotów, miał się ciągnąć lata całe.
„Termidor“ i połączony z nim upadek terroru zdawał się otwierać nowe pole dla pani de Staël, która, jak poprzednio przez miłość do świetnego Narbonne‘a[3] stała się monarchistką, tak obecnie marzyła o Republice liberalnej z Benjaminem Constant jako prawodawcą. W r. 1795 wraca do Paryża, zastaje tam męża, który powrócił do funkcji ambasadora. Salon pani de Staël usiłuje skupić szczątki dawnego społeczeństwa. Stykają się tam rozmaite warstwy i stronnictwa; umiarkowani rewolucjoniści, przeżytki dawnej monarchji, emigranci ściągający z powrotem do Francji, dziennikarze wszelkich obozów, zaś, „wśród tych koteryj, ocierających się o siebie i obserwujących się zazdrośnie, Benjamin Constant, szukający w Republice miejsca dla swej niezdecydowanej ambicji, gardzący ludźmi, szydzący z idej, budzący we wszystkich obawę, w nikim szacunku: oto tło słynnego klubu z r. 1795[4]“. Zresztą salon ten trwa krótko; pani de Staël, niemile widziana przez Dyrektorjat, uważa za właściwe przenieść się do posiadłości swej Coppet w Szwajcarji, gdzie, rada nierada, zwraca się ku pracom literackim. Benjamin jest tu częstym gościem; jestto okres żywego współdziałania obu wybitnych talentów. W dziele Constanta O sile obecnego rządu Francji i konieczności pojednania się z nim, pani de Staël współpracuje i sama podkreśla tę okoliczność, w nadziei iż jej to otworzy upragniony powrót do Paryża. Wreszcie, w r. 1797, polityczna para kochanków wraca, z nadzieją iż na stałe. Talleyrand, który objął tekę spraw zagranicznych, nosi się z myślą powołania Benjamina na generalnego sekretarza. Pani de Staël wydaje obiady, gdzie, wśród licznych gości, figurują Lucjan i Józef Bonapartowie. Są poszlaki, iż autorka Delfiny byłaby chętnie została oficjalną muzą Konsulatu i Cesarstwa; i w pismach jej i w osobistem odnoszeniu do Napoleona raz po raz widzi się kokieteryjnie wysuniętą rączkę; ale Napoleon nie uznawał „kobiet politycznych“ i szorstko odsunął te awanse. Pani de Staël mści się po kobiecemu. Gromadzi w swym kręgu wszystko co było znacznego w Paryżu poza sferą Pierwszego Konsula; salon jej staje się kuźnią złośliwych wycieczek przeciw Napoleonowi. Wśród tego grona, pani de Staël błyszczy wdziękiem, rozmową iskrzącą się ogniem dowcipu, satyry, przenikliwej analizy, uczucia i entuzjazmu. „Gdybym była królową, powiada o niej pani de Teesé, kazałabym pani de Staël mówić ciągle“. Napoleon był wręcz przeciwnego zdania. Constant, częścią pod wplywem otoczenia, częścią siłą własnych przekonań kierujących go w stronę opozycji, zajmuje coraz bardziej wyraźne stanowisko. W styczniu 1800, decyduje się rzucić ostrzeżenie przed „świtem tyranji“. Mowę swą przygotowuje w salonie pani de Staël. „Oto, rzekł Benjamin, salon pełen osób które ci są miłe; jeśli przemówię, jutro będzie pusty; zastanów się. — Trzeba iść za swem przekonaniem“, odparła. Constant wygłosił mowę. Tego wieczora, pani de Staël oczekiwała grona przyjaciół na obiad; o godzinie piątej otrzymała dziesięć bilecików z usprawiedliwieniem, między innymi od Talleyranda.
Wśród tego, pan de Staël, separowany formalnie z żoną w roku 1798, umiera w r. 1802. Constant ofiarowuje małżeństwo, ale nie zbyt szczerze; pani de Staël widzi ujemne strony tego związku, ale może zachowuje do kochanka żal, że nie umiał jej przymusić. Niedoszłe te rokowania pozostawiają obustronne żale i urazy.
W końcu, lew, cięty przez bąki salonowego dowcipu, zniecierpliwił się. Napoleon nie cofnął się przed cieniem śmieszności, wytoczył wielkie działa do walki z kobietą. W r. 1803, pani de Staël otrzymuje rozkaz wydalenia się o czterdzieści mil poza Paryż. Zrazu, igra z zakazem; wreszcie, widząc iż rzecz jest poważna, daje za wygraną: emigruje. Constant udaje się za nią do Niemiec i nie wraca do Francji aż w r. 1814, po upadku Cesarstwa. Ten czas spędza pani de Staël częścią w Weimarze, w towarzystwie wybitnych Niemców, częścią w Szwajcarji, w Coppet, gdzie, po podróży do Włoch, której owocem była powieść Korynna czyli Włochy, nowym blaskiem okrywająca imię autorki, pani de Staël rozgościła się na swem „wygnaniu“. Nie miało ono zresztą nic z osamotnienia i żałoby. Otoczona wiernymi przyjaciółmi, z aureolą „nieprzyjaciółki Napoleona“, stwarza w Coppet dwór, który, jak niegdyś wolterowskie Ferney, ściąga wędrowców oświeconej Europy. Stały personel stanowią (nienawidzący się zresztą serdecznie) filozof niemiecki Schlegel, wychowawca dzieci pani de Staël, oraz ciągle wydzierający się i powracający Benjamin. Życie w Coppet płynęło w istnej orgji „konwersacji“ zaczynającej się przy śniadaniu a kończącej późno w nocy. Jak u Woltera, grywano z zapałem teatr. Pani de Staël, swą grą nierówną, ale porywającą i patetyczną, odtwarza Andromachę, Fedrę, Zairę i inne „dostojne nieszczęśnice“ klasycznego teatru. Benjamin Constant miał ambicję aby być bohaterem tej niepospolitej sceny, i „ze wszystkich spraw swego życia, tę może najdłużej brał poważnie“.
Związek z panią de Staël stawał się coraz burzliwszy. Benjamin, oddawna wystygły uczuciowo, raz po razu próbował strząsnąć łańcuchy i raz po razu wracał. Wściekły na siebie za tę uległość, w poufnych notatkach wyraża się o kochance z ostateczną brutalnością. Pani de Staël, zbliżająca się do „niebezpiecznego wieku“ miłości, kurczowo trzyma się tego ostatniego — jak mogła mniemać — przywiązania. Kochankowie rzucają sobie w oczy najcięższe zarzuty, gryzą się, szarpią, aby później, wieczorem, olśniewać audytorjum błyskotliwością rozmowy, lub przenosić swe burze na deski teatru.
W r. 1808, pani de Staël, wracając z ponownej podróży po Niemczech, spotyka w Sécheron, blisko Genewy, Benjamina, który oświadcza, iż ożenił się potajemnie (z Niemką, rozwódką o nieszczególnej opinji, z domu de Hardenberg) i przedstawia jej swą żonę. Pani de Staël wpada w taką rozpacz iż wymusza na Karolinie i Benjaminie tajemnicę. Constant, który, dzięki swemu małżeństwu, znajduje w stosunku do pani Staël nową podnietę podwójnej niewierności, daje się pociągnąć do Coppet; Karolina długo czeka na powrót męża i ogłoszenie małżeństwa... Ale to przesilenie jest bodaj że ostatnim akordem burzliwego romansu. Pani de Staël spostrzega się, iż silniej trzymał ją w dawnych więzach nałóg wyobraźni niż serce, i że potrafi, ostatecznie, żyć bez Benjamina...
Dalszy ciąg życia Constanta wiąże się z historją Francji. Wypadki r. 1813 (bitwa pod Lipskiem) sprowadzają go od filozofji znowuż ku polityce. W Hanowerze, dokąd się schronił, wydaje pamflet przeciw imperjalizmowi. Po powrocie Burbonów wraca do Paryża; i znowuż jest w salonie pani de Staël, gdzie skupiła się partja liberalna. Constant staje się wodzem, głosi system reprezentacyjny na wzór angielski, domaga się wolności prasy.
Wśród tego, Napoleon powraca z wyspy Elby. Constant, który, do ostatniej chwili, zarzekał się przeciw układom z nowym rządem, opuszcza Paryż, ale z drogi wraca potajemnie. Generał Sebastiani pośredniczy w spotkaniu z Napoleonem. Cesarz, aby dać wyraz swym liberalnym intencjom, czyni Constanta redaktorem Aktu dodatkowego do Konstytucji Cesarstwa, oraz mianuje go Radcą Stanu. Po Waterloo, roztrząsa z nim obszernie kwestję abdykacji, którą Constant doradza. Po abdykacji, po chybionej misji u obcych dworów, Constant udał się do Anglji, oczekując biegu wypadków. Tu ogłosił drukiem Adolfa (1816), napisanego, zdaje się, w r. 1806.
Wróciwszy do Francji i do życia publicznego, ciągle walczy na łamach dzienników liberalnych w obronie wolności, zwłaszcza wolności prasy. W r. 1810, wchodzi do Izby jako poseł i zyskuje sobie mir jednego z najświetniejszych mówców. Wśród zażartych walk politycznych, atakowany gwałtownie przez przeciwników, którzy chcieli mu odmówić nawet praw Francuza, Constant pracuje ciągle nad dziełem O Religji, którego pierwszy tom wychodzi w r. 1823. Po rewolucji lipcowej, zostaje prezydentem Rady Stanu; równocześnie rujnuje swą opinję, przyjmując od Ludwika Filipa 200000 fr. na pokrycie długów karcianych. Niebawem, w r. 1830, umiera, licząc lat 63.
Z rozmysłu skreśliłem wprzód nieco obszerniej historję Benjamina Constant i pani de Staël, ponieważ, wobec niewątpliwie autobiograficznego charakteru Adolfa, naturalne zaciekawienie musi budzić istotne tło zdarzeń. Napozór, Eleonora, ta nieszczęśliwa kobieta, wykolejona, skazana na to aby być kulą u nogi jednego człowieka, ponieważ szuka we własnych oczach rehabilitacji w stałości swego uczucia, ani jednym rysem nie może przypominać świetnej, utalentowanej, otoczonej, sławnej i bogatej autorki Korynny. Ale tło stosunku wzięte jest niewątpliwie z natury; cytowany przez Saint-Beuve‘a[5] list Sismondiego, naocznego świadka tego burzliwego związku w jego codzienności, pisany do hrabiny Albany bezpośrednio po przeczytaniu Adolfa (14 października 1816), stanowi w tej mierze ciekawy, niemal rozstrzygający dokument. „Autor — pisze Sismondi — chciał widocznie zatrzeć w postaci Eleonory wszelkie podobieństwo. Zmienił[6] wszystko: narodowość, stanowisko, powierzchowność, charakter. Dane życia ani też osoby nie są w niczem identyczne; z czego wynika, iż, pod wieloma względami, bohaterka okazuje się w powieści zupełnie inną niż autor zapowiada; ale po gwałtowności i wymaganiach w stosunku miłosnym, nie można jej nie poznać. To pozorne zżycie się, to zachłanne panowanie podczas którego szarpali się wszystkiem co gniew i nienawiść mogą podyktować obelżywego, to historja tych dwojga“.
Bo też, mimo różnicy warunków, dramat Adolfa jest prawdziwym dramatem Benjamina Constant. O ile pod rządem Napoleona dla pani de Staël nie mogło być miejsca, o tyle dla Constanta znalazłoby się ono zawsze; i, jak to pokazują późniejsze wypadki, jedno ze świetniejszych. Jego giętki umysł, niepospolita wymowa, wrodzona pasja polityczna potrafiłyby sobie znaleźć drogę w granicach legalności; Napoleon zaś miał wszelkie przyczyny aby sobie pozyskać takiego człowieka. I oto, w pełni wieku i talentu, człowiek ten skazuje się na bezczynność, na jałowe dąsy emigracyjne, poto, aby, przez lata całe, zajmować dość dwuznaczne stanowisko na „dworze“ kobiety, przesłaniającej go sławą, stanowiskiem, majątkiem, a dla której uczucie dawno w nim wygasło. Czuje to, szarpie się, zadręcza ją i siebie — i, mimo wszystko, nie umie się wyzwolić. Ta najistotniejsza treść książki, niezależna od zewnętrznth podobieństw, jest zdaje się, skreślona z natury.
Dla osądzenia Adolfa pod względem artystycznym, trzeba uprzytomnić sobie epokę w której ta książka powstała, t. j. pierwsze lata XIX w., trzydzieści lat blisko przed Balzakiem[7], który technikę powieści pchnął na odmienne tory i wprowadził w nią nowe wartości. W przeciwstawieniu do powieści nowożytnej, realistycznej, operującej arsenałem zewnętrznych szczegółów, tłem, środowiskiem, t. zw. „kolorytem lokalnym“, realizmem djalogu, powieść przedbalzakowska wywodzi się jakgdyby z psychologicznego dramatu klasycznego i rozgrywa się w jego ubogich zewnętrznie i jednostajnych kulisach.
Na stukilkudziesięciu stronicach, znajdujemy jeden tylko ustęp, w którym autor — w sposób bardzo szczęśliwy — wydobywa z martwego tła współdźwięk z duszami bohaterów, nastrój. Po gwałtownej scenie, kochankowie, wyczerpani, przechodzą do ogrodu:

...Był to jeden z owych dni zimowych, kiedy słońce smutno oświeca szarzejące pola, jakgdyby spoglądała z litością na ziemię, którą przestało ogrzewać. Eleonora poddała myśl przechadzki. „Zimno jest, rzekłem. — Mniejsza, chcę przejść się z tobą“. Ujęła moje ramię, szliśmy długo nie mówiąc słowa; posuwała się z trudnością, wspierając się ma mnie niemal całym ciężarem. „Zatrzymajmy się chwilę. — Nie, odparła, miło mi czuć, że opieram się na tobie“. Zapadliśmy znowuż w milczenie. Niebo było pogodne; ale drzewa sterczały odarte z liści; żaden powiew nie wzruszył powietrza, żaden ptak go nie przerzynał: wszystko było nieruchome. Jedyny dźwięk, jaki było słychać, to szelest zamarzniętej trawy, która kruszyła się pod naszemi stopami...“

Akcja Adolfa toczy się kolejno w Niemczech, Czechach i w Polsce, bez usiłowań ze strony autora, aby zaznaczyć swoistemi rysami środowisko i jego oddziaływanie. Charakterystyka zewnętrzna pominięta zupełnie, drugoplanowe figury w cieniu, całe światło skupione na dwie, a raczej na jedną osobę bohatera[8]. Stąd, dla czytelnika nawykłego patrzeć na powieść dzisiejszemi oczyma, może się faktura książki wydać konwencjonalną i suchą: cała wartość idzie wewnątrz, w analizę psychologiczną, która w Adolfie, co do prawdy, szczerości i głębi, mało ma sobie równych. Jak wspomniałem na wstępie, Adolf jest definitywnem pochwyceniem pewnego typicznie niemal powtarzającego się momentu, jest jednym z najboleśniejszych dramatów dwojga istot, które, w pewnej fazie egzystencji, ani rozłączyć się, ani żyć z sobą nie mogą, i topią całe lata w rozpaczliwem szamotaniu, z którego — dzięki różnicy w warunkach obu płci — kobieta wychodzi często zniweczona, mężczyzna (o ile traf, bo rzadko własna siła, wyrwać mu się pozwoli) z nadwerężonym kapitałem życiowym. A tym Herkulesom, którym dramat ów wyda się błahy, Adolf zaś prostym niedołęgą, przypomnę słowa Napoleona, człowieka, któremu, ostatecznie nie można odmówić energji: „W miłości, jedynem zwycięstwem jest ucieczka“.
Oto zatem książka, którą skończywszy czytać, człowiek się czuje jakby postarzałym, zmęczonym. I, rzecz dziwna! siła, z jaką przeżywa się tę opowieść, spoczywa w tem, w czem, zdawałoby się, powinna tkwić jej słabość: w ogólnikowości tego co jest zewnątrz, w jej braku plastyki. Książka ta nie narzuca nam przeżyć obcych ludzi, z któremi, zależnie od sympatji, mniej lub więcej się współczuje; ale mówi każdemu wprost o nim samym; jest algebrą stanów duszy, ale algebrą w tem znaczeniu, w jakiem jest nią np. muzyka. Poddaje ton, wzór, którego objektywizację każdy znajduje w samym sobie.
Te wartości wystarczą, aby Adolfowi, nawet bez zaprawy tkwiącej w nim interesującej niedyskrecji, zapewnić miejsce w piśmiennictwie, a imię jego, jak imię don Juana, Hamleta, Manon Lescaut, uczynić symbolem jednego z owych skrótów myślowych, które, w jednem słowie, otwierają perspektywy w głąb serca ludzkiego. Książeczka ta, znana mniej niż na to zasługuje, zostanie wśród tych które stanowią żelazny kapitał literatury świata. Nawet to, co może w niej razić, pozorna oschłość, a raczej oszczędność stylu, może być jedynie zbawiennym antydotem przeciw dzisiejszym narowom stylowym, o ileż ciężej grzeszącym w przeciwnym kierunku!

Kraków, w styczniu 1917.
PRZEDMOWA AUTORA
DO TRZECIEGO WYDANIA

Nie bez pewnego wahania zgodziłem się na ponowny druk tego dziełka, wydanego przed dziesięciu laty. Gdyby nie pewność niemal, iż zamierzano dokonać przedruku jego w Belgji, i że ów przedruk, jak większość tych które rozpowszechniają w Niemczech i wprowadzają do Francji belgijscy rabusie, będzie pomnożony dodatkami i wtrętami nie pochodzącemi odemnie, nie zajmowałbym się błahostką napisaną jedynie w tej myśli, aby przekonać kilku przyjaciół, bawiących ze mną na wsi, o możliwości zainteresowania opowieścią, w której jest tylko dwoje aktorów, sytuacja zaś pozostaje ciągle jednakowa.
Raz zabrawszy się do tej pracy, zapragnąłem rozwinąć parę innych myśli, które mi przyszły do głowy i które wydały mi się nie pozbawione pożytku. Chciałem odmalować ból, jaki, nawet oschłym sercom, sprawiają cierpienia, którego są źródłem, jak również złudzenie, które każe im się uważać za bardziej płochych i zepsutych niż są w istocie. Na odległość, obraz męczarni w jakie się kogoś wtrąca, wydaje się mglisty i niejasny, niby mgła łatwa do przebycia. Czerpiemy odwagę w sądach społeczeństwa; społeczeństwo to, nawskroś sztuczne, zastępuje zasady etykietą, a wzruszenia konwenansem; nienawidzi skandalu jako rzeczy niewygodnej, nienormalnej poniekąd, godzi się bowiem dość chętnie z występkiem, byle bez rozgłosu. Mamy złudzenie, iż więzy zadzierżgnięte bez zastanowienia dadzą się zerwać bez trudu. Ale, kiedy widzimy mękę wynikłą ze skruszenia tych więzów; bolesne zdumienie oszukanej duszy; nieufność, jaka następuje po tak zupełnej ufności; nieufność, która zmuszona zwrócić się przeciw istocie będącej poza resztą świata, rozciąga się na cały świat; kiedy widzimy wiarę, podciętą w swej zasadzie i nie wiedzącą już gdzie w co wierzyć: czujemy wówczas, że jest coś świętego w sercu które cierpi przez to że kocha. Odkrywamy, jak głębokie są w nas korzenie przywiązania, którego mniemaliśmy się być jedynie przedmiotem; i, jeżeli zwyciężamy to, co nazywa się słabością, odbywa się to kosztem zniweczenia w nas samych wszystkiego uczciwego, poświęcenia wszystkiego co szlachetne. Z tego zwycięstwa, które przyjaciele i obojętni chwalą, podnosi się człowiek, okaleczywszy śmiertelnie cząstkę swej duszy, zdeptawszy sympatję, nadużywszy słabości, obraziwszy moralność, użytą jako pozór dla okrucieństwa; i przeżywa swą lepszą naturę, z uczuciem wstydu lub poniżenia po tym smutnym tryumfie.
Oto obraz, jaki chciałem odmalować w Adolfie. Nie wiem, czy mi się powiodło; rękojmię prawdy daje mi bodaj to, iż wszyscy niemal czytelnicy, z którymi się zetknąłem, odnaleźli samych siebie w sytuacjach mego bohatera. Prawda, iż, przez wszystkie ich żale, przebijało mętne uczucie zadowolonej próżności; radzi byli czuć się, jak Adolf, pastwą upartego przywiązania; widzieli w sobie ofiary namiętności jaką obudzili. Sądzę, iż, po większej części, obwiniali się niesłusznie, i że, gdyby próżność zostawiła ich w spokoju, z sumieniem nie wiele mieliby kłopotu.
Jakbądź się rzeczy mają, wszystko co tyczy Adolfa stało mi się bardzo obojętne; nie przywiązuję żadnej wagi do tej powieści. Powtarzam, iż, dając ją na nowo publiczności, która, prawdopodobnie, o ile ją znała kiedy, zapomniała o niej, chciałem stwierdzić, iż wszelkie wydanie, któreby zawierało coś innego niż jest w niniejszej książeczce, nie pochodzi odemnie i że za nie nie odpowiadam.



SŁÓWKO OD WYDAWCY

Wiele już lat temu, podróżowałem po Włoszech. Wskutek wylewu rzeczki Neto, musiałem się zatrzymać w gospodzie w Cerenza, małej wiosce w Kalabrji; zastałem tam cudzoziemca, który przerwał podróż dla tej samej przyczyny. Był bardzo milczący i zdawał się smutny; nie zdradzał żadnego zniecierpliwienia. Wyrzekałem niekiedy przed nim, jako przed jedynym człowiekiem, z którym mogłem się porozumieć, na opóźnienie, którego staliśmy się ofiarą. „Obojętne mi, odpowiadał, czy jestem tu, czy gdzieindziej“. Gospodarz, pociągnąwszy za język młodego neapolitańczyka, który służył u cudzoziemca, powiedział mi, iż ów przybysz nie podróżuje snadź przez ciekawość, nie odwiedza bowiem ani ruin, ani widoków, ani pomników, ani ludzi. Czytał wiele, ale nigdy długo jednym ciągiem; przechadzał się wieczór, zawsze sam; często spędzał całe dnie, siedząc nieruchomo, z głową opartą na dłoniach.
W chwili gdy przywrócona komunikacja pozwoliła puścić się w drogę, nieznajomy ciężko zachorował. Uczucie ludzkości kazało mi przedłużyć pobyt, celem pielęgnowania chorego. W Cerenzy był tylko cyrulik; chciałem posłać do Cosency po skuteczniejszą pomoc. „Nie warto, rzekł nieznajomy; ten wystarczy najzupełniej“. Miał słuszność, więcej może niż myślał, gdyż cyrulik wyleczył go. „Nie spodziewałem się po panu tyle sztuki”, rzekł dość zgryźliwie, regulując należność; następnie podziękował mi za moje starania i pojechał.
W wiele miesięcy później otrzymałem w Neapolu list od gospodarza Cerenzy, wraz ze szkatułką, znalezioną na drodze do Strongoli, którą to drogę i ja i ów obcy przebyliśmy obaj, ale każdy oddzielnie. Oberżysta, posyłając szkatułkę, był pewny, że należy do jednego z nas. Zawierała wiele listów, bardzo dawnych, bez adresu lub z zamazanym adresem i podpisem, portret kobiety, oraz zeszyt, mieszczący powiastkę lub opowiadanie, które czytelnik znajdzie poniżej. Cudzoziemiec, istotny właściciel tych rzeczy, rozstając się ze mną, nie zostawił żadnych informacyj o swych dalszych planach; przechowywałem tedy wszystko przez dziesięć lat, niepewny co począć z tym fantem. Przypadkowo, bawiąc w pewnem mieście w Niemczech, zwierzyłem się paru osobom z kłopotu; jedna z nich prosiła mnie usilnie o rękopis którego byłem depozytarjuszem. Po tygodniu odesłano mi rękopis wraz z listem, który umieściłem na końcu, ponieważ byłby niezrozumiały, gdyby go przeczytać przed poznaniem samej historji.
List ten skłonił mnie do ogłoszenia rękopisu, dając pewność, iż nie może to obrazić ani narazić nikogo. Nie zmieniłem w oryginale ani słowa; nawet usunięcie nazwisk nie jest mojem dziełem: były zaznaczone jedynie, jak i tutaj, początkowemi literami.



ROZDZIAŁ I

Skończyłem w dwudziestym drugim roku życia studja w Getyndze. Zamiarem mego ojca, ministra przy Elektorze ***, było, abym zwiedził najważniejsze kraje w Europie. Chciał mnie następnie powołać do siebie, zatrudnić w urzędzie pod swoim kierunkiem, i przygotować bym kiedyś objął po nim następstwo. Mimo nader płochego życia, zdołałem, dzięki dość wytrwałej pracy, osiągnąć rezultaty wyróżniające mnie z pośród towarzyszy, i, dzięki temu, obudzić w ojcu nadzieje, prawdopodobnie znacznie przesadzone, co do mej przyszłości.
Nadzieje te uczyniły go bardzo pobłażliwym na wiele błędów jakie popełniłem. Nie dopuścił nigdy, aby ich następstwa dały mi się we znaki. Zawsze spełniał, niekiedy uprzedzał żądania moje w tej mierze.
Nieszczęściem, postępowanie to miało za źródło raczej szlachetność i hojność niż tkliwsze uczucie. Uznawałem głęboko prawa ojca do mej wdzięczności i szacunku: ale nie było między nami nigdy poufalszego zbliżenia. Miał on w usposobieniu pewien rys nieuchwytnej ironji, która mnie mroziła. Byłem wówczas aż nadto skłonny iść za pędem owych naiwnych i szalonych marzeń, które wyrzucają duszę poza sferę pospolitości i budzą w niej wzgardę dla wszystkiego co ją otacza. Znajdowałem w ojcu nie cenzora, ale zimnego i i kostycznego widza, który zrazu uśmiechał się z politowaniem, następnie zaś, zniecierpliwiony, rychło kończył rozmowę. Nie przypominam sobie, abyśmy, w owych ośmnastu pierwszych latach, mówili z sobą bodaj godzinę jednym ciągiem. Listy, które pisywał, były serdeczne, pełne roztropnych i tkliwych rad, ale skoro tylko znaleźliśmy się razem, natychmiast odczuwałem w ojcu jakiś przymus, którego nie umiałem sobie wytłumaczyć i który działał na mnie w przykry sposób. Nie wiedziałem jeszcze co to nieśmiałość, owo czające się w duszy cierpienie, które prześladuje nas do późnego wieku, dławi w sercu najgłębsze wzruszenia, mrozi słowa na ustach, zniekształca wszystko co chcemy powiedzieć, i nie pozwala się wyrazić inaczej niż zapomocą ogólników lub ironji: jakgdybyśmy się chcieli zemścić na własnych uczuciach za ten ból iż nie możemy ich objawić! Nie wiedziałem, iż, nawet wobec syna, ojciec mój był nieśmiały, i że często, po długiem oczekiwaniu wylewów mej czułości, które znów we mnie dławiła jego rzekoma oziębłość, opuszczał mnie z wilgotnemi oczyma i skarżył się przed innymi na mój brak serca.
To skrępowanie w stosunku do ojca miało wielki wpływ na rozwój mego charakteru. Równie nieśmiały jak on, ale, jako młodszy, bardziej podległy wzruszeniom, przyzwyczaiłem się zamykać wszystko w sobie, tworzyć plany jedynie na własną rękę, liczyć wyłącznie na siebie, uważać rady, życzliwość, pomoc, nawet obecność drugich, za skrępowanie i przeszkodę. Nauczyłem się nigdy nie mówić o tem co mnie zajmuje; znosiłem rozmowę jedynie jako przykrą konieczność, a wówczas ożywiałem ją nieustannem dowcipkowaniem, które czyniło mi przymus mniej nużącym i pomagało ukryć prawdziwe myśli. Stąd pewien brak swobody, jaki dziś jeszcze przyjaciele mają mi za złe, oraz trudność rozmawiania poważnie, jaką zaledwie mogę przezwyciężyć. Równocześnie wynikło stąd żarliwe pragnienie niezależności, bunt przeciw więzom jakie wyczuwałem dokoła, niezwalczona obawa nałożenia sobie nowych. Czułem się dobrze tylko sam. Usposobienie to zostało mi do dziś dnia; tak dalece, iż w lada okolicznościach, kiedy mi trzeba wybierać, towarzystwo ludzkie nuży mnie i naturalnym mym pędem jest uciekać przed niem, aby się skupić w spokoju i samotności. Nie był to zresztą egoizm tak głęboki, jak możnaby wnosić z tego opisu: mimo iż wszystko obchodziło mnie jedynie przezemnie, własna osoba obchodziła mnie dość słabo. Posiadałem w sercu zasób czułości, którego sam nie byłem dobrze świadom, ale który, nie znajdując pokarmu, odrywał mnie raz po raz od wszystkiego co mnie mogło zainteresować. Obojętność tę spotęgowała we mnie jeszcze myśl o śmierci. Myśl ta opanowała mnie bardzo młodo; nigdy nie mogłem pojąć, iż ludzie potrafią ją w sobie tak łatwo zagłuszyć. Mając lat siedmnaście, patrzałem na śmierć starszej kobiety, której umysł, równie niepospolity jak oryginalny, zaczął na mnie wywierać silny wpływ. W zaraniu życia kobieta ta rzuciła się, jak tyle innych, ku światu, którego nie znała, z poczuciem wielkiej siły duszy i niecodziennych w istocie zdatności. Nie umiała się nagiąć do sztucznych, lecz koniecznych warunków świata; nadzieje jej — rzecz aż nazbyt częsta — załamały się, młodość minęła bez szczęścia: wreszcie nadeszła starość, nie zdoławszy jej wszakże ugiąć. Posiadłość jej sąsiadowała z naszym majątkiem; tam żyła, zgorzkniała i zamknięta w sobie, mając za całą deskę ratunku swój rozum i analizując wszystko rozumem. Blisko przez rok, w paśmie naszych niewyczerpanych rozmów, oglądaliśmy życie we wszystkich jego postaciach, a śmierć jako kres wszystkiego: i oto, nagadawszy się z nią tyle o śmierci, ujrzałem, jak śmierć ugodziła ją w moich oczach.
Wydarzenie to napełniło mnie poczuciem niepewności losów, i wtrąciło w jakąś zadumę, nie opuszczającą mnie nigdy. Z poezyj, najchętniej czytałem ustępy, przypominające znikomość ludzkiego życia. Uważałem, iż żaden cel nie jest wart wysiłku. Dziwna rzecz, iż uczucie to osłabło, w miarę jak brzemię lat zaczęło mnie przygniatać. Byłożby to dlatego, iż nadzieja jest z natury swojej czemś niepewnem, i że, skoro jej nie stanie naszemu życiu, staje się ono twardszem, lecz bardziej rzeczywistem? Byłożby to stąd, iż życie staje się bardziej realnem w miarę jak złudzenia gasną, tak jak wierzchołek skał lepiej rysuje się na horyzoncie, kiedy chmury się rozproszą?
Opuściwszy Getyngę, udałem się do miasteczka w D***. Miasto to było rezydencją księcia, który, jak większość niemieckich książąt, władał dobrotliwie szczupłem państewkiem, opiekował się światłymi ludźmi którzy się tam osiedlili, zostawiając wszystkim poglądom zupełną swobodę. Mimo to, zasklepiony, mocą dawnego obyczaju, w towarzystwie dworaków, skupiał tem samem koło siebie ludzi przeważnie nieznaczących lub miernych. Przyjęto mnie na dworze z ciekawością, jaką nieodzownie budzi każdy obcy, rozrywający zaklęte koło monotonji i etykiety. Przez kilka miesięcy nie zauważyłem nic, coby mnie uderzyło. Byłem wdzięczny za uprzejmość z jaką mnie podejmowano; ale, naprzemian, to nieśmiałość nie pozwoliła mi z niej korzystać, to znów znużenie tym jałowym zgiełkiem kazało mi przekładać samotność nad mdłe uciechy towarzystwa. Nie żywiłem niechęci do nikogo, ale mało kto mnie interesował; otóż, obojętność uraża ludzi; przypisują ją uprzedzeniu, lub chęci zwrócenia na siebie uwagi; nie chcą wierzyć, aby poprostu można się nudzić w ich towarzystwie. Niekiedy starałem się zdławić nudę; zamykałem się w upartym lakonizmie: milczenie moje brano za wzgardę. Kiedyindziej, znużony własnem odosobnieniem, wpadałam w sztuczną wesołość, a dowcip mój, raz pobudzony, ponosił mnie poza wszelkie granice. Wyciągałem na jaw, w ciągu jednego dnia, śmiesznostki, którym przyglądałem się w milczeniu przez miesiąc. Świadkowie tych moich niespodzianych i mimowolnych wynurzeń nie czuli się niemi bynajmniej zaszczyceni, i słusznie; rodziła je tylko potrzeba wyładowania się a nie zaufanie. W rozmowach z ową kobietą która pierwsza kształtowała mój umysł, nabrałem niezwyciężonego wstrętu do komunałów i dogmatycznych formułek. Skoro ujrzałem radą z siebie miernotę ujeżdżającą na niezłomnych i świętych zasadach moralności, konwenansu lub religji — rzeczy które tak snadnie stawia się w jednej linji — czułem chęć opozycji: nie z przekonania, ale ponieważ niecierpliwiła mnie tak ciężka i nieugięta pewność. Jakiś instynkt ostrzegał mnie zresztą, aby się strzec owych ogólników, niedopuszczających wyjątków i odcieni. Głupcy czynią ze swych moralnych pojęć zbitą i niepodzielną masę, iżby się najmniej stykała z uczynkami i zostawiała im swobodę w szczegółach.
Postępowanie to zyskało mi niebawem opinję wątpliwego charakteru, złośliwości, szyderstwa. Sarkazmy moje wzięto za objaw wrodzonej złości; żarty — za zamach na wszystko co jest najczcigodniejszego. Ci, z których ośmieliłem się szydzić, uważali za najwygodniejsze zespolić swą sprawę z zasadami, które, ich zdaniem, podgryzałem; że zaś, mimowoli, udało mi się nieraz zabawić jednych kosztem drugich, wszyscy zjednoczyli się przeciw mnie. Dobywając na jaw ich śmiesznostki, stałem się niejako winnym zdrady zaufania; możnaby rzec, iż, okazując się mym oczom w istotnej postaci, zobowiązali mnie temsamem do milczenia: ju zaś nie poczuwałem się do tak uciążliwego zobowiązania. Oni znajdowali przyjemność w tem aby być sobą, ja w tem, aby ich obserwować i opisywać; to, co oni nazywali perfidją, wydawało mi się jedynie bardzo niewinnem i nawskroś legalnem odszkodowaniem.
Nie pragnę bynajmniej usprawiedliwiać się tutaj: wyzbyłem się oddawna tego płochego i łatwego zwyczaju, będącego cechą pewnej naiwności. Chcę rzec poprostu (i to raczej dla innych niż dla siebie, wyzwolonego już obecnie od świata), iż trzeba czasu, aby przyzwyczaić się do ludzkiego gatunku, takiego jakim czynią go interes, tchórzostwo, próżność i obłuda. Młodzieńcze zdumienie na widok tak sztucznego i wymęczonego społeczeństwa, świadczy raczej o prostocie serca, niż o złośliwości. Społeczeństwo zresztą nie ma się czego obawiać: ciąży na nas tak bardzo, jego tajemny wpływ jest tak potężny, iż niebawem urabia nas na powszechną modłę. Dziwimy się wówczas jedynie dawnemu zdziwieniu, i czujemy się dobrze w nowej postaci, tak jak, po jakimś czasie, oddychamy swobodnie w przepełnionej sali, gdy wchodząc oddychaliśmy jedynie z wysiłkiem.
Jeżeli niektórzy ludzie zdołają uniknąć tego powszechnego losu, chowają w głębi duszy tajemny wstręt; spostrzegają w większości śmiesznostek zarodki przywar: nie żartują już z nich, ponieważ miejsce szyderstwa zastępuje wzgarda, wzgarda zaś jest niema. Tak więc, w światku który stanowił moje otoczenie, charakter mój budził nieokreślony niepokój. Nie można było mi nic zarzucić; nie można było nawet odmówić mi pewnej szlachetności, zapału; ale powiadano, że jestem człowiek niemoralny, niepewny: dwa przydomki, szczęśliwie wynalezione na to, aby kazać się domyślać jakichś faktów których się nie zna i podsuwać to czego się nie wie.



ROZDZIAŁ II

Roztargniony, obojętny, znudzony, ledwie byłem świadom wrażenia które budziłem. Dzieliłem czas między studja które przerywałem często, projekty których nie spełniałem, przyjemności które mnie nie bawiły. Wreszcie, błaha na pozór okoliczność sprawiła ważny przewrót w mem usposobieniu.
Pewien młody człowiek, z którym żyłem dość blisko, zabiegał od kilku miesięcy o względy jednej z najmniej szarych kobiet z naszego kółka. Po długich staraniach, zdołał wreszcie pozyskać jej miłość; że zaś nie ukrywał mi wprzódy swych smutków i niedoli, czuł się w obowiązku podzielić i tryumfem: niepodobna odmalować jego uniesień i radości. Widok takiego szczęścia obudził we mnie żal, iż nie kosztowałem go jeszcze; nie zaznałem dotąd związku serc, któryby mógł schlebiać miłości własnej; miałem uczucie, że nowa przyszłość odsłania się mym oczom; nowa potrzeba zrodziła się w głębi mej duszy. Było w tej potrzebie wiele próżności, bezwątpienia, ale nie tylko próżność; było jej może mniej niż sam myślałem. Uczucia nasze są mętne i mieszane; składają się z mnóstwa różnorodnych wrażeń, umykających się obserwacji; słowo zaś, zawsze zbyt grube i ogólnikowe, może wprawdzie je zaznaczyć, ale nigdy określić.
Z domu ojca, wyniosłem, odnośnie do kobiet, dość niemoralny system. Ojciec, mimo iż ściśle przestrzegał form, pozwalał sobie nieraz odzywać się o sprawach miłości dość lekko; patrzał na nie jak na zabawkę, jeśli nie dozwoloną, to przynajmniej dość niewinną; jedynie małżeństwo brał poważnie. Wedle niego młody człowiek powinien się pilnie wystrzegać tego, co świat zowie szaleństwem, to znaczy trwałych węzłów z osobą nie równą mu majątkiem, urodzeniem i zewnętrznemi warunkami; pozatem, jak długo nie chodzi o małżeństwo, można każdą kobietę bez skrupułów brać a potem rzucać. Nieraz widziałem, jak uśmiechał się, niemal z uznaniem, słysząc parodję znanego wyrażenia: To taka mała przykrość dla nich, a tak wielka przyjemność dla nas!
Nie ocenia się dostatecznie, jak głębokie wrażenie czynią takie zdania w epoce pierwszej młodości. W wieku, gdy wszystkie sądy są jeszcze wątpliwe i chwiejne, dzieci patrzą ze zdumieniem, jak, w żartach którym cały świat przyklaskuje, wychowawcy ich przeczą wręcz najświętszym zasadom jakie im wpoili. Odtąd zasady te stają się w ich oczach banalnemi formułkami, które rodzice silą się powtarzać, ot, z obowiązku, jedynie zaś owe żarciki zawierają sekret życia.
Dręczony tą nieokreśloną tęsknotą, powtarzałem sobie: „chcę być kochany“. Spoglądałem dokoła; nie widziałem istoty zdolnej obudzić we mnie miłość, ani też zdolnej ją odczuwać. Radziłem się serca, skłonności: nie czułem w sobie żadnego sympatycznego odruchu. W tej dusznej rozterce zetknąłem się przypadkowo z hrabią de P***, czterdziestoletnim mężczyzną, moim powinowatym. Zaprosił mnie, abym go odwiedził. Nieszczęsne odwiedziny! Hrabia de P*** żył pod jednym dachem z kochanką, Polką, słynną z urody, jakkolwiek nie pierwszej już młodości. Kobieta ta, mimo swej dwuznacznej pozycji, okazała w wielu okolicznościach niepospolity charakter. Rodzina jej, dość znaczna w Polsce, straciła mienie w czasie zamieszek. Ojca ścigały wyroki; matka szukała schronienia we Francji i uwiozła z sobą córkę, którą, umierając, zostawiła bez oparcia. Hrabia de P*** rozkochał się w niej. Nigdy nie dowiedziałem się, w jaki sposób zaczął się ten związek, który, gdy po raz pierwszy ujrzałem Eleonorę, był już oddawna ustalony, uświęcony poniekąd. Czy rozpaczliwe położenie, czy też niedoświadczenie młodości wtrąciło ją w życie przeciwne jej wychowaniu, obyczajom i dumie, będącej wybitną cechą jej charakteru? To jedno było mi wiadome, jak zresztą było wiadome całemu światu, iż, gdy hrabia de P*** stracił niemal cały majątek a i wolność jego osobista była zagrożona, Eleonora dała mu takie dowody poświęcenia, odrzuciła z taką wzgardą najświetniejsze ofiary, podzieliła jego niebezpieczeństwa i ubóstwo z takiem oddaniem, nawet radością, iż najsurowsza cnota musiała skłonić czoło przed czystością jej pobudek i bezinteresownością. Jej to energji, odwadze, rozumowi, wszelkim ofiarom poniesionym bez utyskiwania, hrabia zawdzięczał, iż odzyskał część swego mienia. Obecnie, przybyli do D***, aby czuwać nad procesem, który mógł zupełnie przywrócić hrabiemu de P*** dawny dobrobyt, i mieli zamiar pozostać tam dwa lata.
Umysł Eleonory nie wyrastał ponad zwykłą miarę; ale sąd miała na ogół trafny, sposób zaś wyrażania, zawsze prosty, uderzał niekiedy szlachetnością i podniosłością uczuć. Miała wiele przesądów; ale wszystkie były w duchu sprzecznym jej interesom. Przywiązywała największą wagę do poprawności postępowania, właśnie dlatego, iż, wedle przyjętych zapatrywań, jej własne nie było poprawne. Była bardzo religijna, ponieważ religja surowo potępiała jej życie. Uchylała bezwzględnie w rozmowie wszystko co innym kobietom wydałoby się jedynie niewinnym żartem, gdyż obawiała się zawsze, iż położenie jej może w kimś zbudzić chętkę do mniej niewinnych swobód. Lubiła przyjmować jedynie ludzi najwyższego stanowiska i nieskazitelnych obyczajów, ponieważ kobiety, z któremi porównanie stanowiło ciągłą jej obawę, skupiają zazwyczaj towarzystwo dość mięszane, i, rezygnując rade nie rade z szacunku, szukają w stosunkach jedynie zabawy. Słowem, Eleonora była w nieustannej walce ze swym losem. Każdem słowem i każdym uczynkiem, protestowała, można rzec, przeciw roli jaką jej narzuciły okoliczności, że zaś czuła iż rzeczywistość mocniejsza jest od niej i że wysiłki nie zmieniają nic w jej położeniu, była bardzo nieszczęśliwa. Dwoje dzieci, które miała z hrabią de P***, wychowywała nadzwyczaj surowo. Można było niekiedy mniemać, iż tajemny bunt kojarzy się z namiętnem raczej niż tkliwem uczuciem, jakie im okazywała, i że bunt ten rodzi w niej jakby ślad niechęci. Kiedy ktoś, w najlepszej myśli, napomknął o pomyślnym rozwoju dzieci, o talentach jakie wróżą, o drodze życia jaką im przyjdzie obrać, Eleonora wyraźnie bladła na myśl, że kiedyś trzeba im będzie odsłonić ich urodzenie. Ale najlżejsze niebezpieczeństwo, godzinna rozłąka sprowadzała myśl jej ku dzieciom z trwogą, w której było coś z wyrzutu. Wówczas, pieszczotami swemi siliła się dać im szczęście, którego nie znajdowała w nich sama. Ta sprzeczność między uczuciami Eleonory a pozycją jaką zajmowała w świecie, czyniła usposobienie jej bardzo nierównem. Często popadała w zadumę i milczenie; to znów mówiła dużo i w podnieceniu. Ponieważ dręczyła ją ciągle jedna myśl, nigdy, nawet wśród najpotoczniejszej rozmowy, nie miała zupełnego spokoju. Ale, przez to samo właśnie, było w niej coś wybuchowego, niespodzianego, co czyniło ją bardziej zajmującą niżby może była nią z natury. Niezwykłość położenia zastępowała w niej oryginalność i polot myśli. Przyglądało się jej z zainteresowaniem i ciekawością, niby pięknej burzy.
Zjawiwszy się mym oczom w chwili gdy me serce potrzebowało miłości, próżność zaś tryumfów, Eleonora wydała mi się zdobyczą godną mnie. Co do niej, znajdowała widoczną przyjemność w towarzystwie człowieka różnego od tych których widywała dotąd. Kółko jej składało się z kilku przyjaciół lub krewnych kochanka, oraz ich żon. Wpływy i stanowisko hrabiego de P*** otwarły Eleonorze drzwi tych paru domów. Mężczyźni odznaczali się ubóstwem uczuć zarówno jak myśli; kobiety różniły się od mężów jedynie tem, iż mierność ich była bardziej niespokojna i ruchliwa, ponieważ nie miały, jak oni, owego spokoju będącego wynikiem regularnych zatrudnień i obowiązków. Lotniejszy żart, żywsza rozmowa, jakieś szczególne połączenie melancholji i humoru, ciekawości i zniechęcenia, zapału i ironji, uderzyły i pociągnęły ku mnie Eleonorę. Mówiła kilkoma językami, nieszczególnie co prawda, ale zawsze żywo, niekiedy z wdziękiem. Myśl jej jakgdyby przedzierała się wówczas przez zapory i wychodziła z tej walki bardziej powabna, naturalniejsza i szczersza; cudzoziemska mowa odświeża niejako myśl i uwalnia ją od tych banalnych zwrotów, które barwią ją naprzemian pospolitością i pretensją. Czytywaliśmy angielskich poetów; przechadzaliśmy się wspólnie. Często zachodziłem do niej rano; wracałem znowuż wieczór: poruszałem w rozmowie tysięczne przedmioty.
Miałem zamiar, w roli jakoby zimnego i bezstronnego obserwatora, zanalizować ściśle charakter jej i umysł; ale każde słowo wychodzące z jej ust było dla mnie obleczone niewytłumaczonym wdziękiem. Chęć podobania się jej, dając memu życiu nową podnietę, stroiła mi istnienie w nieznany przedtem sposób. Przypisywałem urokowi Eleonory wpływ ten, niemal magiczny: byłbym się nim sycił jeszcze doskonalej, gdyby nie zobowiązanie wobec siebie samego. Miłość własna wciskała się ciągle, niby trzecia osoba, między Eleonorę i mnie. Uważałem niejako za swój obowiązek iść czemprędzej do celu; nie poddawałem się tedy z pełną swobodą wrażeniom. Pilno mi było wejść na drogę wyznań, zdawało mi się bowiem, iż wystarczy przemówić, aby zwyciężyć. Nie sądziłem bym kochał Eleonorę; ale nie umiałbym się już pogodzić z myślą, iż mogę jej być obojętny. Zajmowała mnie bez przerwy: tworzyłem tysiączne projekty; wymyślałem tysiąc sposobów podboju, z tem zuchwalstwem niedoświadczenia, które nie wątpi o tryumfie, ponieważ niczego nie próbowało.
Mimo to, niezwyciężony lęk wstrzymywał mnie: słowa zamierały na ustach lub obracały się inaczej niż zamierzyłem. Przechodziłem wewnętrzną rozterkę: byłem wściekły na samego siebie.
Szukałem wreszcie rozumowania, dzięki któremu mógłbym, we własnych oczach wyjść z honorem z tej walki. Powtarzałam sobie, że nie trzeba naglić, że Eleonora zbyt mało przygotowana jest do takiego wyznania, że lepiej czekać jeszcze. Aby żyć w zgodzie z samym sobą, zawsze prawie zmieniamy własną słabość lub nieudolność w plany i systemy; to zadowala tę cząstkę nas, która jest, można powiedzieć, spektatorką drugiej cząstki.
Sytuacja przeciągała się. Każdego dnia naznaczałem dzień następny jako nieodmienną epokę stanowczych wyznań, i każde nazajutrz spływało jak i dzień poprzedni. Nieśmiałość opuszczała mnie z chwilą gdy rozstałem się z Eleonorą; odnajdywałem wówczas swoje bystre plany i głębokie kombinacje; ale, ledwie znalazłem się przy niej, stawałem się nanowo drżącym i pomięszanym. Ktokolwiek, w jej nieobecności, czytałby w mem sercu, wziąłby mnie za zimnego i nieczułego uwodziciela; ktokolwiekby mnie ujrzał przy jej boku, odgadłby młodego, nieśmiałego i dławiącego się miłością kochanka. Oba sądy byłyby zarówno mylne; niema zupełnej jedności w człowieku; prawie nigdy nie jest on ani zupełnie szczery, ani zupełnie przewrotny.
Przekonawszy się z tych wielokrotnie ponawianych doświadczeń, że nigdy nie będę miał odwagi przemówić, postanowiłem napisać. Walki, jakie oddawna staczałem z własnym charakterem, zniecierpliwienie płynące stąd iż nie mogłem go przemóc, niepewność powodzenia, wszystko to natchnęło mój list niepokojem, który bardzo podobny był do miłości. Rozgrzany zresztą własnym stylem, kończąc list, odczuwałem nieco tej namiętności, którą starałem się wyrazić z możliwą siłą.
Eleonora ujrzała w liście to, co w nim było w istocie; przelotną egzaltację o dziesięć lat młodszego chłopca, którego serce otwierało się nieznanym dotąd słodyczom, i który zasługiwał raczej na współczucie niż na gniew. Odpowiedziała z dobrocią, udzieliła życzliwych rad, ofiarowała szczerą przyjaźń, ale oświadczyła, iż, do powrotu hrabiego, nie może mnie widywać.
Odpowiedź ta wstrząsnęła mną. Wyobraźnia, podrażniona przeszkodą, owładnęła całem mem istnieniem. Przed godziną czerpałem chlubę w udawaniu miłości; naraz, zdało mi się iż odczuwam ją w całej pełni. Pobiegłem do Eleonory; powiedziano mi, że wyszła. Napisałem znów do niej; błagałem aby mi użyczyła ostatniego widzenia; odmalowałem w rozdzierających słowach rozpacz, złowrogie zamiary zbudzone jej okrucieństwem. Cały dzień napróżno czekałem odpowiedzi. Moje niewysłowione męki koiła jedynie myśl, iż nazajutrz pokonam wszystkie trudności aby dotrzeć do Eleonory i mówić z nią. Wieczorem przyniesiono mi kilka słów od niej: ton listu był łagodny. Zdawało mi się, iż spostrzegam w nim odcień żalu i smutku; ale trwała w postanowieniu. Stawiłem się znowuż nazajutrz w jej domu. Wyjechała na wieś; służba nie wiedziała dokąd. Nie było nawet sposobu przesłania jej listu.
Stałem długi czas jak martwy, nie wyobrażając już sobie żadnej możliwości odszukania Eleonory. Sam byłem zdumiony głębią mego cierpienia. Pamięć odtwarzała mi chwile, w których powiadałem sobie iż dążę jeno do podboju, że jest to poprostu próba, której mógłbym tak sam poniechać bez zbytniej przykrości. Nie pojmowałem wprost gwałtownej, niepohamowanej boleści, jaka rozdzierała me serce. Wiele dni upłynęło w ten sposób. Byłem niezdolny zarówno do rozrywki jak do pracy. Błądziłem bezustanku pod oknami Eleonory. Przechadzałam się po mieście, jakgdybym spodziewał się ją spotkać na zakręcie każdej ulicy. Pewnego ranka, w czasie tych przechadzek bez celu, w których starałem się zdławić niepokój fizycznem utrudzeniem, spostrzegłem powóz hrabiego, wracającego z podróży. Poznał mnie, kazał zatrzymać konie. Po kilku zdawkowych frazesach, wspomniałem, kryjąc wzruszenie, o nagłym wyjeździe Eleonory. „Tak, odparł, przyjaciółce jej, o kilka mil stąd, zdarzył się jakiś przykry wypadek; to obudziło w Eleonorze chęć aby jej pospieszyć z pociechą. Wyjechała, nie spytawszy mnie o zdanie. Jestto osoba która zawsze rządzi się uczuciem i której dusza, wciąż czynna, znajduje niemal odpoczynek w poświęceniu. Ale obecność jej jest mi zanadto potrzebna; napiszę: wróci z pewnością za kilka dni“.
Zapewnienie to uspokoiło mnie; uczułem iż boleść moja słabnie. Pierwszy raz, od chwili wyjazdu Eleonory, zdołałem odetchnąć swobodniejszą piersią. Powrót nastąpił mniej rychło niż się spodziewał hrabia. Wróciłam do zwyczajnego trybu, męczarnie które przeszedłem zaczynały się rozpraszać, kiedy, po kilku tygodniach, pan de P*** zaszedł mnie uprzedzić, że Eleonora przybywa tegoż dnia wieczorem. Ponieważ zależało mu bardzo, aby jej zapewnić w życiu towarzyskiem miejsce na jakie zasługiwał jej charakter a z którego spychało ją jej położenie, zaprosił na wieczerzę kilka kobiet, krewnych i przyjaciółek, utrzymujących stosunki z Eleonorą.
Wspomnienia moje ocknęły się, zrazu mętne, potem żywsze, wmięszała się i miłość własna. Czułem się zakłopotany, upokorzony, na myśl, iż mam spotkać kobietę, która obeszła się ze mną jak z dzieckiem. Zdawało mi się, że widzę jak za mojem zjawieniem uśmiecha się iż krótka nieobecność ostudziła zapały młodej głowy; odgadywałem w tym uśmiechu niby lekceważenie. Stopniowo, uczucia moje obudziły się. Tegoż samego dnia, wstając rano, nie myślałem już o Eleonorze; w godzinę po otrzymaniu wiadomości o jej przybyciu, obraz jej błądził przed memi oczyma, królował w sercu: czułem gorączkowy lęk że jej nie zobaczę.
Nie wychodziłem z domu cały dzień; zamknąłem się, można powiedzieć, w ukryciu; drżałem iż najmniejszy krok może udaremnić nasze spotkanie. Nie było wszakże nic prostszego i pewniejszego: ale pragnąłem tego widzenia z takim żarem, iż tem samem zdawało mi się niemożliwe. Niecierpliwość pożerała mnie: co chwila spoglądałem na zegarek. Musiałem otworzyć okno dla zaczerpnięcia oddechu: krew krążąca w żyłach paliła mnie.
Wreszcie, usłyszałem, jak zegar wybił godzinę o której miałem się udać do hrabiego. Niecierpliwość moja zmieniła się nagle w nieśmiałość; ubierałem się wolno, nie było mi już śpieszno: tak bardzo obawiałem się iż oczekiwanie moje spotka się z zawodem, tak żywo odczuwałem mękę jaka mnie może czeka, iż byłbym się chętnie zgodził odwlec chwilę spotkania.
Było dość późno, kiedy wszedłem w dom pana de P***. Ujrzałem Eleonorę w salonie; nie śmiałem podejść, zdawało mi się że wszyscy mają oczy we mnie wlepione. Skryłem się w kącie, w gromadce rozmawiających mężczyzn. Stamtąd przyglądałem się Eleonorze; zdawała mi się lekko zmieniona, była bledsza niż zazwyczaj. Hrabia spostrzegł mnie w tem ukryciu; podszedł i zaprowadził mnie do Eleonory. „Przedstawiam ci, rzekł śmiejąc się, kogoś, kogo twój niespodziany wyjazd najbardziej zaskoczył“. Eleonora rozmawiała właśnie z sąsiadką; skoro mnie ujrzała, słowa zamarły jej na ustach; patrzała na mnie zmięszana; ja byłem zmięszany niemniej od niej.
Zewsząd otaczali nas ludzie: zwróciłem się do Eleonory z paroma obojętnemi pytaniami. Zachowaliśmy oboje pozorny spokój. Oznajmiono wieczerzę: ofiarowałem Eleonorze ramię; nie mogła odmówić. „Jeżeli mi pani nie przyrzeknie, rzekłem prowadząc ją do stołu, przyjąć mnie jutro o jedenastej, wyjeżdżam natychmiast, opuszczam kraj, ojca, rodzinę, zrywam wszystkie więzy, wyrzekam się wszystkich obowiązków; idę, mniejsza o to gdzie, zakończyć najrychlej to życie, które pani podoba się zatruwać. — Adolfie!“ — odparła: wahała się. Uczyniłem ruch, jakgdyby chcąc się oddalić. Nie wiem, co rysy moje wyrażały w tej chwili, ale nigdy nie doświadczyłem równie gwałtownego wzruszenia. Eleonora spojrzała na mnie. Groza połączona z tkliwością malowała się na jej twarzy. „Niech pan przyjdzie jutro, rzekła, ale zaklinam...“ Tuż za nami szło kilka osób, nie mogła dokończyć zdania. Przycisnąłem ramieniem jej rękę; siedliśmy do stołu.
Chciałem siąść koło Eleonory, ale gospodarz domu postanowił inaczej: posadzono mnie prawie naprzeciw niej. Z początku zdawała się zamyślona. Ilekroć ktoś zwrócił się do niej, odpowiadała ze słodyczą, ale niebawem popadała w zadumę. Któraś z przyjaciółek, uderzona jej milczeniem i przygnębieniem, spytała, czy nie jest chora. „Nieszczególnie się miewałam w ostatnich czasach, odparła, i teraz jeszcze czuję się wyczerpana“. Pragnąłem wywrzeć na Eleonorze ujmujące wrażenie; chciałem, okazując się miłym i dowcipnym, usposobić ją korzystnie i przygotować do jutrzejszego widzenia. Próbowałem tedy na tysiąc sposobów przykuć jej uwagę. Sprowadziłem rozmowę na przedmioty o których wiedziałem że ją interesują: sąsiedzi wmięszali się; obecność jej działała na mnie podniecająco; osiągnąłem to, iż zaczęła mnie słuchać. Niebawem, na jej twarzy zaigrał uśmiech; uczułem z tego powodu taką radość, spojrzenia moje wyraziły taką wdzięczność, iż nie mogło jej to nie wzruszyć. Smutek i zaduma Eleonory rozproszyły się; nie opierała się już tajemnemu czarowi, jaki rozlewał w jej duszy widok szczęścia którego była źródłem; kiedyśmy wstawali od stołu, serca nasze były w tak doskonałej harmonji, jak gdybyśmy się nigdy nie rozłączali. „Widzisz, Eleonoro, rzekłem, prowadząc ją znów do salonu, masz w swem ręku całe me istnienie; i cóż pani zrobiłem, abyś je chciała dowolnie zatruwać?“



ROZDZIAŁ III

Spędziłem noc bezsennie. Nie było już mowy o rachubach ani planach; czułem się, z najlepszą wiarą w świecie, naprawdę zakochany. Już nie nadzieja zdobyczy była pobudką mych działań; potrzeba widzenia tej którą kochałem, cieszenia się jej obecnością, owładnęła mną wyłącznie. Wybiła jedenasta; pobiegłem do Eleonory. Czekała ma mnie. Chciała mówić; poprosiłem aby mnie wysłuchała. Siadłem koło niej, bo ledwie mogłem utrzymać się na nogach, i ciągnąłem w tych słowach, często zmuszony przerywać sobie dla opanowania wzruszenia:
„Nie przychodzę apelować przeciw wyrokowi jaki pani wydałaś; nie przychodzę cofać wyznania które mogło panią obrazić; to byłoby napróżno. Ta miłość, którą odtrącasz, jest niezniszczalna: wysiłek nawet, jaki czynię w tej chwili aby mówić nieco spokojniej, jest dowodem gwałtowności uczucia które panią uraża. Ale nie poto aby mówić o niem prosiłem panią o wysłuchanie mnie; przeciwnie, chcę prosić, byś o niem zapomniała, byś przyjmowała mnie jak dawniej, zapomniała o chwili szaleństwa, nie karała mnie za to iż posiadasz tajemnicę którą powinienbym zagrzebać na dnie duszy. Znasz pani moje położenie, znasz charakter który uchodzi za osobliwy i dziki; znasz serce moje, obce sprawom świata, samotne wśród ludzi, a jednak cierpiące w osamotnieniu na jakie jest skazane. Przyjaźń pani podtrzymywała mnie; bez tej przyjaźni nie mogę żyć. Przyzwyczaiłem się widywać panią; pozwoliłaś urodzić się i wzrosnąć temu słodkiemu przyzwyczajeniu: cóż uczyniłem, aby stracić jedyną pociechę smutnej i bezbarwnej egzystencji? Jestem strasznie nieszczęśliwy; nie mam już sił aby znosić tak długą mękę; nie spodziewam się nic, nie żądam niczego, chcę tylko widzieć panią; ale muszę cię widzieć jeżeli mam żyć“.
Eleonora milczała. „Czego się pani lęka? podjąłem. Czegóż ja się domagam? Tego, czego udzielasz nawet najobojętniejszym. Czy obawiasz się świata? Ten świat, pochłonięty ważnemi błahostkami, nie zdoła czytać w sercu takim jak moje. W jakiż sposób mógłbym nie trzymać się na wodzy? Czyż nie idzie tu o moje życie? Eleonoro, poddaj się mym prośbom: i ty sama zaznasz w tem nieco słodyczy. Będzie w tem dla pani pewien urok czuć się tak kochaną, widzieć mnie w pobliżu, zajętego tobą jedną, istniejącego jedynie dla ciebie, zawdzięczającego ci wszystkie drgnienia szczęścia do jakich jestem jeszcze zdolny, zbawionego twą obecnością od cierpienia i rozpaczy“.
Przemawiałem długo w ten sposób, uchylając wszystkie zarzuty, rozwijając tysięczne argumenty na obronę mej sprawy. Byłem tak uległy, tak zrezygnowany, prosiłem o tak niewiele, czułbym się tak nieszczęśliwy w razie odmowy!
Eleonora dała się wzruszyć. Nałożyła mi szereg warunków. Zgodziła się mnie widywać jedynie rzadko, w towarzystwie, z tym warunkiem, że nigdy nie będę jej mówił o miłości. Przyrzekłem czego żądała. Byliśmy oboje zadowoleni; ja, iż odzyskałem skarb którego groziła mi utrata; Eleonora, iż okazała się wraz wspaniałomyślną, tkliwą i rozważną.
Skorzystałem zaraz nazajutrz z pozwolenia; toż samo i następnych dni. Eleonora nie myślała już o tem, aby wizyty moje nie powtarzały się zbyt często: niebawem wydało się jej najprostszem w świecie widywać mnie codzień. Dziesięć lat wierności wytworzyło w panu de P*** bezwarunkowe zaufanie; zostawiał Eleonorze zupełną swobodę. Ponieważ musiał toczyć walki z opinją, pragnącą wykluczyć jego kochankę ze świata w którym przeznaczone mu było żyć, lubił widzieć Eleonorę otoczoną: dom pełen ludzi stwierdzał, w jego własnych oczach, tryumf nad opinją.
Skoro się zjawiałem, spostrzegałem z wyrazu twarzy Eleonory iż jest rada. Kiedy jakaś rozmowa bawiła ją, oczy jej odruchowo zwracały się ku mnie. Ilekroć ktoś opowiadał coś zajmującego, zawsze wołała mnie abym i ja usłyszał. Ale nigdy nie była sama: mijały całe wieczory, a ja nie mogłem jej powiedzieć na osobności nic, prócz paru nieznaczących lub urywanych wyrazów. Niebawem, przymus ten zaczął mnie drażnić. Stałem się ponury, milczący, nerwowy, gorzki. Ledwie mogłem się powściągnąć, kiedy kto inny rozmawiał z Eleonorą na osobności; przerywałem nagle te rozmowy. Nie dbałem, że ktoś może się obrazić; nie zawsze nawet wstrzymywała mnie obawa narażenia Eleonory. Wymawiała mi tę zmianę. „O co chodzi? rzekłem niecierpliwie: wyobraża sobie pani zapewne, iż niezmiernie wiele uczyniłaś dla mnie: zmuszony jestem powiedzieć, że się mylisz. Nie rozumiem zupełnie tego nowego trybu życia. Dawniej, żyłaś w odosobnieniu; uciekałaś przed zgiełkiem; unikałaś tej ciągłej paplaniny która przeciąga się w nieskończoność. Dzisiaj, drzwi pani otwarte są całemu światu. Możnaby rzec, iż, prosząc byś się zgodziła mnie przyjmować, uzyskałem dla całej kuli ziemskiej tę samą łaskę. Wyznaję, iż, widząc panią niegdyś tak surową, nie spodziewałem się ujrzeć jej dziś tak rozbawioną“.
W rysach Eleonory odbił się przymus i smutek. „Droga Eleonoro, rzekłem łagodniejąc nagle, czyż nie zasługuję na wyróżnienie z tysiąca natrętów którzy cię oblegają? czy przyjaźń nie ma swoich tajemnic? czy nie staje się drażliwą i nieśmiałą wśród zgiełku i ciżby?“.
Eleonora lękała się, iż, okazując nieugiętość, popchnie mnie znowu do szaleństw, które niepokoiły ją tak dla niej jak dla mnie. Myśl o zerwaniu nie nastręczała się już jej sercu; zgodziła się przyjąć mnie niekiedy sam na sam.
Od tej chwili, surowe reguły, jakim mnie zrazu poddano, uległy nagłej zmianie. Pozwoliła mi mówić o miłości; oswoiła się stopniowo z jej słownikiem: niebawem wyznała że mnie kocha.
Spędziłem kilka godzin u jej stóp, głosząc się najszczęśliwszym z ludzi, zasypując ją tysiącznemi zapewnieniami uczuć, oddania i wiekuistego szacunku. Opowiedziała mi wszystko co wycierpiała starając się oddalić odemnie; jak nieraz spodziewała się iż ją odnajdę mimo jej wysiłków; najlżejszy szmer, jaki trącił jej uszy, zdawał się zwiastować moje przybycie. Opowiedziała, ile pomięszania, radości, obawy, odczuła widząc mnie znowu; jak, nie ufając samej sobie, pragnąc pogodzić skłonność serca z bezpieczeństwem, rzuciła się w światowe rozrywki i szukała zgiełku którego unikała wprzódy. Kazałem jej powtarzać najdrobniejsze szczegóły: ta historja kilku tygodni zdawała się nam historją całego życia. Miłość, mocą jakiegoś czarnoksięstwa, zdolna jest nadrobić długie wspomnienia. Wszystkie inne uczucia potrzebują przeszłości: miłość, jakgdyby czarami, stwarza przeszłość którą nas otacza. Daje nam, można rzec niejako, świadomość, iż żyliśmy lata całe z istotą, która, dopiero co, była nam zupełnie obca. Miłość jest jedynie punktem świetlnym, zdaje się nam wszelako ogarniać czas. Przed niewielu dniami nie istniała, niebawem przestanie istnieć; ale, póki istnieje, roztacza swój blask na okres który ją poprzedzał, jak i na ten który ma po niej nastąpić.
Jednakże spokój ten trwał krótko. Eleonora tembardziej trzymała się na straży przeciw swej słabości, ile że ją ścigało wspomnienie przeszłych błędów: moja zaś wyobraźnia, pragnienia, uwodzicielskie ambicje z których nie zdawałem sobie nawet sprawy, buntowały się przeciw takiej miłości. To nieśmiały, to znów podrażniony, unosiłem się, obsypywałem Eleonorę wymówkami. Niejeden raz była już bliska zerwania węzła, który wnosił w jej życie jedynie zamęt i niepokój; za każdym razem uspokajały ją moje błagania, zaklęcia i łzy.
„Eleonoro, pisałem, ty nie wiesz ile ja cierpię. Przy tobie, czy zdala od ciebie, jednako jestem nieszczęśliwy. Godziny, które nas rozdzielają, spędzam błąkając się bez celu, uginając się pod ciężarem egzystencji, której nie wiem jak podołać. Towarzystwo męczy mnie, samotność przygniata. Obojętni, którzy mi się przyglądają, którzy nie znają mego wewnętrznego życia, którzy patrzą na mnie z ciekawością bez współudziału, ze zdziwieniem bez współczucia, ludzie, którzy śmią mówić o czem innem niż o tobie, przejmują mnie śmiertelnym smutkiem. Uciekam od nich; ale, zostawszy sam, napróżno szukam tchu, któryby ulżył zdławionej piersi. Rzucam się na ziemię, która nie wiem czemu nie rozwiera się aby mnie pochłonąć na zawsze; kładę głowę na zimnym kamieniu, szukając ochłody dla palącej gorączki która mnie pożera. Wlokę się ku pagórkowi z którego widać twój dom; trwam tutaj, z oczyma utkwionemi w to ustronie, gdzie nigdy nie będę mieszkał z tobą! I pomyśleć, że, gdybym cię spotkał wcześniej, mogłabyś być moją! tuliłbym w ramionach jedyną istotę stworzoną przez naturę dla mego serca, dla tego serca, które tyle cierpiało, ponieważ szukało ciebie i znalazło cię zapóźno! Skoro wreszcie miną te godziny obłędu, skoro nadchodzi pora ujrzenia ciebie, z drżeniem pomykam ku twemu domowi. Lękam się, aby każdy przechodzień nie odgadł uczuć które noszę w sobie; przystaję w drodze, idę wolno: odwlekam chwilę szczęścia któremu wszystko zagraża, o które ciągle drżę; szczęścia jakże niedoskonałego i zatrutego, przeciw któremu sprzysięgają się w każdej minucie i natrętne wypadki i zazdrosne spojrzenia, i kaprysy tyranji i twoja własna wola! Kiedy staję w progu, kiedy uchylam twoje drzwi, ogarnia mnie nowy lęk: posuwam się naprzód jak winowajca, żebrząc łaski u wszystkich przedmiotów które wzrok mój napotka, jakgdyby wszystko było mi wrogiem, jakgdyby wszystko zazdrościło godziny szczęścia którą mam się jeszcze cieszyć. Najmniejszy dźwięk przeraża mnie, najmniejszy ruch dokoła przejmuje trwogą, szelest własnych kroków płoszy mnie. Będąc przy tobie, lękam się jeszcze jakiejś zapory, która stanie nagle pomiędzy nami. Wreszcie, widzę cię; widzę cię i oddycham, patrzę na ciebie i zatrzymuję się, niby zbieg który dosięga zbawczej ziemi mającej go ocalić od zguby. Ale wówczas nawet kiedy cała ma istota rwie się ku tobie, kiedy czułbym taką potrzebę odpocząć po tylu męczarniach, położyć głowę na twych kolanach, dać upust łzom, wówczas trzeba mi się powściągać całą mocą, trzeba mi, przy tobie jeszcze, żyć istnieniem pełnem przymusu; ani chwili wylania! ani chwili swobody! Spojrzenia twoje śledzą mnie. Czujesz się zakłopotana, niemal obrażona mem wzruszeniem. Jakaś dziwna oziębłość nastąpiła po tych rozkosznych godzinach, w których bodaj wyznawałaś mi swą miłość. Czas ucieka, wzywają cię wciąż nowe sprawy; nie zapominasz ich nigdy; nie opóźniasz nigdy chwili która mnie oddala. Schodzą się obcy: niewolno już na ciebie patrzeć; czuję że trzeba mi uciekać aby się umknąć czyhającym podejrzeniom. Opuszczam cię, niespokojniejszy, bardziej rozdarty i oszalały niż wprzódy; opuszczam cię i tonę w straszliwej pustce; miotam się w niej, nie mając dokoła siebie ani jednej istoty, na której mógłbym się oprzeć, odpocząć przez chwilę...“
Eleonory nigdy nie kochano w ten sposób. Pan de P*** miał dla niej bardzo szczere przywiązanie, wiele wdzięczności, szacunku; ale obejście jego zawsze miało odcień wyższości mężczyzny wobec kobiety, która oddała mu się publicznie bez ślubu. Byłby mógł, zgodnie z powszechnem mniemaniem, umocnić ten związek zaszczytniejszemi węzłami: nie wspomniał jej o tem, może nie postało mu to w myśli; ale to, czego się nie mówi, istnieje wszakże; a wszystko co istnieje, daje się odczuć. Eleonora nie miała dotąd pojęcia o tem uczuciu dyszącem namiętnością, o tem utopieniu egzystencji w jej istnieniu; szaleństwa moje, niesprawiedliwość i wymówki były jedynie tem silniejszym dowodem miłości. Opór jej rozżarzył do białości wszystkie me uczucia, wszystkie myśli: raz po raz wracałem do tych uniesień, które ją tak przerażały, do pokory, tkliwości, bałwochwalczego uwielbienia. Patrzałem na nią jak na niebiańską istotę. Miłość moja miała coś z kultu, i przemawiała do niej z tem większym urokiem, ile że Eleonora ciągle narażona była na upokorzenia. Oddała się wreszcie cała.
Biada mężczyźnie, który, w pierwszych chwilach miłosnego związku, nie wierzy by związek ten miał być wieczny! Biada temu, kto, w ramionach świeżo zdobytej kochanki, zachowuje nieszczęsną świadomość i przewiduje iż zdoła się z nią rozstać! Kobieta, która ulegnie popędowi serca, posiada w tym momencie coś wzruszającego, świętego. To nie rozkosz, nie natura, nie zmysły są źródłem naszego skażenia: to rachuby, do których zaprawia nas społeczeństwo, i refleksje zrodzone doświadczeniem. Kochałem, szanowałam Eleonorę tysiąc razy więcej od czasu gdy się oddała. Kroczyłem z dumą wśród ludzi, wodziłem po nich spojrzeniem władcy. Czerpałem rozkosz w powietrzu nawet którem oddychałam. Rzucałem się w objęcia natury, aby jej podziękować za nieoczekiwane, olbrzymie dobrodziejstwo którego raczyła mi udzielić.



ROZDZIAŁ IV

Czarze miłości! któż zdołałby cię odmalować? To przekonanie, iż znaleźliśmy istotę, którą natura przeznaczyła dla nas; ta światłość, nagle rozlana w życiu i zdającą się nam tłumaczyć jego tajemnicę, to zolbrzymienie wartości najdrobniejszych wydarzeń, te szybkie godziny, których szczegóły umykają się wspomnieniu przez samą ich słodycz i zostawiają w duszy jedynie smugę szczęścia, ta pusta wesołość, wplatająca się niekiedy bez przyczyny w nieustanne roztkliwienie, tyle rozkoszy w obecności i tyle nadziei w rozłące, oderwanie od pospolitych trosk, wyższość nad wszystkiem co nas otacza, ta pewność iż odtąd świat nie może nas dosięgnąć w naszej sferze, to wzajemne porozumienie, które odgaduje każdą myśl i odpowiada każdemu wzruszeniu; — czarze miłości, kto cię doświadczył, nie zdoła cię opisać!
Pan de P*** zmuszony był, z powodu pilnych spraw, wyjechać na sześć tygodni. Spędziłem ten czas niemal bez przerwy u Eleonory. Przywiązanie jej zdawało się wzrastać o całe poświęcenie jakie dla mnie uczyniła. Nie zdarzyło mi się odejść, aby nie próbowała mnie zatrzymać. Kiedy wychodziłem, pytała kiedy wrócę. Dwie godziny rozłąki były jej nie do zniesienia. Z pełną niepokoju ścisłością oznaczała chwilę mego powrotu. Poddawałem się temu z radością, byłem wdzięczny, szczęśliwy z uczucia jakie mi okazywała. Tok życia społecznego nie da się wszakże naginać samowładnie do naszych pragnień. Ciężyło mi niekiedy, iż wszystkie moje kroki były oznaczone z góry, wszystkie chwile niejako policzone. Trzeba mi było śpieszyć się z każdą sprawą, zerwać większą część stosunków. Nie wiedziałem co odpowiedzieć znajomym, kiedy mi proponowano jaką rozrywkę, której w zwyczajnych warunkach nie miałbym powodu odrzucać. Nie żałowałem przy boku Eleonory uciech do których nigdy nie miałem wiele upodobania, ale rad byłbym, aby mi pozwoliła wyrzec się ich bardziej własnowolnie. Więcej dawałoby mi słodyczy wracać do niej z własnego popędu, bez przymusu pamiętania że godzina nadeszła, że Eleonora oczekuje mnie z niepokojem. Byłbym wolał, aby myśl o jej przykrości nie łączyła się z obrazem szczęścia jakiego miałem kosztować za powrotem. Eleonora była bezwątpienia żywą rozkoszą mego istnienia, ale nie była już celem: stała się więzami. Obawiałem się zresztą narazić ją. Moja ustawiczna obecność musiała dziwić służbę, dzieci: lękałem się iż zaczną nas śledzić. Drżałem z obawy, by nie zmącić jej egzystencji. Czułem, że nie możemy się połączyć na zawsze i że mym świętym obowiązkiem jest szanować jej spokój; z zapewnieniami tedy mej miłości mięszały się rady aż nazbyt tchnące rozsądkiem. Ale, im więcej udzielałem tych rad, tem mniej Eleonora była skłonna ich słuchać. Równocześnie obawiałem się nad wszystko sprawić jej przykrość. Z chwilą gdy widziałem na twarzy Eleonory wyraz cierpienia, wola jej stawała się moją: czułem się dobrze jedynie wtedy, kiedy ona była szczęśliwa. Skoro, mocą perswazyj, osiągnąłem to iż mogłem ją opuścić na czas niedługi, obraz przykrości jaką jej sprawiłem szedł za mną wszędzie. Ogarniała mnie gorączka wyrzutów, która zdwajała się z każdą minutą i w końcu stawała się nie do zniesienia; spieszyłem do Eleonory, znajdując słodycz w tej myśli iż pocieszę ją i ukoję. Ale, w miarę jak zbliżałem się do jej domu, brało we mnie górę uczucie buntu przeciw tej tyranji. Eleonora była gwałtowna. Sądzę, iż nikogo jeszcze nie kochała tak jak mnie. W poprzednich związkach, serce jej odczuwało ucisk przykrej zależności; ze mną czuła się najzupełniej swobodna, ponieważ panowała między nami doskonała równość; podniosła się we własnych oczach przez miłość wolną od wszelkiej rachuby, interesu; wiedziała, iż jestem przeświadczony o tem, że kocha mnie jedynie dla mnie samego. Ale z tej zupełnej swobody wynikało, iż nie krępowała się ze mną; gdy ja wracałem do jej stóp zniecierpliwiony iż wracam wcześniej niżbym pragnął, zastawałem ją smutną lub podrażnioną. Zdala od niej, męczyłem się dwie godziny myślą iż ona cierpi bezemnie; męczyłem się dwie godziny przy niej, nim zdołałem ją ułagodzić.
Mimo to, nie byłem nieszczęśliwy; mówiłem sobie, że słodko jest być przedmiotem miłości nawet tak wymagającej; czułem, że jestem dobrym momentem jej życia; szczęście jej było mi potrzebne i nawzajem wiedziałem że jestem potrzebny dla jej szczęścia.
Zresztą, nieokreślona myśl, iż, z natury rzeczy, związek ten nie może być trwały, myśl smutna z wielu względów, działała na mnie kojąco w napadach znużenia lub niecierpliwości. Węzły łączące Eleonorę z hrabią de P***, niestosunek naszego wieku, położenia, wyjazd mój, który opóźniły rozmaite okoliczności, ale którego termin był bliski, wszystkie te względy skłaniały mnie ku temu, aby dawać i brać możliwie najwięcej szczęścia: czując się pewnym lat, nie targowałem się o chwile.
Hrabia powrócił. Niebawem, zaczął podejrzewać stosunki moje z Eleonorą. Z każdym dniem przyjmował mnie z bardziej chłodną i posępną twarzą. Przedstawiałem żywo Eleonorze niebezpieczeństwo na jakie się naraża; błagałem aby mi pozwoliła przerwać na kilka dni odwiedziny, przywodziłem jej na oczy reputację, stanowisko, dzieci. Słuchała długo w milczeniu; blada była jak śmierć. „W taki czy inny sposób, rzekła wreszcie, i tak pojedziesz niedługo; nie uprzedzajmy chwili; nie kłopocz się o mnie. Korzystajmy z dni, z godzin, to wszystko czego pragnę. Jakieś przeczucie mówi mi, Adolfie, że umrę w twoich ramionach“.
Żyliśmy tedy w dalszym ciągu jak poprzednio, ja wciąż niespokojny, Eleonora smutna, hrabia milczący i chmurny. Wreszcie, list, którego oczekiwałem, nadszedł: ojciec nakazywał mi powrót. Zaniosłem list Eleonorze. „Już! wykrzyknęła: nie sądziłam, aby tak prędko“. Następnie, zalewając się łzami, wzięła mnie za rękę i rzekła: „Adolfie, widzisz że nie mogę żyć bez ciebie; nie wiem, co będzie ze mną w przyszłości, ale zaklinam cię, nie jedź jeszcze: znajdź pozór jakiś aby zostać. Poproś ojca, niech ci przedłuży pobyt jeszcze na pół roku. Pół roku, czyż to tak długo?“ Chciałem perswadować: ale płakała tak gorzko, tak drżała, rysy jej wyrażały tak rozdzierające cierpienie, że nie byłem zdolny mówić dalej. Rzuciłem się do jej stóp, tuliłem ją, upewniłem o mej miłości i wyszedłem aby napisać do ojca. Napisałem w istocie, z przejęciem zrodzonem z bólu Eleonory. Przytoczyłem tysiąc powodów; wyraziłam chęć prowadzenia w D*** pewnych studjów, których niepodobna mi kończyć w Getyndze. W chwili gdy nadawałem list na poczcie, szczerze i gorąco pragnąłem uzyskać pozwolenie.
Wróciłem wieczór. Eleonora siedziała na sofie, hrabia koło kominka, daleko od niej; dzieci skupiły się w kącie, spłoszone. Na twarzy ich widniał ów wyraz zdziwienia, właściwego dzieciom, skoro czują w powietrzu coś, czego przyczyny nie umieją odgadnąć. Oznajmiłem Eleonorze gestem, iż uczyniłem to, czego żądała. Błysk radości zapłonął w jej oczach, ale zgasł niebawem. Nie mówiliśmy nic; milczenie stawało się kłopotliwem. „Mówiono mi, rzekł wreszcie hrabia, że pan masz zamiar wyjechać“. Odparłem, iż nic mi nie wiadomo o tem. „Zdaje mi się, podjął, iż, w pańskim wieku, nie powinno się nadto zwlekać z wyborem drogi życia; zresztą, dodał patrząc na Eleonorę, może nie wszyscy tutaj podzielają moje zdanie“.
Odpowiedź ojca nadeszła niebawem. Otwierając list, drżałem na myśl o cierpieniu jakie sprawiłaby Eleonorze odmowa. Zdawało mi się nawet, iż podzieliłbym jej ból w całej pełni; ale, skorom przeczytał przyzwolenie którego ojciec mi udzielał, wszystkie ujemne strony dłuższego pobytu nastręczyły się równocześnie moim myślom. „Jeszcze pół roku skrępowania i przymusu! wykrzyknąłem; pół roku, przez które mam obrażać znanego człowieka w odpłatę okazanej przyjaźni; wystawiać na niebezpieczeństwo kobietę którą kocham; narażać ją na to, iż może postradać jedyną pozycję zapewniającą jej spokój i szacunek świata; oszukiwać ojca: i poco? aby nie spojrzeć w oczy chwili cierpienia, które, wcześniej lub później, jest nieuniknione! Czyż nie kosztujemy tego cierpienia codzień, cząstkowo, kropla po kropli? Czynię tylko krzywdę Eleonorze; uczucie moje, takie jakiem jest obecnie, nie może jej zadowolić. Poświęcam się dla niej nie mogąc dać jej szczęścia; ja zaś sam żyję tutaj bez celu, bez swobody, niemając jednej chwili wolnej, nie mogąc odetchnąć godziny w spokoju“. Przejęty temi myślami, wszedłem do pokoju Eleonory. Zastałem ją samą. „Zostaję jeszcze pół roku, — rzekłem. — Oznajmia mi pan to bardzo sucho. — Wyznaję, iż lękam się dla nas obojga następstw tej odwłoki. — Zdaje mi się, iż, co się pana tyczy, nie mogą one być zbyt niebezpieczne. — Wiesz dobrze, Eleonoro, że nie myśl o sobie zwykła mnie najbardziej zaprzątać. — Z pewnością też nie szczęście drugich“. Rozmowa stawała się burzliwą. Eleonora odczuła boleśnie moje skrupuły, w chwili gdy powinienem był dzielić jej radość; ja miałem do niej żal za tryumf jaki odniosła. Doszło do gwałtownej sceny. Wybuchnęliśmy wzajemnemi wyrzutami. Eleonora winiła mnie że ją oszukałem; była dla mnie jedynie przelotną zachcianką; odjąłem jej przywiązanie hrabiego; wciągnąłem ją, w oczach świata, w dwuznaczną sytuację, z której całe życie starała się wydobyć. Mnie oburzyło, iż obraca przeciw mnie to, co uczyniłem jedynie przez uległość i przez obawę jej przykrości. Wypomniałem jej przymus, bezczynność w której trawię młodość, despotyzm dławiący całe moje życie. Naraz ujrzałem, iż Eleonora zalewa się łzami; urwałem, zacząłem się cofać, wypierać tego co powiedziałem, tłumaczyć. Uściskaliśmy się; ale pierwszy cios był zadany, pierwsza zapora przebyta. Wymówiliśmy oboje słowa nie do naprawienia; mogliśmy milczeć, ale nie mogliśmy ich zapomnieć. Są rzeczy, których długo się nie mówi, ale, skoro raz padły, powtarza się je bezustanku.
Żyliśmy tak cztery miesiące, w stosunku wymuszonym, czasami serdecznym, nigdy zupełnie swobodnym, czerpiąc zeń niekiedy rozkosz, ale nie znajdując już uroku. Jednakże Eleonory nie oddalało to odemnie. Po najżywszych utarczkach, była tak stęskniona mego widoku, naznaczała tak pilnie godzinę schadzki, jakgdyby związek nasz był najbardziej równy i tkliwy. Często przychodziło mi na myśl, iż właśnie moje zachowanie utrzymuje Eleonorę w tym nastroju. Gdybym ją kochał tak jak ona mnie, byłaby spokojniejsza i sama zastanawiałaby się nad niebezpieczeństwem. Ale cały rozsądek płynął ze mnie; ona nie liczyła się z poświęceniami, ponieważ cały wysiłek zużywała na to, aby mnie skłonić do ich przyjęcia; nie miała czasu ochłonąć, ponieważ jedyną jej troską było to, aby mnie zachować. Ponownie oznaczona epoka wyjazdu zbliżała się; na myśl o tem, doświadczałem wraz przyjemności i żalu: uczucia podobnego temu, jakiego doznaje człowiek, który bolesną operacją ma okupić pewne uleczenie.
Jednego rana, Eleonora wezwała mnie do siebie, „Hrabia, rzekła, zabrania mi przyjmować cię: nie mam zamiaru usłuchać tego brutalnego zakazu. Towarzyszyłam temu człowiekowi na wygnanie, ocaliłam jego mienie; byłam mu wierną pomocą w każdej sprawie. Może się obejść dziś bezemnie; ja nie mogę żyć bez ciebie“. Łatwo zgadnąć, jakich zaklęć użyłem, aby ją odwrócić od zamiaru, wprost nie mieszczącego mi się w głowie. Wspomniałem o opinji. „Opinja! odparła: nigdy nie była dla mnie sprawiedliwa. Wypełniałam dziesięć lat obowiązki, lepiej niż którakolwiek żona; mimo to, opinja odmawiała mi stanowiska na które zasługuję“. Przypomniałem jej dzieci. „To są dzieci pana de P***. Uznał je i będzie miał pieczę o nie. Będzie dla nich tylko szczęściem zapomnieć matkę, z którą mogły dzielić jedynie wstyd“. Zdwoiłem błagania. „Słuchaj, rzekła, jeżeli zerwę z hrabią, czy ty zerwiesz ze mną? Zerwiesz? powtórzyła, chwytając mnie za ramię, z gwałtownością która przyprawiła mnie o drżenie. — Nie, oczywiście, nie, odparłem; im będziesz nieszczęśliwsza, tem bardziej będę ci oddany. Ale rozważ... — Wszystko rozważyłam, przewała. Za chwilę wróci; odejdź i już się tu nie pokazuj“.
Spędziłem resztę dnia w nieopisanej męczarni. Dwa dni upłynęły bez żadnej wiadomości. Gnębiło mnie, iż nie wiem nic o losie Eleonory, gnębiło mnie nawet że jej nie widzę; zdziwiony byłem przykrością jaką mi sprawiał ten brak. Mimo to, pragnąłem, aby odstąpiła od tak groźnego dla niej postanowienia. Zaczynałem już żywić tę nadzieję, kiedy jakaś kobieta doręczyła mi bilecik; Eleonora prosiła, bym ją odwiedził na wskazanej ulicy, we wskazanym domu, na trzeciem piętrze. Pobiegłem, nie tracąc jeszcze nadziei, iż, nie mogąc mnie przyjąć w domu pana de P***, pragnie, ostatni raz, widzieć się ze mną gdzieindziej. Zastałem ją w pełni przygotowań do stałego pobytu. Podeszła do mnie, z błyskiem zadowolenia wraz i nieśmiałości, starając się wyczytać w oczach moje wrażenia. „Wszystko zerwane, rzekła; jestem wolna. Mam, z osobistego majątku, siedmdziesiąt pięć ludwików renty: to dla mnie dosyć. Zostajesz tu jeszcze sześć tygodni. Skoro odjedziesz, zdołam może pośpieszyć za tobą; może ty będziesz mnie odwiedzał“. I, jakgdyby się lękała odpowiedzi, zapuściła się w mnóstwo drobnych szczegółów, tyczących jej projektu. Na tysiąc sposobów starała się przekonać mnie, że jest szczęśliwa; że nie poświęciła mi niczego; że postanowienie które powzięła odpowiada jej, niezależnie od mej osoby. Było widocznem, iż zadaje sobie gwałt, i że ledwie wierzy w to co mówi. Ogłuszała się swojemi słowami, z obawy usłyszenia moich; przedłużała gorączkowo swe wywody, aby opóźnić chwilę, w której moje refleksje ściągną ją z obłoków. Nie mogłem znaleźć w sercu dość siły, aby się sprzeciwiać. Przyjąłem poświęcenie, podziękowałem za nie; rzekłem iż czuję się szczęśliwy. Rzekłem o wiele więcej jeszcze, ręcząc iż zawsze pragnąłem, aby jakieś nieodwołalne wydarzenie nałożyło mi obowiązek nierozstawania się z nią nigdy; przypisałem moje wahanie delikatności, która broniła mi przyjąć ofiarę burzącą jej egzystencję. Słowem, jedyną mą myślą było wygnać precz od niej wszelką przykrość, obawę, żal, wszelką niepewność co do moich uczuć. W chwili gdy mówiłem, nie widziałem nic ponad ten cel i byłem szczery w tem com przyrzekł.



ROZDZIAŁ V

Rozstanie Eleonory i hrabiego de P*** sprawiło wśród publiczności wrażenie nietrudne do przewidzenia. Eleonora straciła w jednej chwili owoc dziesięciu lat poświęcenia i wierności: zmięszano ją ze wszystkiemi owemi kobietami, które oddają się bez skrupułu kolejnym słabostkom. Porzucenie dzieci zyskało jej opinję wyrodnej matki; świętoszki powtarzały z zadowoleniem, iż zdeptanie tej elementarnej cnoty niewieściej rozciąga się niebawem i na wszystkie inne. Równocześnie ubolewano nad nią, aby nie tracić przyjemności rzucenia na mnie kamieniem. Widziano we mnie uwodziciela, niewdzięcznika, który pogwałcił prawa gościnności i dla przelotnej zachcianki poświęcił spokój dwojga osób. Paru przyjaciół ojca zwróciło się do mnie z poważnem upomnieniem; dalsi znajomi dali mi uczuć swą przyganę zapomocą mglistych aluzyj. Młodzi ludzie, przeciwnie, zachwyceni byli zręcznością, z jaką „wyparowałem“ hrabiego. W tysiącu żarcików, którym próżno starałem się położyć koniec, winszowali mi zdobyczy i przyrzekali wstąpić w moje ślady. Niepodobna opisać, co musiałam wycierpieć, i od tych surowych potępień i od niemądrych komplementów. Jestem przekonany, iż, gdybym kochał Eleonorę, zdołałabym odwrócić opinję na naszą korzyść. Prawdziwe uczucie ma taką siłę, iż, skoro ono przemówi, milkną fałszywe domysły i sztuczne konwenanse. Ale ja byłem jedynie człowiekiem słabym, przejętym wdzięcznością i uległym; nie wspierał mnie poryw któryby płynął z serca. Tłumaczyłem się tedy z zakłopotaniem; starałem się urwać rozmowę; kiedy się zaś przedłużała, kończyłem ją jakiemś ostrem słowem, które zwiastowało iż jestem gotów szukać zwady. W istocie, byłbym o wiele wolał pojedynkować się, niż podejmować dyskusję.
Eleonora spostrzegła niebawem wrogość opinji. Dwie krewniaczki pana de P***, które ów, całym swym wpływem, zmusił do utrzymywania z nią stosunków, zerwały obecnie z największym rozgłosem, szczęśliwe iż pod płaszczykiem surowych zasad mogą dać upust długo wstrzymywanej niechęci. Mężczyźni odwiedzali Eleonorę; ale w ton ich wkradał się pewien odcień poufałości, który świadczył, iż nie stało jej już potężnego protektora, ani też powagi uświęconego niemal związku. Jedni bywali u niej nadal, ponieważ, mówili, znają ją od niepamiętnych czasów; drudzy, ponieważ była jeszcze ładna, świeża zaś jej lekkomyślność obudziła w nich nadzieje, których nie silili się ukrywać. Każdy tłumaczył swoje z nią stosunki; to znany, każdy uważał iż wymagają one usprawiedliwienia. Tak więc nieszczęśliwa Eleonora osunęła się na zawsze w położenie, z którego całe życie pragnęła się wydostać. Wszystko spiknęło się, aby urażać jej dumę i ranić ambicję. Dezercja jednych była dla niej dowodem wzgardy; nadskakiwania drugich, objawem jakiejś ubliżającej nadziei. Samotność nękała ją, towarzystwo przyprawiało o rumieniec. Ach! bezwątpienia, powinienem był ją pocieszyć; powinienem był przycisnąć ją do serca, powiedzieć: „Żyjmy tylko dla siebie, zapomnijmy ludzi którzy nie umieją nas ocenić, znajdźmy szczęście jedynie we wzajemnym szacunku i miłości“. Próbowałem to; ale czyż uczucie które gaśnie można obudzić postanowieniem płynącem z obowiązku?
Oboje z Eleonorą maskowaliśmy się przed sobą. Nie śmiała zwierzyć mi swoich cierpień, wynikłych z poświęcenia, o którem wiedziała iż było przeciwne mym chęciom. Przyjąłem to poświęcenie: nie śmiałem skarżyć się na nieszczęście, które przewidywałem, a któremu nie miałem siły zapobiec. Zachowywaliśmy tedy milczenie w jedynej sprawie która nas stale zaprzątała. Obsypywaliśmy się pieszczotami, mówiliśmy o naszej miłości, ale mówiliśmy o miłości z obawy by nie zacząć mówić o czem innem.
Z chwilą gdy istnieje tajemnica w dwojgu kochających serc, z chwilą gdy któreś z nich zdobyło się na to aby ukryć bodaj jedną myśl, koniec już czaru, szczęścia! Uniesienie, niesprawiedliwość, przelotna zdrada nawet dadzą się naprawić; ale nieszczerość wprowadza obcy element, który znieprawia miłość i kala ją w jej własnych oczach.
Przez dziwną niekonsekwencję, podczas gdy, z gwałtownem oburzeniem, odtrącałem najlżejsze złe słówko o Eleonorze, sam, zapomocą ogólnikowych odezwań, przyczyniłem się znacznie do pogorszenia jej stanowiska. Poddałem się jej woli, ale nabrałem szalonej odrazy do władztwa kobiet. Gdzie mogłem, deklamowałem przeciw ich słabości, wymaganiom, przeciw despotyzmowi ich serca. Popisywałem się bezlitosnemi zasadami; ten sam człowiek, który nie umiał się oprzeć łzie, który ustępował wobec niemego smutku, którego z oddali ścigał obraz cierpień jakie sprawił, ukazywał się, w odezwaniach swoich, wzgardliwy i twardy. Wszystkie moje hymny na cześć Eleonory nie niweczyły wrażenia podobnych wybuchów. Potępiano moje zachowanie, ubolewano nad Eleonorą, ale lekceważono ją. Brano jej za złe, że nie umie kochanka natchnąć większem poważaniem dla swej płci i szacunkiem dla więzów serca.
Pewien człowiek, który zdawna bywał u Eleonory i który, od czasu zerwania z hrabią, ścigał ją gwałtowną miłością, sprawił, swemi nieprzyzwoitemi napaściami, że mu wymówiła dom. Obrażony, pozwalał sobie pod jej adresem na tak zelżywe drwinki, iż wydało mi się niepodobieństwem to cierpieć. Przyszło do pojedynku; zraniłem go niebezpiecznie, on mnie również. Niepodobna opisać niepokoju, grozy, wdzięczności i uczucia, malujących się na twarzy Eleonory, kiedy mnie ujrzała po tym wypadku. Mimo moich próśb, przeniosła się do mnie, nie opuściła mnie ani na chwilę aż do wyzdrowienia. Czytywała mi w dzień, czuwała po nocach; śledziła każdy gest, uprzedzała życzenie; dobroć jej, pełna wciąż nowych pomysłów, mnożyła jej talenty i zdwajała siły. Upewniała bezustanku, iż nie przeżyłaby mnie. Przechodziłem paroksyzmy czułości, wyrzutów. Pragnąłem znaleźć w sobie coś, czembym mógł wynagrodzić tak wierne i tkliwe przywiązanie; przyzywałem na pomoc wspomnienia, wyobraźnię, rozsądek nawet, poczucie obowiązku: daremne wysiłki! Fałsz sytuacji, pewność nieuniknionej rozłąki w przyszłości, może jakiś nieokreślony bunt przeciw węzłowi którego niezdolny byłem skruszyć, pożerały mnie wewnętrznie. Wyrzucałem sobie niewdzięczność; starałem się ją ukryć przed Eleonorą. Było mi przykro, kiedy widziałem iż wątpi o miłości której tak bardzo potrzebowała; nie mniej trułem się, kiedy była skłonna w nią wierzyć. Czułem że jest lepsza odemnie: gardziłem sobą, że jestem jej niegodny. Straszne to nieszczęście, kochać bez wzajemności; ale o wiele jeszcze gorsze być namiętnie kochanym, kiedy się już nie kocha samemu. Życie, które naraziłem dla Eleonory, oddałbym tysiąc razy aby mogła być szczęśliwą bezemnie.
Kilka miesięcy użyczonych przez ojca minęło: trzeba było myśleć o wyjeździe. Eleonora nie sprzeciwiała się rozstaniu, nie próbowała go nawet opóźnić; ale kazała przyrzec, że za dwa miesiące wrócę, albo pozwolę jej przyjechać. Przysiągłem solennie. Do czegóżbym się nie zobowiązał w chwili gdy widziałem jak ona zmaga się ze sobą i powściąga swą boleść? Mogła wymagać odemnie abym jej nie opuszczał; wiedziałem, w głębi duszy, że łzom jej nie umiałbym się oprzeć. Byłem wdzięczny, że nie korzysta ze swej władzy; zdawało mi się, że więcej kocham ją za to. Ja sam zresztą nie bez dotkliwego żalu rozłączałem się z istotą tak mi oddaną. Jest coś tak głębokiego w tych długotrwałych związkach! Stają się, bez naszej wiedzy, tak istotną częścią naszej egzystencji! Zdaleka, na zimno, robimy plany zerwania; jesteśmy przekonani, iż czekamy z niecierpliwością tej chwili; ale, kiedy nadchodzi, napełnia nas grozą. Cóż za dziwactwo naszego nędznego serca; z uczuciem straszliwego rozdarcia rozstajemy się z kimś, w czyjem pobliżu nie znajdowaliśmy już żadnej słodyczy.
W czasie mej nieobecności, pisywałem regularnie do Eleonory. Wciąż chwiałem się między obawą aby moje listy nie sprawiły jej przykrości, a chęcią odmalowania jedynie tych uczuć których w istocie doznawałem. Pragnąłem aby mnie odgadła, ale aby odgadła bez przykrości; byłem rad, kiedy słowo miłość zastąpiłem przywiązaniem, serdecznością, przyjaźnią; ale naraz wyobrażałem sobie biedną Eleonorę smutną i samą, mającą jako jedyną pociechę moje listy; i, na końcu paru zimnych i odmierzonych ćwiartek, dodawałem pośpiesznie kilka namiętnych lub tkliwych zdań, zdolnych nanowo ją oszukać. W ten sposób, listy moje nie wystarczały nigdy aby ją zaspokoić, ale wystarczały aż nadto aby ją utrzymać w błędzie. Dziwny fałsz, który, nawet wówczas gdy osiągnął skutek, zwracał się przeciw mnie, przedłużał męczarnię i był mi nie do zniesienia!
Liczyłem niecierpliwie płynące dni i godziny; pragnąłem aby czas wlókł się jak najwolniej; drżałem, widząc iż zbliża się pora spełnienia obietnicy. Nie widziałem żadnego pozoru do wyjazdu. Nie widziałem również sposobu, aby Eleonora mogła osiedlić się w tem mieście. Może — trzebaż być szczerym — może nie życzyłem sobie tego. Porównywałem życie moje, niezależne i spokojne, z istnieniem pełnem gorączki, niepokoju i udręczeń, na jakie skazywała mnie jej miłość. Czułam się tak dobrze z mą swobodą, z tem iż mogę ruszać się, krążyć, wychodzić z domu, wracać bez niczyjej kontroli! Można powiedzieć, iż w obojętności innych znajdowałem odpoczynek po jej nużącej tkliwości.
Nie śmiałem wszakże dać poznać Eleonorze, że byłbym rad wyrzec się naszych projektów. Zrozumiała z listów, że byłoby mi trudno opuścić ojca; napisała, iż, wobec tego, ona gotuje się do wyjazdu. Długi czas, nie zwalczałem jej postanowienia; nie dawałem żadnej stanowczej odpowiedzi. Zaznaczałem ogólnikowo, iż zawsze będzie mi niezmiernie miło wiedzieć że jest szczęśliwą, później dodawałem: uczynić ją szczęśliwą: smutne wykręty, sztuczne słowa, którym lękałem się dać wyraźniejszy akcent! Zdecydowałem się wreszcie rozmówić szczerze; powiedziałem sobie że to jest moim obowiązkiem, roztrząsałem własne sumienie; w myśli o spokoju Eleonory starałem się znaleźć siłę przeciw obrazom jej cierpienia. Przechadzałem się wielkiemi krokami po pokoju, powtarzając głośno to, co miałem zamiar napisać. Ale, zaledwie skreśliłem kilka słów, usposobienie moje ulegało zmianie: patrzałem na słowa już nie wedle zawartego w nich znaczenia, ale wedle skutku jaki niechybnie wywrą; jakaś nadprzyrodzona potęga wiodła, jakby wbrew woli, mą urzeczoną rękę. Ograniczyłem się do tego, iż radziłem paromiesięczną odwłokę. Nie powiedziałem nic z tego co miałem w myśli. List mój nie miał charakteru szczerości. Argumenty, które przytaczałem, były słabe, ponieważ nie były prawdziwe.
Odpowiedź Eleonory była gwałtowna; oburzona była moim brakiem skwapliwości. Czegóż ona żąda? aby mogła żyć, nieznana, koło mnie. W czem mogę się obawiać obecności jej w nieznanem nikomu schronieniu, w wielkiem mieście, gdzie nikt jej nie zna? Poświęciła dla mnie wszystko, dobrobyt, dzieci, reputację; nie żąda innej nagrody jak tylko aby mogła wyczekiwać mnie jak pokorna niewolnica, spędzić codzień ze mną kilka minut, cieszyć się chwilami, które będę mógł jej oddać. Zgodziła się na dwa miesiące rozłąki, nie iżby ta rozłąka była, jej zdaniem, potrzebna, ale dlatego, że ja życzyłem sobie tego; i dziś, kiedy, wlokąc uciążliwie dzień po dniu, doszła wreszcie do kresu który sam oznaczyłem, ja radzę jej rozpocząć na nowo tę długą męczarnię! Być może iż się omyliła, iż oddała życie twardemu i oschłemu człowiekowi; jestem panem swoich uczynków; ale nie mam prawa narzucać cierpienia jej, opuszczonej przez tego, któremu oddała wszystko.
Eleonora przybyła w ślad za listem; uwiadomiła mnie o przyjeździe. Udałem się do niej z mocnem postanowieniem okazania szczerej radości; spieszno mi było ukoić ją i dać na chwilę przynajmniej nieco spokoju i szczęścia. Ale ona była podrażniona; śledziła mnie nieufnie; niebawem odgadła me jałowe wysiłki; zraniła mą dumę wymówkami; dotknęła mnie do samej głębi. Odmalowała słabość moją z tak nędznej strony, iż więcej mnie tem oburzyła niż przekonała. Ogarnęło nas jakieś bezrozumne szaleństwo: wyrzekliśmy się względów, zapomnieliśmy wszelkiej delikatności. Możnaby rzec, iż furje jakieś pchały nas przeciw sobie. Wszystko, co najbardziej nieubłagana nienawiść wymyśliła ku naszej ujmie, rzucaliśmy sobie w twarz. Dwie nieszczęśliwe istoty, które jedne znały się na ziemi, które jedne mogły się wzajem ocenić, zrozumieć i pocieszyć, stały się dwojgiem nieprzejednanych wrogów, rozszalałych w szarpaniu się wzajem.
Rozstaliśmy się po trzygodzinnej scenie i, po raz pierwszy w życiu, rozstaliśmy się bez wyjaśnienia, bez pojednania. Zaledwie opuściłem Eleonorę, głęboki ból zajął miejsce wściekłości. Byłem jakgdyby ogłuszony, oszołomiony tem co się stało. Powtarzałem sobie ze zdumieniem własne słowa; nie pojmowałem mego postępowania; zastanawiałem się co mogło mnie tak obłąkać.
Było bardzo późno; nie śmiałem wrócić do Eleonory. Przyrzekłem sobie zajść do niej wcześnie nazajutrz; poczem udałem się do ojca. Byli goście; w licznem zebraniu łatwo mi było trzymać się na uboczu i ukryć wzruszenie. Skorośmy zostali sami, ojciec rzekł: „Upewniano mnie, że dawna kochanka hrabiego de P*** bawi w tem mieście. Zostawiałem ci zawsze zupełną swobodę i nigdy nie pytałem o twoje awanturki; ale nie przystoi, abyś, w swoim wieku, miał jawny romans; uprzedzam cię, iż poczyniłem kroki, aby oddalić stąd tę panią“. To rzekłszy, wyszedł.
Pospieszyłem za ojcem do jego pokoju; dał znak, iż nie życzy sobie dłuższej rozmowy. „Ojcze, rzekłem, Bóg mi świadkiem, chciałbym aby Eleonora była szczęśliwą, i, za tę cenę, zgodziłbym się nie oglądać jej nigdy; ale uważaj co czynisz; chcąc nas rozdzielić, możesz łatwo związać nas na zawsze“.
Zawołałem natychmiast służącego, który towarzyszył mi w podróżach i znał stosunki łączące mnie z Eleonorą. Poleciłem, aby natychmiast, o ile możebne, starał się wywiedzieć co to są za środki, przedsięwzięte przez ojca. Wrócił po dwóch godzinach. Sekretarz ojca zwierzył mu, pod pieczęcią tajemnicy, iż Eleonora ma otrzymać nazajutrz rozkaz wyjazdu. „Eleonora wypędzona! wykrzyknąłem, wypędzona haniebnie! ona, która przybyła tu tylko dla mnie, której rozdarłem serce, ona na której łzy patrzałem bez litości! Gdzież tedy ma skłonić głowę, nieszczęśliwa, bezdomna i sama wśród świata, którego szacunek jej wydarłem? Komu się ma użalić?“ W jednej chwili powziąłem postanowienie. Pozyskałem pomoc służącego; nie szczędziłem złota i obietnic. Zamówiłem karetę pocztową na szóstą rano u bram miasta. Układałem tysiączne plany wiecznego połączenia z Eleonorą; była mi droższą niż kiedykolwiek; całe moje serce wróciło do niej, byłem dumny iż jestem jej obrońcą. Paliło mnie aby ją utulić w ramionach: miłość w całej pełni wstąpiła w mą duszę; w głowie, w sercu, zmysłach doświadczałem gorączki, która wstrząsała mem istnieniem.
Skoro świt, pobiegłem do Eleonory. Leżała jeszcze, przepłakawszy całą noc; oczy miała mokre, włosy w nieładzie; patrzała na mnie ze zdumieniem. „Chodź, rzekłem, jedziemy“. Chciała coś odpowiedzieć. „Jedziemy, powtórzyłem. Czy masz na ziemi opiekuna, przyjaciela, prócz mnie? czyż moje ramiona nie są twą jedyną ucieczką?“ Opierała się. „Mam ważne przyczyny, dodałem, natury nawskroś osobistej. Na Boga cię zaklinam, pójdź ze mną“; pociągnąłem ją. W drodze obsypywałem ją pieszczotami, tuliłem do serca, na pytania odpowiadałem jedynie pocałunkami. Rzekłem wreszcie, iż, spostrzegłszy że ojciec ma zamiar nas rozdzielić, uczułem że nie mogę być szczęśliwy bez niej; chcę poświęcić jej życie, połączyć się z nią nierozerwalnym węzłem. Wdzięczność Eleonory była zrazu niezmierzona; ale, niebawem, wyszły na jaw pewne sprzeczności w mojem opowiadaniu. Siłą nalegań wydarła ze mnie prawdę; radość znikła; twarz okryła się ciemną chmurą. „Adolfie, rzekła, ty łudzisz sam siebie; jesteś szlachetny, poświęcasz się bo mnie prześladują; wierzysz że to miłość, a to jedynie litość“. Czemu wyrzekła te nieszczęsne słowa? czemu odsłoniła mi tajemnicę, którą chciałam ukryć przed sobą? Siliłem się przekonać ją; udało mi się może; ale prawda przeniknęła mą duszę. Zapał opadł: byłem stanowczy w mem poświęceniu, ale nie czułem się już szczęśliwy; znowuż tkwiła we mnie myśl którą trzeba mi było ukrywać.



ROZDZIAŁ VI

Skoro przybyliśmy na granicę, napisałem do ojca. List był pełen szacunku, ale nie wolny od goryczy. Żal miałem doń, iż zacieśnił moje więzy, starając się je skruszyć. Oświadczyłem, iż nie opuszczę Eleonory, aż wówczas, kiedy, odzyskawszy przyzwoite stanowisko, nie będzie mnie potrzebowała. Błagałem, aby, zaciekając się przeciw niej, nie zmuszał mnie do wytrwania w tych więzach na wieki. Czekałem odpowiedzi ojca, aby postanowić coś dalej. „Masz dwadzieścia cztery lat, pisał; nie będę używał wobec ciebie władzy, która dobiega kresu i z której nigdy nie czyniłem użytku. Ukryję nawet, o ile będę mógł, twój dziki postępek; rozgłoszę, iż wyjechałeś z mego rozkazu i w moich sprawach. Będę się starał zaopatrzyć przyzwoicie twoje potrzeby. Uczujesz niebawem sam, iż życie, które prowadzisz, nie jest dla ciebie właściwe. Urodzenie twoje, zdolności, majątek, dawały ci prawo zostać w świecie czemś więcej, niż satelitą kobiety bez domu i stanowiska. List twój świadczy, że już nie jesteś rad z siebie. Zastanów się, że nic nie zyskuje człowiek na przedłużaniu sytuacji, za którą trzeba mu się rumienić. Trawisz bezużytecznie drogie lata młodości, a ta strata nie jest do powetowania“.
List ojca przeszył mi serce tysiącem sztyletów. Powiedziałem sobie sto razy to wszystko co mi pisał; sto razy wstyd mi było życia spływającego pokątnie i próżniaczo. Byłbym wolał wymówki, groźby; mógłbym być wówczas dumny z mego oporu; czułbym potrzebę skupienia sił, aby bronić Eleonorę od grożących niebezpieczeństw. Zostawiano mi zupełną swobodę; i ta swoboda sprawiała, iż tem niechętniej dźwigałem jarzmo które rzekomo wybrałem.
Osiedliliśmy się w Kaden, miasteczku w Czechach. Powtarzałem sobie, iż, skoro wziąłem odpowiedzialność za los Eleonory, nie godzi się kazać jej za to pokutować. Doszedłem do tego iż zapanowałem nad sobą; zamknąłem w piersiach najlżejsze nawet oznaki niezadowolenia; wszystkie wrodzone dary obróciłem na to, aby stworzyć sztuczną wesołość, zdolną przesłonić mój głęboki smutek. Wysiłek ten przeobraził mnie samego w nieoczekiwany sposób. Człowiek jest tak zmienną istotą, iż zaczyna w końcu doświadczać uczuć które udaje. Starając się ukryć zgryzoty, zapominałem o nich potrosze.
Ustawiczne moje żarciki rozpraszały mą melancholję; zapewnienia czułości, jakiemi podtrzymywałem Eleonorę, rozlewały w mem sercu słodkie wzruszenie, niemal podobne do miłości.
Od czasu do czasu nawiedzały mnie natrętne wspomnienia. Kiedy byłem sam, ogarniał mnie niepokój; tworzyłem tysiące najdzikszych planów, aby się wyrwać nagle z kręgu życia, w którym czułem się wykolejony. Ale odtrącałem te myśli, jak złe sny. Eleonora wydawała się szczęśliwa; czy mogłem mącić jej szczęście? Blisko pięć miesięcy upłynęło w ten sposób.
Jednego dnia, ujrzałem iż Eleonora widocznie jest wzruszona i że stara się ukryć przedemną myśl, która ją zaprząta. Oznajmiła, iż pisał do niej pan de P***: proces jego zakończył się pomyślnie; przypomniał sobie z wdzięcznością usługi które mu oddała, oraz dziesięcioletni ich związek. Ofiarowywał jej połowę swego mienia, nie aby się z nią połączyć, to było już niemożliwe, ale pod warunkiem, że opuści niewdzięcznego i przewrotnego człowieka, który ich rozdzielił. „Odpowiedziałam, rzekła; i zgadujesz pewnie że odmówiłam“. Zgadywałem aż nadto dobrze. Byłem wzruszony, ale zrozpaczony zarazem nowem poświęceniem, jakie Eleonora dla mnie uczyniła. Mimo to, nie śmiałem próbować żadnych perswazyj: usiłowania moje w tym kierunku były zawsze tak bezużyteczne! Oddaliłem się, aby się zastanowić co mam uczynić. Jasnem mi było, iż więzy nasze należy zerwać. Były bolesne dla mnie, dla niej stawały się szkodliwe; byłem jedyną przeszkodą do odzyskania przyzwoitego stanowiska i szacunku, który, w świecie, prędzej lub później, idzie za majątkiem; byłem jedyną zaporą między nią a dziećmi: nie miałem już wymówki we własnych oczach. Ustąpić, w tych okolicznościach, to już nie była szlachetność, ale karygodna słabość. Przyrzekłem ojcu, iż odzyskam wolność z chwilą gdy nie będę już potrzebny Eleonorze. Był wreszcie czas obrać jakąś drogę, zacząć życie czynne, nabyć praw do szacunku świata, uczynić szlachetny użytek z mych zdolności. Wróciłem do Eleonory, w niewzruszonym, jak mniemałem, zamiarze zmuszenia jej aby nie odrzucała ofiar hrabiego de P***. Gotów byłem oświadczyć, w razie potrzeby, że miłość moja już wygasła. „Moja droga, rzekłem, człowiek walczy jakiś czas przeciw losowi, ale w końcu trzeba uledz. Społeczeństwo silniejsze jest niż wola ludzi; najstalsze uczucia kruszą się o mus okoliczności. Próżno człowiek upiera się słuchać jedynie serca; wcześniej czy później, trzeba mu iść za głosem rozsądku. Nie mogę trzymać cię dłużej w położeniu zarówno niegodnem nas obojga; nie mogę, ani dla ciebie, ani dla siebie samego“. W miarę jak mówiłem, nie patrząc na Eleonorę, czułem, jak myśli moje się mącą, a postanowienie słabnie. Chciałem odzyskać siły i ciągnąłem szybciej: „Będę zawsze twoim przyjacielem; będę zawsze miał dla ciebie najgłębsze przywiązanie. Dwa lata naszego związku nie wymażą się nigdy z mej pamięci; będą zawsze najpiękniejszym okresem mego życia. Ale miłości, tego porywu zmysłów, tego niezależnego od woli upojenia, tego zapomnienia wszystkich interesów, obowiązków, tej, Eleonoro, już nie czuję“. Czekałem długo na odpowiedź, nie podnosząc oczu na Eleonorę. Skoro wreszcie spojrzałem na nią, była wpółmartwa; wodziła oczyma po wszystkich przedmiotach, jak gdyby ich nie poznawała. Wziąłem ją za rękę; zimna była jak lód. Odepchnęła mnie. „Czego chcesz odemmie? rzekła; czy nie jestem sama, sama na świecie, bez jednej istoty któraby mnie rozumiała? Cóż jeszcze masz mi do powiedzenia? czy nie powiedziałeś wszystkiego? czy wszystko nie jest skończone, skończone bez powrotu? Zostaw mnie, opuść mnie; czy nie tego pragniesz?“ Chciała się oddalić, zachwiała się; próbowałem ją podtrzymać, padła u mych nóg bez zmysłów. Podniosłem ją, utuliłem, wróciłem do przytomności. „Eleonoro, wykrzyknąłem, ocknij się, uspokój; kocham cię, miłością najgorętszą, najtkliwszą. Oszukałem cię, chciałem ci dać pełną swobodę wyboru“. O, łatwowierności serca, jesteś w istocie niepojęta! Te proste słowa, którym przeczyło tyle słów poprzednich, wróciły Eleonorze życie i wiarę; kazała mi je powtarzać; zdawało się iż pije je łakomie. Uwierzyła mi; upiła się swą miłością, którą brała za naszą miłość; potwierdziła odpowiedź daną hrabiemu de P***, i oto stałem się bardziej związany niż kiedykolwiek.
W trzy miesiące później, nowa możliwość zmiany zarysowała się w położeniu. Jeden z owych przewrotów zwyczajnych w kraju szarpanym walką stronnictw, powołał ojca Eleonory do Polski i wrócił mu jego posiadłości. Mimo iż zaledwie znał córkę, którą matka uwiozła do Paryża trzechletniem dzieckiem, zapragnął ściągnąć ją do siebie. W Rosji, gdzie stale mieszkał podczas swego wygnania, zaledwie słyszał coś o przygodach Eleonory. Była jego jedynem dzieckiem; lękał się osamotnienia, czuł potrzebę opieki; usilnie starał się odszukać miejsce pobytu córki, i prosił gorąco aby zechciała doń pospieszyć. Eleonora nie mogła mieć istotnego przywiązania do ojca, którego twarzy nawet nie pamiętała. Mimo to, czuła że obowiązkiem jej jest usłuchać; zapewniała w ten sposób znaczną fortunę dzieciom, i sama odzyskiwała stanowisko, postradane przez nieszczęścia i własną nierozwagę; ale oświadczyła stanowczo, iż uda się do Polski jedynie wówczas, gdy ja będę jej towarzyszył. „Nie jestem już, rzekła, w wieku, w którym dusza zdolna jest do nowych wrażeń. Ojciec jest dla mnie obcy. Jeśli zostanę tutaj, inni otoczą go skwapliwie; będzie się czuł równie szczęśliwy. Dzieci moje będą miały majątek pana de P***. Wiem że ogół mnie potępi; będę uchodziła za niewdzięczną córkę i wyrodną matkę. Ale zbyt wiele wycierpiałam; nie jestem już dość młoda, aby sądy świata wiele mi ważyły. Jeżeli moje postanowienie wydaje ci się bezwzględnem, do siebie, Adolfie, winienes mieć żal. Gdybym mogła łudzić się co do ciebie, zgodziłabym się może na rozłąkę, łagodząc jej gorycz nadzieją słodkiego i trwałego połączenia; ale ty nie pragniesz niczego więcej, niż wyobrazić mnie sobie o dwieście mil, zadowoloną i spokojną, ma łonie rodziny i dostatku. Będziesz pisał rozsądne listy; z góry już widzę; rozdarłyby mi serce: nie chcę się na to narażać. Nie mam tej pociechy, bym sobie mogła powiedzieć, iż poświęceniem całego życia zdołałam tchnąć w ciebie uczucie na jakie zasługiwałam; ale, ostatecznie, poświęcenie to przyjąłeś. Dosyć już dręczy mnie twoja oschłość i oziębłość; znoszę cierpienia które ty mi narzucasz; nie chcę ściągać na siebie dobrowolnych“.
W tonie i w głosie Eleonory było coś gwałtownego, twardego, co zwiastowało raczej niezłomne postanowienie, niż głębokie i tkliwe uczucie. Od pewnego czasu, ilekroć prosiła mnie o coś, z góry zdradzała podrażnienie, jakgdybym już odmówił. Władała memi postępkami, ale wiedziała iż wnętrze jest im obce. Byłaby chciała wniknąć w tajemne sanktuarjum myśli, aby złamać tam głuchą opozycję, której nienawidziła we mnie. Próbowałem wspomnieć o mojem położeniu, o woli ojca, o własnych pragnieniach, uniosłem się. Eleonora była niewzruszona. Chciałem obudzić jej wspaniałomyślność, jakgdyby, ze wszystkich uczuć, miłość nie była uczuciem najbardziej samolubnem, a co za tem idzie najmniej wspaniałomyślnem, skoro jest zraniona. Starałem się, w szalonej naiwności, rozczulić ją nieszczęściem, jakiem był dla mnie nasz związek; rozjątrzyłem ją jedynie. Obiecałem odwiedzić ją w Polsce; ale, w przyrzeczeniach moich, dawanych bez zapału i serca, Eleonora widziała jedynie niecierpliwą chęć rozstania.
Pierwszy rok pobytu w Kaden dobiegał końca, a w naszem położeniu nie zaszła żadna zmiana. Widząc mnie smutnym lub przygnębionym, Eleonora martwiła się zrazu, urażała się potem i swemi wymówkami wydzierała dowody znużenia, które byłbym pragnął ukryć. Kiedy znowuż Eleonora zdawała się szczęśliwa, drażniło mnie, iż rada jest ze stanu rzeczy będącego mojem nieszczęściem, i mąciłem tę krótką radość odezwaniami, które objaśniały ją co się we mnie dzieje. Kłuliśmy się aluzjami, aby się później cofać w ogólniki i wykręty a w końcu zapadać w milczenie. Wiedzieliśmy oboje tak dobrze wszystko co mamy sobie do powiedzenia, iż milczeliśmy aby tego nie słyszeć. Niekiedy, jedno z nas gotowe było ustąpić, ale chybialiśmy najczęściej chwilę sposobną do zbliżenia. Serca nasze, nieufne i zranione, nie umiały się już odnaleźć.
Pytałem często sam siebie, czemu trwam w tak przykrem położeniu. Odpowiadałem sobie, iż, gdybym się oddalił, Eleonora podążyłaby za mną, i stałbym się powodem nowych poświęceń. Rzekłem sobie wreszcie, iż trzeba jej ostatni raz uczynić zadość, i że nie będzie mogła niczego wymagać, kiedy ją odprowadzę na łono rodziny. Miałem właśnie ofiarować się, iż pojadę z nią do Polski, kiedy otrzymała wiadomość o nagłej śmierci ojca. Czynił Eleonorę jedyną spadkobierczynią, ale z testamentem jego były w sprzeczności pewne późniejsze listy, które dalecy krewni usiłowali wyzyskać. Eleonora, mimo słabości węzłów łączących ją z ojcem, odczuła boleśnie tę śmierć: wyrzucała sobie opieszałość. Niebawem, na mnie zrzuciła winę swego błędu. „Przez ciebie, rzekła, zaniedbałam święty obowiązek. Teraz, chodzi tylko o majątek; poświęcę go dla ciebie jeszcze łatwiej: ale to pewna, że nie pojadę sama do kraju, gdzie mam zastać samych wrogów. — Nie było mym zamiarem, odparłem, kazać ci zaniedbywać twoje obowiązki; pragnąłbym, wyznaję, abyś raczyła się zastanowić, że i mnie jest ciężko zaniedbywać moje; nie mogłem tego uzyskać! Poddaję się, Eleonoro; twoje dobro przeważa inne względy. Pojedziemy razem, jeżeli sobie życzysz“.
W istocie, puściliśmy się w drogę. Drobne przygody podróży, świeże wrażenia, wysiłki jakich dokładaliśmy oboje, wracały niekiedy resztki dawnej serdeczności. Tak zżyliśmy się z sobą, tyleśmy przeszli razem! Każde słowo, każdy niemal gest rodził wspomnienia, które, przenosząc nas nagle w przeszłość, napełniały nas mimowolną czułością. Tak błyskawice rozdzierają ciemności nocne, nie rozpraszając ich. Żyliśmy, można powiedzieć, jakgdyby w pamięci serca, dość silnej aby myśl o rozłące była nam bolesna, zbyt słabej abyśmy mogli znaleźć szczęście w połączeniu. Poddawałem się tym wzruszeniom, aby znaleźć wypoczynek po zwykłym przymusie. Byłbym pragnął dać Eleonorze świadectwa uczuć, któreby ją zadowoliły; niekiedy siliłem się wskrzesić język miłości; ale te wzruszenia podobne były do owych bladych i bezbarwnych liści, jakie, resztką sił pośmiertnej wegetacji, rosną leniwo na gałęziach wyrwanego z korzeniem drzewa.



ROZDZIAŁ VII

Za powrotem do kraju, Eleonora uzyskała prawo objęcia swych dóbr, zobowiązawszy się nie rozrządzać niemi aż do rozstrzygnięcia procesu. Osiedliła się w jednym z odziedziczonych majątków. Mój ojciec, który nigdy nie poruszał w listach żadnej kwestji wprost, zadowolił się częstemi wycieczkami przeciw mej podróży. „Donosiłeś mi, pisał, że nie pojedziesz. Wywiodłeś szczegółowo wszystkie racje odstręczające cię od tej wyprawy; byłem tem samem najzupełniej przekonany, że pojedziesz. Mogę jedynie ubolewać nad tobą, iż, przy swojem poczuciu niepodległości, robisz zawsze to czego nie chcesz. Nie chcę zresztą wydawać sądu o sytuacji, którą znam jedynie niedokładnie. Dotąd, grałeś rolę opiekuna Eleonory; z tego punktu widzenia, było w twojem postępowaniu coś szlachetnego, coś co świadczyło korzystnie o charakterze, bez względu na przedmiot twego przywiązania. Dzisiaj, stosunki wasze już się zmieniły: nie ty jesteś oparciem dla niej, ale ona dla ciebie; żyjesz w jej domu, jesteś cudzoziemcem, którego ona wprowadza do rodziny. Nie wyrokuję o położeniu jakie wybrałeś, ale, ponieważ może ono mieć swoje przykre strony, chciałbym złagodzić je, o ile w mej mocy. Piszę do barona de T***, naszego posła w kraju w którym bawisz, aby cię polecić jego względom; nie wiem czy uznasz za właściwe zrobić użytek z tego polecenia; ale chciej w niem bodaj widzieć dowód mej pieczołowitości, a zgoła nie zamach na niezależność, której zawsze umiałeś z powodzeniem bronić przeciw swemu ojcu“.
Dławiłem refleksje, jakie budziły we mnie te słowa. Dobra, w których mieszkałem wraz z Eleonorą, leżały niedaleko Warszawy; udałem się do miasta i odwiedziłem barona de T***. Przyjął mnie życzliwie, spytał o przyczyny pobytu w Polsce, wywiadywał się o zamiary; nie bardzo wiedziałem co odpowiadać. Po paru chwilach kłopotliwej rozmowy, rzekł wreszcie: „Będę mówił z panem szczerze. Znam pobudki, które sprowadziły pana tutaj, ojciec pański wyjawił mi je; powiem nawet że je rozumiem. Niema mężczyzny, któryby, bodaj raz w życiu, nie szarpał się między chęcią zerwania beznadziejnego stosunku, a obawą zrobienia przykrości kobiecie, którą niegdyś kochał. Niedoświadczenie młodości sprawia, iż bardzo przeceniamy trudności podobnej pozycji; zbyt jesteśmy skłonni wierzyć we wszystkie objawy cierpienia, które, w tej płci słabej i rządzącej się porywem, zastępują niedobór rozsądku i siły. Serce cierpi, ale miłość własna czuje się rada; niejeden, mniemając z dobrą wiarą iż poświęca się aby nie wtrącić drugiej istoty w rozpacz, poświęca się jedynie dla złudzeń własnej próżności. Z owych kobiet dyszących namiętnością, od których świat się roi, niema ani jednej, któraby się nie klęła że rozstanie ją zabije; niema ani jednej, któraby dotąd nie żyła i nie pocieszyła się“. Chciałem przerwać. „Daruj, rzekł, młody przyjacielu, iż wyrażam się może nadto bezwzględnie: ale wszystko co słyszałem o panu pochlebnego, nadzieje jakie zapowiadasz, karjera stojąca przed tobą otworem, wszystko to wkłada na mnie obowiązek aby ci nic nie ukrywać. Czytam w twojej duszy, mimo twej woli i lepiej niż ty; nie kochasz już kobiety która cię opanowała i która wlecze cię za sobą; gdybyś kochał, nie byłbyś tu przyszedł. Wiedziałeś, że ojciec pisał do mnie; łatwo było przewidzieć, co będę miał do powiedzenia. Nie byłeś nierad usłyszeć z mych ust to, co sam sobie powtarzasz bezustanku i zawsze napróżno. Reputacja Eleonory daleka jest od nieskazitelności... — Skończmy, proszę, odparłem, tę bezużyteczną rozmowę. Nieszczęśliwe okoliczności mogły źle pokierować pierwszemi latami Eleonory; można ją sądzić ujemnie na podstawie fałszywych pozorów: ale ja znam ją od trzech lat; nie istnieje na ziemi podnioślejsza dusza, szczytniejszy charakter, czystsze i szlachetniejsze serce. — Chętnie wierzę, odparł; ale to są odcienie, którymi opinja się nie zajmuje. Fakta są pozytywne, publiczne; nie pozwalając mówić o nich, czy myślisz je zniweczyć? Słuchaj pan, ciągnął: trzebaż w życiu wiedzieć, czego się chce. Nie zaślubisz Eleonory? — Oczywiście nie, wykrzyknąłem; ona sama nigdy tego nie żądała. — Cóż tedy chcesz uczynić? Starsza jest od pana o dziesięć lat; ty masz ich dwadzieścia sześć: będziesz wlókł ten stosunek jeszcze lat dziesięć; ona się zestarzeje; ty strawisz połowę życia, nie zacząwszy nic, nie dokonawszy niczego coby ci dało zadowolenie. Ogarnie cię nuda, ona popadnie w zgryźliwość; stanie się z każdym dniem uciążliwsza, ty będziesz jej z każdym dniem potrzebniejszy... Dość, iż rezultatem znakomitego urodzenia, świetnego majątku, wytwornego umysłu, stanie się, iż będziesz wegetował w jakimś kącie Polski, zapomniany przez przyjaciół, stracony dla sławy, dręczony przez kobietę, której, cobądźbyś czynił, nigdy nie zdołasz zadowolić. Dodam jeszcze tylko jedno, i nigdy nie wrócimy do tematu, który ci jest niemiły. Wszystkie drogi są dla pana otwarte: nauka, wojsko, urząd; możesz się ubiegać o najświetniejsze parantele, masz warunki aby dojść do wszystkiego: ale pamiętaj dobrze, że, między tobą a wszelkiego rodzaju sukcesem, znajduje się niezwyciężona przeszkoda i że przeszkodą tą jest Eleonora. — Uważałem, iż jestem winien wysłuchać pana w milczeniu, odparłem; ale winien jestem również sobie, aby oświadczyć iż nie zachwiał mnie pan. Nikt, prócz mnie, powtarzam, nie może sądzić Eleonory; nikt dosyć nie ocenia szczerości jej uczuć i wrażliwości. Dopóki będzie mnie potrzebowała, zostanę przy niej. Żadne tryumfy nie zagłuszyłyby we mnie wyrzutu, żem ją zostawił nieszczęśliwą; gdybym miał ograniczyć cel mego życia do tego aby jej być podporą, podtrzymywać ją w ciężkich przejściach, otaczać przywiązaniem przeciw wyrokom opinji która ją krzywdzi, jeszcze uważałbym iż nie straciłem życia“.
Po tych słowach, wyszedłem; ale kto mi wytłumaczy, jakim cudem uczucie, które mi je dyktowało, zgasło, nim jeszcze skończyłem mówić? Wracałem pieszo; chciałem opóźnić chwilę ujrzenia tej Eleonory, której dopiero co broniłem. Przebiegłem spiesznie miasto: pilno mi było znaleźć się samemu.
Ujrzawszy się w szczerem polu, zwolniłem kroku. Tysiączne myśli cisnęły mi się do głowy. Złowrogie słowa: „Między wszelakiego rodzaju sukcesem a tobą, istnieje zapora nie do przezwyciężenia, a tą zaporą jest Eleonora“, rozlegały się dokoła mnie. Rzuciłem długie i smutne spojrzenie na lata które spłynęły bezpowrotnie; przypomniałem sobie nadzieje młodości, ufność z jaką niegdyś patrzałem w przyszłość, pochwały oddawane mym pierwszym próbom, jutrzenkę rozgłosu, która w mych oczach, zabłysła i zgasła. Powtarzałem sobie imiona towarzyszy, na których spoglądałem z pyszną wzgardą, a którzy, prostem działaniem wytrwałości i statku, zostawili mnie daleko za sobą na drodze do fortuny, szacunku i sławy. Dławiła mnie bezczynność. Jak skąpcy wyobrażają sobie w gromadzonych skarbach wszystkie dobra które te skarby mogłyby opłacić, tak ja widziałem w Eleonorze bankructwo wszystkich tryumfów, które mógłbym osiągnąć. Nie jednej drogi życia żałowałem: ponieważ nie spróbowałem żadnej, żałowałem wszystkich. Nie zmierzywszy nigdy swoich sił, wyobrażałem je sobie bez granic i przeklinałem je; byłbym pragnął, aby natura stworzyła mnie słabym i miernym, by mnie uchronić od wyrzutu dobrowolnego poniżenia. Wszelka pochwała, wszelkie uznanie dla mego umysłu lub wiedzy zdawały mi się nieznośnym wyrzutem: miałem uczucie, iż słyszę wyrazy podziwu dla tęgich ramion atlety, zakutego w kajdany na dnie ciemnicy. Kiedy próbowałem zebrać odwagę, powiedzieć sobie że jeszcze czas nie minął, obraz Eleonory stawał przedemną jak widmo i wtrącał mnie w nicość; czułem przypływ wściekłości, ale, przez dziwne jakieś zespolenie, wściekłość ta nie zmniejszała w niczem grozy, jaką budziła we mnie myśl sprawienia jej bólu.
Dusza moja, znużona temi gorzkiemi refleksjami, jęła szukać schronienia w ich kontraście. Kilka słów, rzuconych przypadkowo przez barona de T*** o widokach miłego i spokojnego związku, stały się punktem wyjścia do rojeń o takiej idealnej towarzyszce. Pomyślałem, ile spokoju, poważania, niezależności nawet zapewniłby mi podobny obrót życia. Więzy, które wlokłem od tak dawna, były tysiąc razy cięższe niż węzeł uznanego i jawnego związku. Wyobrażałem sobie radość ojca; rwałem się aby odzyskać w ojczyźnie i w społeczeństwie miejsce, do którego miałem prawo; wyobrażałem sobie siebie samego, zadającego surowem i nienagannem prowadzeniem kłam wszystkim sądom, jakie wydała na mnie zimna i lekkomyślna złośliwość, oraz zarzutom, jakiemi miażdżyła mnie Eleonora.
„Oskarża mnie nieustannie, mówiłem sobie, że jestem twardy, niewdzięczny, bez litości. Ach! gdyby niebo dało mi za towarzyszkę kobietę, do której miałbym prawo jawnie się przyznać, którą ojciec bez rumieńca przyjąłby za córkę, ileż radości zanalazłbym w tem aby jej dać szczęście! Ta tkliwość zapoznana we mnie, bo jest obolała i udręczona; tkliwość, zmuszana gwałtem do wylewów których serce wzdraga się użyczyć porywczości i groźbie, ach! z jakąż lubością rozkwitłaby obok towarzyszki życia godnego, otoczonego szacunkiem! Czegóż nie uczyniłem dla Eleonory? Dla niej opuściłem kraj i rodzinę; dla niej zraniłem serce sędziwego ojca, które cierpi wciąż w oddali; dla niej tkwię tutaj, gdzie młodość moja trawi się samotnie, bez sławy, czci i szczęścia. Tyle poświęceń, bez obowiązku i miłości, czyż nie dowodzi, do czego miłość i obowiązek uczyniłyby mnie zdolnym? Jeśli do tego stopnia przeraża mnie cierpienie kobiety panującej nademną jedynie tem cierpieniem, z jakąż troskliwością oddalałbym wszelką przykrość, zgryzotę, od tej, której mógłbym jawnie poświęcić życie bez wyrzutów i zastrzeżeń! Jakże innym ujrzałby mnie świat wówczas! ta gorycz, poczytywana mi za zbrodnię, ponieważ nikt nie zna jej źródła, jak rychłoby pierzchła! jak byłbym wdzięczny niebu, jak życzliwy ludziom!“
Tak mówiłem; oczy moje wilżyły się łzami; tysiąc wspomnień strumieniem wciskało się w duszę; pożycie moje z Eleonorą sprawiło, iż wszystkie te wspomnienia stały mi się wstrętne. Wszystko, co mi przypominało dzieciństwo, miejsca gdzie spłynęły moje pierwsze lata, towarzyszy pierwszych zabaw, starych dziadków którzy mnie obsypywali pieszczotami, wszystko to raniło mnie i sprawiało ból; doszedłem do tego, iż odtrącałem niby występne myśli najmilsze obrazy i najbardziej naturalne chęci. Natomiast towarzyszka życia wymarzona nagle wyobraźnią, spływała się ze wszystkiemi temi obrazami i uświęcała wszystkie te chęci; była harmonijnem dopełnieniem mych obowiązków, uciech, upodobań, wiązała życie obecne z dobą młodości, gdy nadzieja otwierała mi tak szeroką przyszłość, dobą, którą Eleonora oddzieliła odemnie niby przepaścią. Najbłahsze szczegóły, najdrobniejsze przedmioty zarysowały się w mej pamięci. Widziałem znowu starożytny zamek, gdzie mieszkałem z ojcem, lasy które go otaczały, rzekę opływającą jego ściany, góry, zamykające widnokrąg. Wszystkie te rzeczy wydawały mi się tak przytomne, tak żywe, iż przyprawiały mnie o dreszcz niepodobny wręcz do zniesienia. Wyobraźnia stwarzała wśród nich niewinną i młodą istotę, która upiększała je, ożywiała nadzieją. Błądziłem tonąc w tem marzeniu, wciąż bez określonego planu, nie mówiąc sobie iż trzeba zerwać z Eleonorą, posiadając jedynie mętną świadomość rzeczywistości. Byłem jak człowiek przytłoczony zgryzotą, który szuka pociechy w śnie i przeczuwa iż ten sen się skończy. Ujrzałem nagle pałac Eleonory, do którego bezwiednie się zbliżyłem; zatrzymałem się, zmieniłem drogę: szczęśliw byłem, iż mogę opóźnić chwilę, w której znowu mam usłyszeć jej głos.
Dzień miał się ku schyłkowi: niebo było pogodne; wieś opustoszała; ludzie pokończyli swoje prace i zostawili naturę samej sobie. Myśli moje przybierały stopniowo poważniejszą, uroczystszą barwę. Cienie nocy, gęstniejące z każdą chwilą, dokoła mnie szeroka cisza, którą przerywały jedynie rzadkie i dalekie odgłosy, tchnęły w wyobraźnię jakiś spokój. Wodziłem oczyma po szarzejącym widnokręgu: nie mogłem już rozpoznać jego granic, dawał mi poniekąd wrażenie nieskończoności. Oddawna nie doświadczyłem niczego podobnego: bezustanku pochłonięty sprawami wyłącznie osobistemi, z wzrokiem wciąż utkwionym w mej sytuacji, stałem się obcy wszelkiej ogólniejszej myśli; zajmowałem się tylko Eleonorą i sobą: Eleonorą, która budziła we minie jedynie współczucie połączone ze znużeniem; sobą, dla którego nie miałem już żadnego szacunku. Zacieśniłem się niejako w osobliwym rodzaju egoizmu, w egoizmie tchórzliwym, markotnym i zrzędnym! czułem się szczęśliwy, iż odradzam się dla innych myśli i odnajduję zdolność zapomnienia samego siebie, aby się oddać jakiejś szerszej zadumie; miałem uczucie, iż dusza podnosi się z długiego i hańbiącego poniżenia.
Niemal cała noc upłynęła w ten sposób. Szedłem przed siebie na oślep; przebiegałem pola, lasy, sioła, gdzie wszystko było uśpione. Od czasu do czasu, spostrzegałem, w odległej ludzkiej siedzibie, blade światełko iskrzące się w mroku. „Tam, mówiłem sobie, tam może jakiś nieszczęśliwy łamie się pod ciężarem boleści, albo też walczy ze śmiercią; ze śmiercią, niepojętą tajemnicą, o której rzeczywistości codzienne doświadczenie, zda się, nie przekonało ludzi! Śmierć: nieuchronny kres, nie dający pociechy ani ukojenia, przedmiot stałej beztroski i przelotnej grozy! I ja także, ciągnąłem w myśli, brnę w tej niedorzeczności! Buntuję się przeciw życiu, jakgdyby życie nie miało się skończyć! Sieję dokoła nieszczęście, aby odzyskać kilka nędznych lat które czas wydrze mi niebawem! Ach! poniechajmy tych bezcelowych wysiłków; cieszmy się patrząc jak czas upływa, jak dni snują się jeden po drugim; trwajmy w martwocie, jak obojętny świadek już minionego na poły istnienia; niechże je biorą, niech szarpią: nie przedłużą jego trwania! wartoż mocować się o nie?
Myśl o śmierci zawsze miała nademną dużą władzę. W momencie najżywszych wzruszeń, myśl ta wystarczała aby mnie natychmiast uspokoić; i tu wywarła zwyczajny skutek; usposobienie moje dla Eleonory straciło swą gorycz. Całe podrażnienie znikło; z całej tej nocy obłędu zostało jedynie uczucie łagodne, niemal spokojne: znużenie fizyczne przyczyniło się może do tego uspokojenia.
Zaczynało dnieć; rozejrzałem się po okolicy. Poznałem, że jestem dość daleko od domu. Wyobraziłem sobie niepokój Eleonory; przyspieszyłem kroku, aby pospieszyć ku niej, o ile znużenie mi pozwalało. Wtem, spotkałam konnego człowieka, wysłanego na moje poszukiwanie. Opowiedział, iż od dwunastu godzin pani jego przechodzi najżywsze niepokoje; udawszy się do Warszawy i przebiegłszy okolice, wróciła do domu w stanie nieopisanego lęku. Na wszystkie strony wieśniacy rozbiegli się aby mnie szukać. Opowiadanie to przejęło mnie w pierwszej chwili zniecierpliwieniem. Gniewało mnie, iż Eleonora roztacza nad mą osobą ten nieznośny nadzór. Próżno powtarzałem sobie, że tylko miłość jest tego przyczyną; czyż ta miłość nie była również przyczyną całego mego nieszczęścia? Mimo to, zdołałem przezwyciężyć te uczucia, które sam sobie wyrzucałem. Wiedziałem, że jest niespokojna i że cierpi. Wsiadłem na koń. Przebyłem spiesznie odległość jaka nas dzieliła. Przyjęła mnie z wybuchem radości. Uczułem się wzruszony jej wzruszeniem. Rozmowa była krótka, ponieważ Eleonorze przyszło na myśl, że muszę potrzebować wypoczynku; pożegnałem ją, nie rzekłszy, tym razem bodaj, nic, coby mogło zranić jej serce.



ROZDZIAŁ VIII

Nazajutrz, zbudziłem się z temi samemi myślami, jakie oblegały mnie dnia poprzedniego. Stopniowo, podniecenie moje wzmogło się jeszcze. Eleonora napróżno starała się przeniknąć jego powód; odpowiadałem na jej natarczywe pytania niechętnemi monosylabami; zacinałem się wobec jej nalegań, wiedząc aż nadto, iż szczerość stałaby się przyczyną jej cierpienia, które nałożyłoby mi przymus nowej obłudy.
Niespokojna i zdziwiona, uciekła się do pomocy jednej z przyjaciółek, aby odkryć tajemnicę. Pragnąc oszukać samą siebie, szukała faktu, tam gdzie było tylko uczucie. Przyjaciółka zagadnęła o powód mego dziwaczenia, o racje uporu z jakim staram się odsunąć myśl o wszelkich trwałych więzach, o przyczyny niezrozumiałej chęci zerwania i rozłąki. Słuchałem długo w milczeniu. Nie powiedziałem dotąd nikomu, że nie kocham już Eleonory; usta wzdragały się przed tem wyznaniem, które zdawało mi się przeniewierstwem. Chciałem wszakże się usprawiedliwić; opowiedziałem oględnie me dzieje, oddając wiele pochwał Eleonorze, uznając własną niekonsekwencję, składając ją na trudności położenia, i nie pozwalając sobie ani słowa, któreby wyrażało jasno, iż prawdziwą trudnością był zanik uczucia z mej strony. Słuchaczka wzruszyła się mem opowiadaniem; ujrzała szlachetność w tem co ja mieniłem słabością, nieszczęście w tem, co zwałem okrucieństwem. Te same wyjaśnienia, które doprowadzały do szaleństwa gwałtowną Eleonorę, zdały się przekonywujące bezstronnej przyjaciółce. Tak łatwo jest być sprawiedliwym w rzeczy która nas nie boli! Ah! nie powierzajcie nikomu obrony swego serca; ono samo tylko może bronić własnej sprawy: ono tylko samo zdolne jest zgłębić swe rany; wszelki pośrednik staje się sędzią, rozbiera, waży; pojmuje zobojętnienie; dopuszcza jego możliwość, uznaje je za nieuchronne; tem samem usprawiedliwia je. W ten sposób, ku swemu zdumieniu, obojętność widzi się usprawiedliwioną we własnych oczach. Wyrzuty Eleonory wpoiły we mnie przeświadczenie że jestem winny; od osoby, która rzekomo stawała w jej obronie, dowiedziałem się że jestem jedynie nieszczęśliwy. Od słowa do słowa, doszedłem do pełnej spowiedzi mych uczuć: przyznałem, iż żywię dla Eleonory przywiązanie, sympatję, litość; ale dodałem że miłość nie gra żadnej roli w obowiązkach jakie sobie nałożyłem. Prawda ta, dotąd zamknięta w sercu i zdradzana jedynie Eleonorze w chwilach rozterki i gniewu, nabrała w mych własnych oczach więcej rzeczywistości i siły przez to samo że ktoś inny stał się jej powiernikiem. Jestto wielki krok, krok nie do naprawienia, gdy ktoś odsłoni nagle obojętnym oczom zaułki poufnego związku; światło wnikające do tego sanktuarjum oświetla i dopełnia spustoszenia, które noc osłaniała swym cieniem. Tak ciała przechowywane w grobach zachowują często pierwotną formę, póki zetknąwszy się z powietrzem nie rozsypią się w proch.
Przyjaciółka Eleonory zakończyła swą misję: nie wiem, w jaki sposób zdała sprawę z naszej rozmowy, ale, zbliżając się do salonu, usłyszałem głos Eleonory wyraźnie podniecony; ujrzawszy mnie, zmilkła. Niebawem, pod rozmaitemi formami, zaczęła powtarzać ogólne poglądy, stanowiące jedynie pokrywkę dla osobistych wycieczek. „Osobliwa to rzecz, mówiła, natręctwo rzekomych przyjaciół; są ludzie, którzy narzucają się gwałtem z opieką i pomocą, poto aby tem skuteczniej zdradzić sprawę, której się podjęli; nazywają to życzliwością; wolałabym raczej nienawiść“. Zrozumiałem bez trudu, iż przyjaciółka poważyła się wziąć moją stronę i podrażniła Eleonorę, nie okazując dostatecznego przeświadczenia o mej winie. W ten sposób, uczułem się niejako w spisku z kimś obcym przeciw Eleonorze: jedna zapora więcej między naszemi sercami!
W kilka dni później, Eleonora posunęła się dalej. Była niezdolna do panowania nad sobą; z chwilą gdy się jej zdawało że ma powód do urazy, wytaczała sprawę wręcz, bez wszelkich względów i zastanowienia. Wolała niebezpieczeństwo zerwania od przymusu panowania nad sobą.
Przyjaciółki rozstały się, pogniewane na wieki.
„Poco mięszać obcych do naszych swarów? rzekłem do Eleonory. Czyż trzeba nam kogoś trzeciego, aby się porozumieć? a jeśli się nie rozumiemy, czy może obcy kto zaradzić temu? — Masz słuszność, odparła, ale to twoja wina; niegdyś nie szukałam niczyjej pomocy, aby trafić do twego serca“.
Naraz, Eleonora oznajmiła zamiar odmiany życia. Odgadłem z jej słów, iż trawiący mnie smutek przypisuje naszej samotności. Czepiała się wszystkich fałszywych powodów, raczej niżby się miała poddać oczywistej prawdzie. Spędzaliśmy sam na sam jednostajne wieczory, toczące się pomiędzy milczeniem a sprzeczką: źródło długich pogawędek wyschło.
Eleonora postanowiła ściągnąć do siebie obywatelskie rodziny, zamieszkałe w sąsiedztwie lub w Warszawie. Przewidywałem z łatwością trudności i niebezpieczeństwa tych planów. Krewni, którzy pragnęli wydrzeć jej dziedzictwo, wyciągnęli na jaw minione błędy, rozpuścili tysiąc oszczerstw. Zadrżałem na myśl o upokorzeniach, na jakie Eleonora może się narazić; starałem się ją odwieść od tego zamiaru. Perswazje moje były daremne; mimo że wyrażałem me obawy z całą oględnością, zraniłem ją. Wyobraziła sobie, że wstydzę się naszego związku, z powodu jej dwuznacznego położenia; tem skwapliwiej starała się odzyskać należne miejsce w świecie. Wysiłki Eleonory odniosły pewien skutek. Duży majątek, piękność ledwie draśnięta zębem czasu, sam nawet rozgłos jej przygód, wszystko to budziło ciekawość. Niebawem skupiła koło siebie liczne towarzystwo; ale wciąż ścigało ją tajemne uczucie niepewności i niepokoju. Gdy ja cierpiałem nad mojem położeniem, ona wyobrażała sobie, iż to jej położenie mi dolega; siliła się wyjść z niego. Gorączka ta nie pozwalała jej obliczać środków; fałszywa sytuacja stała się źródłem chimeryczności postępków i nerwowości postanowień. Eleonora miała umysł bystry, lecz mało rozległy; wrodzony jej rozsądek ćmiła porywczość charakteru, stąd nie zawsze umiała spostrzec najodpowiedniejszą linję postępowania i pochwycić odcienie. Pierwszy raz w życiu miała cel; i, ponieważ rzucała się ku temu celowi na oślep, chybiała go. Ileż upokorzeń przełknęła, nie zdradzając ich przedemną! ileż razy rumieniłem się za nią, nie mając siły powiedzieć jej tego! Miara i takt tak wiele znaczą w stosunkach z ludźmi, iż przyjaciele hrabiego de P*** więcej okazywali szacunku Eleonorze jako jego kochance, niż go znajdywała u sąsiadów jako dziedziczka wielkiej fortuny, niemal udzielna pani w swym pałacu. Była naprzemian wyniosła i pokorna; uprzedzająca i podejrzliwa; w słowach jej i postępkach był jakiś brak opanowania, zabójczy gdy chodzi o pozyskanie szacunku, który wspiera się jedynie na spokoju.
Podnosząc w ten sposób błędy Eleonory, oskarżam i potępiam samego siebie. Jedno słowo byłoby ją uspokoiło: czemuż nie mogłem wyrzec tego słowa?
Mimo to, w stosunkach naszych zapanowała większa harmonja; życie światowe oddalało nas od własnych myśli. Byliśmy sam-nasam jedynie chwilami, że zaś, wyjąwszy osobistych uczuć, mieliśmy wzajem do siebie zaufanie bez granic, zastąpiliśmy te uczucia spostrzeżeniami, faktami, i rozmowy nasze odzyskały pewien urok. Ale, niebawem, życie to stało się dla mnie źródłem nowych udręczeń. Zgubiony w tłumie który otaczał Eleonorę, spostrzegłem iż jestem przedmiotem powszechnego zdziwienia i nagany. Zbliżała się pora w której miano sądzić proces; przeciwnicy Eleonory przytaczali na jej niekorzyść, iż odstręczyła od siebie serce ojca swemi licznemi miłostkami; moja obecność stanowiła potwierdzenie tych pogłosek. Przyjaciele Eleonory obwiniali mnie że jej szkodzę. Usprawiedliwiali jej miłość, mnie natomiast oskarżali o brak delikatności: nadużywałem (powiadali) uczucia, które powinienem był miarkować. Ja jeden wiedziałem, iż, rzucając Eleonorę, pociągnąłbym ją za sobą, i że, aby podążyć za mną, zdeptałaby wszelką troskę o majątek, wszystkie względy. Nie mogłem całemu światu otrąbić tej tajemnicy: miałem tedy w domu Eleonory pozory przybłędy, szkodliwego wręcz dla sprawy mającej stanowić o jej losie. Przez osobliwą sprzeczność, gdy ja byłem pastwą jej niewzruszonego oporu, ubolewano nad nią jako nad ofiarą mego zgubnego wpływu!
Nowa okoliczność powikłała jeszcze tę sytuację.
W postępowaniu i obejściu Eleonory nastąpił nagle znamienny przewrót. Do tej pory, wydawała się zajęta jedynie mną; od jakiegoś czasu ujrzałem, iż przyjmuje i ściąga hołdy mężczyzn, którzy ją otaczali. Ta kobieta, tak oględna, chłodna, tak drażliwa, nagle, możnaby rzec, przeobraziła się. Podsycała uczucia, nawet nadzieje młodych ludzi; jednych pociągała jej uroda, drudzy zaś, mimo przeszłych błędów, zabiegali poważnie o jej rękę. Użyczała im długich sam-na-sam; przybierała wzięcie nieco ryzykowne, lecz pełne powabu; takie które odpycha miękko i jedynie poto aby zatrzymać, raczej zwiastując wahanie niż obojętność, raczej odwłokę niż odmowę. Dowiedziałem się później od Eleonory, a potwierdziły mi to fakty, iż działała tak przez fałszywą i nieszczęsną rachubę. Spodziewała się ożywić we mnie miłość, pobudzając zazdrość; ale na cóż zda się potrząsać popioły, których nic nie zdoła rozniecić! Być może, bez świadomości Eleonory, z rachubą tą łączyła się próżność kobieca! Zraniona moim chłodem, chciała dowieść samej sobie, że jeszcze może i potrafi się podobać. Może wreszcie, w osamotnieniu w jakiem zostawiałem jej serce, znajdowała pociechę w tem, aby kazać sobie powtarzać wyrazy miłości, których oddawna już nie słyszała odemnie!
Jakbądź się rzeczy miały, jakiś czas łudziłem się co do jej pobudek. W postępowaniu tem ujrzałem brzask wolności; radowałem się w duchu. Lękając się niebacznym postępkiem zmącić to przesilenie na którem budowałem mą swobodę, stałem się łagodniejszy, wydawałem się jakby pogodzony z losem. Eleonora wzięła mą łagodność za miłość, moją nadzieję iż wreszcie ujrzę ją szczęśliwą bezemnie wzięła za pragnienie dania jej szczęścia. Była uszczęśliwiona ze swej strategji. Chwilami jednak zastanawiało ją to, że nie zdradzam żadnego niepokoju; wyrzucała mi, że nie kładę tamy igraszkom, które, na pozór, groziły mi jej utratą. Zbywałem to żarcikami, ale nie zawsze zdołałem ją uspokoić; charakter Eleonory wybuchał z pod maski jaką sobie nałożyła. Sceny wszczynały się na nowo, na innym terenie, lecz nie mniej burzliwe. Eleonora wpierała we mnie własne winy; dawała poznać, iż jedno słowo wróciłoby mi ją z powrotem; następnie, obrażona mem milczeniem, na nowo z jakiemś zapamiętaniem rzucała się w szał zalotności.
Tutaj, czuję to, można mnie słusznie obwiniać o słabość. Chciałem być wolny i wedle powszechnego głosu mogłem to osiągnąć; powinienem był może: postępowanie Eleonory upoważniało mnie, zmuszało mnie poniekąd do tego. Ale, czyż nie wiedziałem że to postępowanie jest mojem dziełem? czy nie wiedziałem, że w głębi Eleonora nie przestała mnie kochać? Czy mogłem karać ją za nierozwagę, do której sam ją popchnąłem i z zimną obłudą szukać w tej nierozwadze pozoru opuszczenia jej bez litości?
Zaiste, nie chcę się usprawiedliwiać, potępiam się sam surowiej może niżby to kto inny uczynił na mojem miejscu; ale mogę sobie przynajmniej oddać to uroczyste świadectwo, iż nigdy nie działałem z wyrachowania: zawsze kierowały mną szczere i naturalne uczucia. W jaki sposób uczucia te były tak długo źródłem jedynie mego i jej nieszczęścia?
Wśród tego, otoczenie Eleonory przyglądało mi się ze zdumieniem. Pobyt mój mógł się tłumaczyć jedynie nadzwyczajnem przywiązaniem; otóż obojętność moja na jej mniemaną gotowość do nowej miłostki, przeczyła temu przywiązaniu. Moją niezrozumiałą tolerancję przypisywano brakowi zasad, zanikowi poczuć moralnych u głęboko samolubnego i zepsutego człowieka. Przypuszczenia te, tem prawdopodobniejsze im bardziej były na miarę dusz w których się zrodziły, uznali wszyscy skwapliwie za prawdę i szerzyli dalej. Wreszcie echo ich doszło do mnie. To niespodziane odkrycie wzburzyło mnie do głębi. W nagrodę długiego poświęcenia, oczerniony, spotwarzony! Dla tej kobiety zdeptałem całe moje życie i odtrąciłem wszystkie jego słodycze, i oto mnie świat potępia!
Przyszło między nami do sprzeczki; jedno słowo rozpędziło ciżbę wielbicieli, których zwołała jedynie poto, aby mi kazać drżeć o jej utratę. Ograniczyła towarzystwo do kilku kobiet i szczupłej liczby poważniejszych mężczyzn. Wszystko wróciło napozór do porządku; ale pogrążyliśmy się przez to tem głębiej: Eleonora zyskiwała nowe prawa, ja czułem ciężar nowych kajdanów.
Nie umiałbym odmalować, ile goryczy i wściekłości lęgło się w naszych stosunkach, powikłanych w ten sposób. Życie stało się nieustającą burzą; obcowanie straciło wszelki urok, a miłość całą słodycz; nie było już mowy nawet o tych przelotnych nawrotach, które pozornie leczą na chwilę nieuleczalne rany. Prawda wciskała się ze wszystkich stron; aby zmusić Eleonorę do zrozumienia jej, uciekałem się do najtwardszych i najbardziej bezlitosnych wyrażeń. Zatrzymywałem się dopiero wówczas, kiedy widziałem Eleonorę we łzach; nawet te łzy były jedynie palącą lawą, która, spadając kropla po kropli do mego serca, wydzierała mi krzyki, nie mogąc wydrzeć odwołania. Wówczas, niejeden raz, Eleonora wstawała, blada i prorocza: „Adolfie, wołała, nie zdajesz sobie sprawy z krzywdy którą czynisz; dowiesz się kiedyś, dowiesz się odemnie, wówczas kiedy mnie wtrącisz do grobu“. Ja nieszczęsny! kiedy tak mówiła, czemuż sam nie rzuciłem się w grób wcześniej niż ona!



ROZDZIAŁ IX

Od pierwszej bytności nie pokazałem się u barona de T***. Jednego ranka, otrzymałem następujący bilecik:
„Rady, których panu udzieliłem, nie zasługiwały, aby się mścić za nie tak długą nieobecnością. Jakiekolwiek powziąłeś postanowienie w osobistych sprawach, niemniej jesteś synem mego najdroższego przyjaciela; zawsze będę z przyjemnością cieszył się pańskiem towarzystwem i bardzobym rad wprowadzić cię w kółko, które śmiem tuszyć, nie będzie dla ciebie bez uroku. Pozwól mi dodać, że, im bardziej pański tryb życia — którego nie chcę sądzić ani potępiać — może się wydać światu osobliwy, tem ważniejsze jest rozproszyć posądzenia, z pewnością nieuzasadnione, pokazując się między ludźmi“.
Życzliwość, jaką mi okazywał człowiek ze wszech miar czcigodny, przejęła mnie wdzięcznością. Odwiedziłem go niebawem: nie było mowy o Eleonorze. Baron zatrzymał mnie na obiedzie: tego dnia miał u siebie jedynie paru mężczyzn, wcale rozumnych i miłych. Zrazu, czułem się nieswojo, ale postanowiłem się przemóc; ożywiłem się, rozgadałem; starałem się błysnąć dowcipem i wiadomościami. Znalazłem w tryumfie tego rodzaju zadowolenie miłości własnej, którego nie kosztowałem oddawna: zadowolenie to pomnożyło moją sympatję do barona de T***.
Wizyty moje stały się częstsze. Baron powierzył mi parę prac, w związku z jego misją, z zakresu który odpowiadał memu uzdolnieniu. Eleonora była zrazu zdziwiona tym przewrotem; ale natrąciłem o przyjaźni barona dla mego ojca, o przyjemności, jaką mi sprawia to iż mogę osłodzić ojcu mą nieobecność, dostarczając bodaj pozorów iż zajmuję się czemś użytecznem. Biedna Eleonora (piszę to dziś z uczuciem wyrzutu) ucieszyła się szczerze tem iż zdawałem się spokojniejszy, i bez zbytnich utyskiwań zgodziła się wyrzec na większą część dnia mego towarzystwa. Baron znowuż, skorośmy się bardziej zbliżyli, zagadnął mnie o Eleonorę. Bezwarunkowym moim zamiarem było zawsze mówić o niej tylko dobrze, bezwiednie jednak zacząłem się wyrażać coraz lżejszym i niedbalszym tonem: to, zapomocą ogólników, zaznaczałem iż uznaję konieczność wydobycia się z tego stosunku; to ratowałem się żarcikami; śmiejąc się, mówiłem o kobietach, o trudnościach zerwania z niemi. Rozmowy te bawiły starego, zużytego dyplomatę, który przypominał sobie mglisto, iż za młodu również zdarzyło mu się cierpieć z przyczyny jakiejś miłostki. W ten sposób, przez to samo iż hodowałem w sobie tajone uczucie, oszukiwałem mniej lub więcej wszystkich: Eleonorę, ponieważ wiedziałem że baron chce mnie od niej oddalić i ukryłem to przed nią; pana de T***, ponieważ pozwalałem mu się spodziewać iż jestem gotów zerwać moje więzy. Ten fałsz był bardzo sprzeczny z moim charakterem, ale człowiek paczy swój charakter, z chwilą gdy ma w sercu bodaj jedną myśl, którą zmuszony jest nieustannie ukrywać.
Dotąd poznałem u barona jedynie kilka osób stanowiących jego ściślejsze towarzystwo. Jednego dnia, zaprosił mnie, abym został na wielkiej fecie, jaką wydał z powodu urodzin swego monarchy. „Poznasz, rzekł, najładniejsze kobiety z całej Polski; nie spotkasz, coprawda, tej którą kochasz; bardzo żałuję; ale istnieje rodzaj kobiet, które można widywać tylko u nich w domu“. Zdanie to dotknęło mnie nader przykro; nie rzekłem nic, ale wyrzucałem sobie w duchu, że nie bronię Eleonory, która byłaby mnie broniła tak żywo, gdyby mnie ktoś zaczepił w jej obecności.
Zgromadzenie było liczne; przyglądano mi się z uwagą. Słyszałem, jak, dokoła mnie, powtarzano pocichu nazwiska mego ojca, Eleonory, hrabiego de P***. Za mojem zbliżeniem, rozmowy milkły; skorom się oddalał, rozpoczynały się na nowo. Jasnem było, iż opowiadano sobie moją historję, i każdy z pewnością opowiadał ją na swój sposób. Położenie było nie do zniesienia, czoło pokryło mi się zimnym potem. Kolejno czerwieniałem i bladłem.
Baron spostrzegł me zakłopotanie. Podszedł do mnie, podwoił swą uprzejmość i względy, korzystał z każdej sposobności aby powiedzieć o mnie coś pochlebnego; powaga zaś jego osoby zmusiła niebawem innych, aby się odnosili do mnie z temi samemi względami
Skoro się wszyscy rozeszli, pan de T*** zatrzymał mnie: „Chciałbym, rzekł, jeszcze raz pomówić z tobą z szczerego serca. Czemu upierasz się trwać w położeniu, które jest dla ciebie męką? Komu tem oddajesz przysługę? Czy myślisz, że nikt nie wie, co się dzieje między tobą a Eleonorą? Cały świat zna tajemnicę waszych kwasów i udręczeń. Słabość twoja jest zbrodnią, tak samo jak twoja bezwzględność; przez szczyt niekonsekwencji nie dajesz nawet szczęścia tej, która czyni cię tak nieszczęśliwym“.
Słuchałem z uczuciem niewysłowionej przykrości. Baron pokazał mi kilka listów ojca. Świadczyły o zgryzocie większej jeszcze niż przypuszczałem. Uczułem się zachwiany. Myśl że przedłużam męczarnie Eleonory, pogłębiła jeszcze moje niezdecydowanie. Wreszcie, jakgdyby wszystko spiknęło się przeciw niej, gdy ja wahałem się jeszcze, ona sama porywczością swoją przyspieszyła mą decyzję. Byłem poza domem przez cały dzień: baron zatrzymał mnie po rozejściu się gości; zrobiła się noc. Oddano mi w obecności barona de T*** list Eleonory. Ujrzałem w oczach gospodarza rodzaj politowania nad mą niewolą. List Eleonory pełen był goryczy. „Jakto! rzekłem w duchu, nie mogę spędzić dnia swobodnie! ani godziny odetchnąć w spokoju? Tropi mnie wszędzie tak, jak ściga się niewolnika, aby go sprowadzić do swoich stóp!“ Wybuch mój był tem gwałtowniejszy, im bardziej czułem się słaby: „Tak, wykrzyknąłem, przyrzekam zerwać z Eleonorą, nie zawaham się sam jej tego oświadczyć; może pan z góry oznajmić to ojcu“.
To rzekłszy, wypadłem na ulicę. Słowa które wymówiłem już mi ciążyły; ledwie wierzyłem w przyrzeczenie dane przed chwilą.
Eleonora czekała mnie niecierpliwie. Dziwnym trafem, w czasie mej nieobecności, wspomniano jej po raz pierwszy o usiłowaniach, jakich dokłada baron de T***, aby mnie od niej oderwać. Powtórzono jej moje słowa, żarciki. Skoro w Eleonorze raz zbudziło się podejrzenie, zebrała w myśli rozmaite okoliczności, świadczące o jego prawdzie. Nagłe zbliżenie z człowiekiem którego przedtem nie odwiedzałem nigdy, zażyłość między baronem a moim ojcem, starczyły jej za nieodparte dowody. Niepokój Eleonory wzmógł się w ciągu kilku godzin tak bardzo, iż zastałem ją zupełnie przeświadczoną o mojej — jak to nazywała — przewrotności.
Przybyłem do pałacu, zdecydowany powiedzieć wszystko. I oto, zagadnięty wręcz przez Eleonorę, czyżby kto uwierzył? siliłem się jedynie rozproszyć jej podejrzenia. Zaprzeczyłem nawet, tak, zaprzeczyłem owego dnia temu, co miałem zamiar oznajmić jutro.
Było późno, pożegnałem ją; pilno mi było położyć się, aby zakończyć ten długi dzień; kiedy byłem zupełnie pewien iż wreszcie się zakończył, uczułem, na tę chwilę, olbrzymią ulgę.
Wstałem nazajutrz aż koło południa, jakgdybym, opóźniając moment naszego widzenia, opóźniał nieszczęsną chwilę.
Eleonora uspokoiła się przez noc, zarówno dzięki własnym refleksjom, jak dzięki moim wczorajszym słowom. Zaczęła mówić o jakichś osobistych sprawach, tonem ufności, świadczącym aż nadto, iż uważa nasze istnienia za nierozerwalnie złączone. Gdzie znaleźć wyrazy, któremibym miał odwagę zepchnąć ją w osamotnienie?
Czas upływał z przerażającą chyżością. Każda minuta pomnażała konieczność wyjaśnień. Z trzech dni które naznaczyłem, drugi bliski był już końca, pan de T*** oczekiwał mnie najdalej pojutrze. List do ojca już odszedł; i oto miałem chybić słowa, nie uczyniwszy najmniejszego wysiłku w tej mierze. Wychodziłem, wracałem, brałem za rękę Eleonorę, zaczynałem aby przerwać natychmiast; przyglądałem się biegowi słońca, które nachylało się ku skrajowi widnokręgu. Nadeszła noc, odwlokłem rzecz znowu. Jeden dzień mi pozostał; dość było i godziny.
Ten dzień minął tak jak i poprzedni. Napisałem do pana de T***, aby go jeszcze poprosić o zwłokę. Zgodnie z naturalnym popędem słabych charakterów, nagromadziłem w liście tysiąc argumentów, mających usprawiedliwić opóźnienie, wykazać, iż w niczem nie zmieniło ono moich postanowień i że, już w tej chwili, można uważać więzy łączące mnie z Eleonorą za zerwane nieodwołalnie.



ROZDZIAŁ X

Następne dni spędziłem spokojniej. Odsunąłem w nieokreśloną przyszłość swoje postanowienie: nie prześladowało mnie już jak upiór. Zyskałem, we własnem rozumieniu, czas, aby przygotować Eleonorę. Pragnąłem być odtąd dla niej łagodniejszy, tkliwszy, aby zachować bodaj wspomnienia przyjaźni. Obecne moje uczucia były zupełnie odmienne niż te których doświadczałem dotąd. Niegdyś błagałem nieba, aby wzniosło nagle między Eleonorą a mną przeszkodę, której nie mógłbym zwyciężyć. Ta przeszkoda wyrosła. Patrzałem na Eleonorę, jak na istotę którą mam stracić. Tyranja miłosna, która tyle razy wydawała mi się nie do zniesienia, nie przerażała mnie już; czułem się już zgóry wyzwolony. Ustępując jej jeszcze, byłem wszelako swobodniejszy, nie odczuwałem tego wewnętrznego buntu, który niegdyś kazał mi bezustanku targać swoje więzy. Nie było już we mnie niecierpliwości; czułem, przeciwnie, tajemną chęć odwleczenia złowrogiej chwili.
Eleonora spostrzegła ten przypływ tkliwości i uczucia: tem samem i ona stała się mniej gorzka. Szukałem chwil rozmowy, których wprzódy unikałem; syciłem się wyrazami jej miłości, niegdyś uprzykrzonemi, szacownemi obecnie, gdy każda chwila mogła je zmienić w słyszane po raz ostatni.
Jednego wieczora, rozstaliśmy się, spędziwszy czas na rozmowie serdeczniejszej niż zazwyczaj.
Tajemnica, którą więziłem w mem łonie, czyniła mnie smutnym; ale smutek ten nie miał w sobie nic gwałtownego. Niepewność co do epoki rozstania, którego pragnąłem, pomagała mi odsuwać myśl o niem. Naraz, w nocy, usłyszałem w zamku niezwykły hałas. Hałas niebawem ustał; nie przywiązywałem do niego wagi, Rano wszakże, przypomniawszy sobie tę okoliczność, udałem się do pokojów Eleonory. Jakież było moje zdziwienie, kiedy mi powiedziano, że od dwunastu godzin leży w silnej gorączce, że lekarz, którego służba sprowadziła, oznajmił iż życie jej jest w niebezpieczeństwie, ona zaś sama zabroniła stanowczo zawiadomić mnie lub też dopuszczać mnie do niej! Mimo to, chciałem wejść. Zjawił się sam lekarz i przedstawił iż stan chorej wymaga, aby ją chronić od wzruszeń. Lekarz nie znał pobudek zakazu, przypuszczał, iż Eleonora chce mi oszczędzić niepokoju. Zapytywałem z trwogą służbę, co mogło ją nagle wtrącić w stan tak niebezpieczny. W wilję, rozstawszy się ze mną, otrzymała z Warszawy list, przywieziony przez konnego posłańca; otwarłszy go i przebiegłszy oczami, zemdlała; przyszedłszy do siebie, rzuciła się na łóżko, nie wymawiając słowa. Garderobiana, zaniepokojona widocznem wzruszeniem pani, została w pokoju bez jej wiedzy; około północy, ujrzała jak Eleonorą zaczęły trząść dreszcze tak silne, iż łóżko dygotało. Chciała mnie zawiadomić; Eleonora wstrzymała ją z wyrazem takiej gwałtowności i grozy, iż nikt nie śmiał się jej sprzeciwić. Posłano po lekarza; Eleonora wzbraniała się, i wówczas i dotąd jeszcze odpowiadać cośkolwiek; całą noc wymawiała jedynie luźne i niezrozumiałe słowa. Raz po raz przyciskała chustkę do ust, jakgdyby broniąc sobie mówić.
Gdy mi udzielano tych szczegółów, nadbiegła druga pokojowa, która została przy Eleonorze. Eleonora jakgdyby postradała zmysły. Straciła zupełnie świadomość tego co ją otacza. Wydawała krzyki, powtarzała moje imię, później, przerażona, dawała znak ręką, jakgdyby żądając aby oddalono od niej coś co jest przedmiotem jej wstrętu.
Wszedłem do pokoju. Ujrzałem leżące na łóżku dwa listy. Jeden to był mój list do barona de T***, drugi — list do Eleonory. Zrozumiałem aż nadto dobrze okropną zagadkę! Wszystkie wysiłki jakie czyniłem alby przedłużyć chwile pożegnania, obróciły się w ten sposób przeciw nieszczęśliwej którą pragnąłem oszczędzać! Eleonora przeczytała obietnicę zerwania kreśloną mą własną ręką; obietnicę, która podyktowała jedynie chęć pozostania dłużej przy niej, i którą właśnie szczerość tego pragnienia kazała mi powtarzać, rozwijać na tysiąc sposobów. Obojętne oko pana de T*** z łatwością poznało w tych mnogich zapewnieniach niezdecydowanie i wybiegi mego własnego serca; ale okrutnik zbyt dobrze obliczył, iż Eleonora ujrzy w mym liście nieodwołalny wyrok. Zbliżyłem się: popatrzała, nie poznając mnie. Przemówiłem; zadrżała. „Co to? wykrzyknęła; ha! jakież cierpienia sprawia mi dźwięk tego głosu!“ Lekarz spostrzegł, iż obecność moja pogarsza jej malignę, i błagał abym się oddalił. Jak odmalować to, co przeszedłem przez trzy długie godziny! Lekarz wyszedł wreszcie. Eleonora zasnęła głęboko. Nie rozpaczał jeszcze o ocaleniu, jeżeli z przebudzeniem gorączka się uśmierzy.
Eleonora spała długo. Dowiedziawszy się, iż się zbudziła, napisałem z prośbą o chwilę rozmowy. Kazała mnie wprowadzić. Chciałem mówić; przerwała. „Niech nie słyszę od ciebie, rzekła, żadnego okrutnego słowa. Nie żądam nic, nie sprzeciwiam się niczemu; ale niech ten głos który tyle kochałam, ten głos który rozbrzmiewał w głębi mego serca, nie wnika w nie aby je rozdzierać. Adolfie, Adolfie, byłam gwałtowna, mogłam cię dręczyć; ale ty nie wiesz com wycierpiała. Dałby Bóg, abyś nie dowiedział się nigdy“.
Wzruszenie jej doszło ostatecznych granic. Oparła czoło na mej ręce; było rozpalone; straszliwy skurcz zmienił jej rysy. „W imię nieba, wykrzyknąłem, droga Eleonoro, wysłuchaj mnie. Tak, jestem winien; ten list...“ Zadrżała i chciała się oddalić. Zatrzymałem ją. „Słaby, udręczony, ciągnąłem, mogłem ustąpić przez chwilę okrutnym naleganiom; ależ czyż sama nie miałaś tysiącznych dowodów, iż nie mogę pragnąć tego, coby nas mogło rozdzielić? Byłem znękany, nieszczęśliwy, niesprawiedliwy; walcząc zbyt gwałtownie przeciw mej opornej wyobraźni, ty sama może dodałaś siły przelotnym zachceniom, któremi gardzę dzisiaj; ale czy możesz wątpić o mem przywiązaniu? czy dusze nasze nie są skute tysiącem trwałych więzów? czy cała przeszłość nie jest nam wspólna? czy możemy rzucić jedno spojrzenie na te trzy lata, nie przeżywając na nowo wrażeń, upojeń których kosztowaliśmy, niedoli które znosiliśmy razem? Eleonoro, zacznijmy od dziś nową erę, wskrześmy godziny miłości i szczęścia“. Patrzała na mnie jakiś czas z wyrazem powątpiewania. „Twój ojciec, rzekła wreszcie, obowiązki, rodzina, nadzieje które pokładają w tobie!... — Bezwątpienia, kiedyś, pewnego dnia, być może...“ Zauważyła moje wahanie. „Mój Boże, wykrzyknęła, i pocoś mi wrócił nadzieję, aby mi ją wydrzeć natychmiast! Adolfie, dziękuję ci za twoje wysiłki, sprawiły mi wiele dobrego, tem więcej iż, mam nadzieję, nic cię nie będą kosztowały; ale zaklinam cię, nie mówmy o przeszłości... Nie wyrzucaj sobie nic, cokolwiekby się stało. Byłeś dobry dla mnie. Chciałam tego co niemożliwe. Miłość była całem mem życiem: nie mogła być twojem. Zostań teraz przy mnie przez kilka dni jeszcze“. Łzy popłynęły obficie z jej oczu; oddech zelżał, oparła głowę na mem ramieniu. „W ten sposób, rzekła, zawsze pragnęłam umrzeć“. Przycisnąłem ją do serca, wyparłem się na nowo mych zamiarów, zarzekłem się mego okrutnego szaleństwa. „Ja chcę, odparła, abyś był swobodny i zadowolony. — Czy mogę nim być, jeśli ty jesteś nieszczęśliwa? — Nie będę długo nieszczęśliwa, niedługo będzie ci trzeba litować się nademną“. Odepchnąłem zdala od siebie obawy, które chciałem uważać za urojone. „Nie, nie, drogi Adolfie, rzekła: kiedy się długo wzywało śmierci, niebo zsyła nam w końcu jakieś nieomylne przeczucie, iż wysłuchało naszej prośby“. Przysiągłem, że jej nigdy nie opuszczę. „Miałam zawsze tę nadzieję, rzekła, teraz jestem tego pewna“.
Był to jeden z owych zimowych dni, w które słońce smutno oświeca szarzejące pola, jakgdyby spoglądało z litością na ziemię, którą przestało ogrzewać. Eleonora poddała myśl przechadzki. „Zimno jest, rzekłem. — Mniejsza, pragnę przejść się z tobą“. Ujęła moje ramię, szliśmy długo, nie mówiąc słowa; posuwała się z trudnością, opierając się na mnie niemal całym ciężarem. „Zatrzymajmy się chwilę. — Nie, odparła, miło mi czuć że opieram się na tobie“. Zapadliśmy znowu w milczenie. Niebo było pogodne; ale drzewa sterczały odarte z liści; żaden powiew nie poruszał powietrza, żaden ptak go nie przerzynał: wszystko było nieruchome. Jedyny dźwięk, jaki było słychać, to szelest zmarzniętej trawy, kruszącej się pod stopami. „Jaki spokój dokoła! rzekła Eleonora, jak cała natura wydaje się zrezygnowana! czyż serce również nie powinnoby się uczyć rezygnacji?“ Usiadła na kamieniu; naraz, osunęła się na kolana i, spuszczając głowę, oparła ją na dłoniach. Usłyszałem kilka słów wymówionych szeptem. Spostrzegłem, że się modli. Wreszcie, podniosła się: „Wracajmy, rzekła; zimno mnie przejęło. Boję się, że mi się zrobi słabo. Nie mów nic, nie jestem w stanie cię zrozumieć“.
Od tego dnia, Eleonora słabła i gasła w oczach. Zwoływałem ze wszystkich stron lekarzy do jej łoża; jedni orzekli iż choroba jest bez ratunku, drudzy mamili mnie próżnemi nadziejami; ale natura, posępna i milcząca, prowadziła niewidzialną dłonią swą nieubłaganą pracę. Chwilami, Eleonora jakgdyby odzyskiwała życie. Możnaby rzec, iż ciążąca nad nią żelazna ręka cofa się na chwilę. Podnosiła słabnącą głowę, policzki barwiły się żywiej, oczy nabierały blasku: ale nagle, jakby okrutną igraszką nieznanej potęgi, zwodne to polepszenie znikało bez przyczyny. Patrzyłam jak stopniowo posuwa się ku zniszczeniu. Ujrzałem jak na tej szlachetnej i wymownej twarzy rysują się pierwsze znaki śmierci. Ujrzałem — upokarzające i żałosne widowisko! — jak na tej dumnej i energicznej postaci choroba odciska się tysiącem mętnych i rozbieżnych wrażeń, jakgdyby, w tych straszliwych chwilach, dusza, utrapiona ciałem, przeobrażała się do cna, aby z mniejszym wysiłkiem dostroić się do zaniku organów.
Jedno uczucie nie zmieniło się nigdy w jej sercu: tkliwość dla mnie.
Osłabienie rzadko pozwalało jej mówić: wlepiała we mnie oczy w milczeniu; zdało mi się wówczas, że spojrzenia jej błagają mnie o życie, którego nie mogłem już wrócić! Obawiałem się iż obecność moja przyprawia ją o zbyt silne wzruszenie; wymyślałem pozory aby wyjść. Przebiegałem na oślep miejsca w których bywaliśmy razem; skrapiałem łzami kamienie, drzewa, przedmioty które wskrzeszały mi pamięć o niej.
Nie był to żal miłości; było to posępniejsze, smutniejsze uczucie. Miłość utożsamia się tak dalece z ukochaną osobą, iż nawet rozpacz posiada pewien urok. Walczy przeciw rzeczywistości, przeciw losowi: żar jej pragnień każe jej przeceniać własne siły, krzepi ją w niemocy. Moja boleść była martwa i samotna: nie spodziewałem się umrzeć wraz z Eleonorą; miałem żyć bez niej w tej pustyni świata, którą tyle razy pragnąłem przebywać swobodną stopą. Złamałem istotę która mnie kochała; złamałem to serce, bratnie mojemu, które wytrwało w swem oddaniu, w swej nieznużonej czułości. Zaczęło mnie ogarniać uczucie osamotnienia. Eleonora oddychała jeszcze, ale nie mogłem jej już powierzyć swych myśli; byłem sam na ziemi; nie żyłem już w atmosferze miłości, jaką ona stwarzała wkoło mnie. Powietrze którem oddychałem zdało mi się ostrzejsze, ludzkie twarze bardziej obojętne; cała natura mówiła mi niejako, że mam na zawsze przestać być kochany.
Stan Eleonory pogorszył się nagle; objawy, co do których niepodobna było się mylić, zwiastowały bliski koniec: kapłan uprzedził ją o tem. Prosiła, abym przyniósł szkatułkę, zawierającą różne papiery; niektóre kazała spalić przy sobie, ale widziałem iż szuka szczególnie jednego, którego niemogła znaleźć; zdradzała wielki niepokój. Błagałem, aby zaniechała tego nużącego szukania, podczas którego dwa razy popadła w omdlenie. „Dobrze, odparła, ale, drogi Adolfie, nie odmawiaj jednej prośbie. Znajdziesz, w moich papierach, nie wiem gdzie, list, adresowany do ciebie; spal go nie czytając: błagam o to w imię naszej miłości, w imię ostatnich chwil które mi osłodziłeś“. Przyrzekłem: uspokoiła się. „Pozwól mi obecnie, rzekła, oddać się trosce o duszę: mam wiele błędów do odpokutowania. Miłość dla ciebie była może błędem: ach, nie uwierzyłabym w to, gdyby ta miłość mogła cię była uczynić szczęśliwym“.
Opuściłem ją i wróciłem dopiero ze wszystkimi domownikami, aby być obecnym przy ostatnich i uroczystych modłach. Klęcząc w kącie, to tonąłem w myślach, to spoglądałem z bezwiedną ciekawością na zebranych. Widziałem grozę jednych, roztargnienie drugich; dziwny skutek przyzwyczajenia, które zobojętnia na sprawy religji, zmieniając najpodnioślejsze i najstraszliwsze obrzędy w rzeczy czysto formalne, zwyczajowe. Słyszałem ludzi powtarzających machinalnie żałobne słowa, jakgdyby oni także nie mieli kiedyś umrzeć. Daleki byłem wszakże od lekceważenia tych obrządków; czy istnieje bodaj jeden, o którym człowiek w swojej niewiedzy mógłby orzec że jest bezużyteczny? Dawały Eleonorze spokój, pomagały jej przebyć ten straszliwy próg, do którego zmierzamy wszyscy; któż z nas wie, co będzie czuł wówczas? Nie to mnie dziwi, że człowiek potrzebuje religji; zdumiewa mnie iż kiedykolwiek może się czuć dość silny, dość bezpieczny, aby śmieć ją odrzucić: w nędzy swojej powinienby, mojem zdaniem, raczej chwytać się wszystkich! W otaczających nas ciemnościach czy istnieje światełko które moglibyśmy odtrącać w unoszącym nas wirze; czy istnieje gałązka, którą moglibyśmy wzgardzić?
Wrażenie, jakie wywarła na Eleonorze żałobna uroczystość, znużyło ją wyraźnie. Zasnęła dość spokojnie; obudziła się mniej cierpiąca. Byłem sam w pokoju; od czasu, zrzadka, wymienialiśmy jakieś słowa. Lekarz, który okazał się najbystrzejszy w prognozie, oznajmił, iż chora nie ma przed sobą ani doby. Patrzałem kolejno na zegar znaczący godziny, na twarz Eleonory na której nie dostrzegałem żadnej nowej zmiany. Każda upływająca minuta ożywiała mą nadzieję; zaczynałem wątpić w przewidywania tak zwodniczej sztuki. Naraz, Eleonora zerwała się; chwyciłem ją w ramiona. Konwulsyjne drżenie wstrząsało jej ciałem; oczy szukały mnie, ale w oczach malował się lęk, jak gdyby chciała błagać łaski u czegoś grożącego jej, a niewidocznego mym spojrzeniom. Podnosiła się i opadała; widoczne było że sili się uciekać: możnaby rzec iż walczy przeciw niewidzialnej potędze, która, znużywszy się czekaniem złowrogiego momentu, chwyta ją i dzierży, aby ją dobić na tem łożu śmierci. Ustąpiła wreszcie zaciekłości wrogiego żywiołu: osunęła się, odzyskała nieco przytomności, ścisnęła mi rękę; chciała płakać, nie miała już łez; chciała mówić, zbrakło jej głosu; opuściła, jakby zrezygnowana, głowę na podtrzymujące ją ramię; oddech stał się wolniejszy: w kilka chwil później, przestała istnieć.
Długo siedziałem nieruchomy przy martwem ciele. Świadomość śmierci nie wniknęła jeszcze do mej duszy; oczy me spoglądały z tępem zdumieniem na to ciało bez życia. Ktoś ze służby rozgłosił po domu złowrogą nowinę. Gwar, jaki się uczynił koło mnie, wyrwał mnie z letargu; powstałem. Wówczas dopiero uczułem rozdzierający ból i całą grozę pożegnania bez powrotu. Ten cały ruch, zgiełk codziennego życia, tyle starań i krzątań już jej obojętnych, rozprószyły złudzenie które siliłem się przedłużyć, złudzenie że Eleonora jest jeszcze przy mnie. Uczułem że ostatni węzeł pęka i że ohydna rzeczywistość staje na zawsze pomiędzy nią a mną. Jakże mi ciężyła owa swoboda, której tak żałowałem! Jak brakowało memu sercu niewoli, przeciw której buntowałem się tak często! Niegdyś, wszystkie moje czynności miały cel; byłem pewien iż każdą z nich mogę oszczędzić przykrości lub ucieszyć: dręczyło mnie wówczas, niecierpliwiło, iż życzliwe oko śledzi me kroki, iż szczęście drugiej osoby jest z niemi związane. Nikt teraz ich nie śledził; nie obchodziły nikogo; nikt nie walczył o mój czas i moje godziny; niczyj głos nie wołał mnie kiedy wychodziłem. Byłem w istocie wolny; nikt mnie nie kochał: byłem obcy całemu światu.
Przyniesiono wszystkie papiery Eleonory, jak kazała; w każdym wierszu widziałem nowe dowody miłości, nowe ofiary jakie uczyniła dla mnie, kryjąc je przedemną. Znalazłem wreszcie ów list, który przyrzekłem spalić. Nie poznałem go zrazu, był bez adresu, otwarty: parę słów uderzyło mnie mimowoli; napróżno siliłem się odwrócić oczy, nie mogłem się oprzeć chęci przeczytania. Nie mam siły przepisać tych kartek: Eleonora kreśliła je po jednej z owych gwałtownych scen, które poprzedziły jej chorobę. „Adolfie, mówiła, czemu znęcasz się nademną? w czem moja zbrodnia? że cię kocham, że nie mogę istnieć bez ciebie. Cóż za szczególna litość! nie masz odwagi zerwać więzów które ci ciążą, a pastwisz się nad nieszczęśliwą istotą, przy której trzyma cię współczucie? Czemu odmawiasz mi tej smutnej przyjemności, bym mogła wierzyć bodaj w twą wspaniałomyślność? Czemu jesteś okrutny i słaby? Myśl o mem cierpieniu nęka cię, a widok tego cierpienia nie może cię powstrzymać! Czego wymagasz? abym cię opuściła? czy nie widzisz, że nie mam siły? Ach, tobie to, tobie, który nie kochasz, trzeba znaleźć tę siłę w sercu znużonem już mną, sercu którego tyle miłości nie zdołało rozbroić! Nie obudzisz we mnie tej siły, sprawisz że uschnę we łzach, że umrę u twoich nóg. — Powiedz słowo, pisała dalej. Czy jest kraj, gdziebym nie poszła za tobą? czy jest pustkowie, gdziebym się nie zagrzebała, aby żyć przy tobie, nie będąc ciężarem w twem życiu? Ale nie, ty nie chcesz. Wszystkie plany jakie ci podsuwam, nieśmiała i drżąca — tak mnie zmroziłeś! — wszystkie odtrącasz z niechęcią. Wszystko co mogę uzyskać najlepszego, to twoje milczenie! Tyle okrucieństwa nie godzi się z twoim charakterem. Jesteś dobry: czyny twoje są szlachetne, pełne poświęcenia; ale jakież czyny zdołałyby zatrzeć twoje słowa? Te zatrute słowa brzmią mi w uszach: słyszę je w nocy; idą za mną, pożerają mnie, kalają wszystko co czynisz. Trzebaż więc, abym umarła, Adolfie? Dobrze więc, stanie ci się zadość; umrze ta biedna istota, której stałeś się obrońcą i opiekunem, ale którą dobijasz coraz okrutniejszemi ciosami. Umrze ta natrętna Eleonora, której nie możesz ścierpieć, na którą patrzysz jak na zaporę, dla której nie widzisz na ziemi miejsca, gdzieby cię nie męczyła; umrze; będziesz szedł sam, wśród tej ciżby w którą tak pilno ci się wmięszać! Poznasz ich, tych ludzi, którym wdzięczny dziś jesteś za ich obojętność; może kiedyś, zraniony przez te oschłe serca, pożałujesz serca które było twojem, żyło twojem przywiązaniem, które byłoby się naraziło na tysiąc niebezpieczeństw dla ciebie, i którego nie raczysz już nagrodzić ani spojrzeniem...“





  1. Albert Sorel, Madame de Staël.
  2. Pani de Charrière. (Pani de Warrens, bohaterka Wyznań Russa).
  3. Interesującem może będzie zaznaczyć, iż pierwszą, zupełnie młodocianą miłością pani de Staël był hrabia Guibert, ten sam który jest bohaterem Listów panny de Lespinasse.
  4. Sorel, l. c.
  5. Causeries du Lundi.
  6. Wiele zewnętrznych rysów Eleonory odpowiada osobie niejakiej pani Lindsay, Irlandki, z którą również łączył Constanta przez jakiś czas stosunek miłosny. (A. Montglond, Vies prèromantiques, 1925).
  7. Interesującem jest że Balzac, w powieści Muza z zaścianka, świadomie podjął temat Adolfa. Ale tam, kobieta, widząc że miłość w sercu mężczyzny wygasła, zdobywa się na siłę rozstania; posłuchajmy ostatniej ich rozmowy:
    — Mój drogi, rozchodzimy się na zawsze, rzekła pani de la Baudraye powściągając drżenie głosu. Odprawiłam obie służące. Za powrotem, znajdziesz gospodarstwo uregulowane i bez długów. Będę miała dla ciebie zawsze, ale potajemnie, serce matki. Rozstańmy się spokojnie, bez hałasu, jak ludzie dobrze wychowani. Czy masz jaki zarzut co do mego postępowania przez tych sześć lat?
    — Żadnego, chyba ten, żeś mi złamała życie i zniweczyła przyszłość. Czytałaś nieraz książkę Benjamina Constant; studjowałaś nawet ostatni artykuł jaki o niej napisano; ale czytałaś jedynie oczami kobiety. Ta książka, moja droga, ma dwie płcie. Pamiętasz?... Ustaliliśmy, swego czasu, że istnieją książki męskie i żeńskie, książki-brunetki i blondynki. W Adolfie, kobiety widzą jedynie Eleonorę, młodzi ludzie widzą Adolfa, mężczyźni dojrzali Adolfa i Eleonorę, myśliciele widzą społeczeństwo! Oszczędziłaś sobie kłopotu wchodzenia w duszę Adolfa, jak i ów krytyk zresztą widział tylko Eleonorę. To co zabija tego chłopca, moja droga, to iż zmarnował dla kobiety przyszłość; przez nią nie zostanie tem, czem byłby został: ani ambasadorem, ani ministrem, ani szambelanem, ani poetą, ani bogatym. Poświęcił sześć lat energji, porę w której mężczyzna może poddać się próbom jakiegokolwiek terminu, dla spódnicy którą uprzedził tylko na drodze niewdzięczności: kobieta bowiem która mogła rzucić pierwszego kochanka, musiała, prędzej czy później, puścić kantem drugiego...
  8. Sam Adolf stanowi interesującą odmianę gatunku owych gorzkich, niezadowolonych, w rozdźwięku z życiem pozostających bohaterów, jacy, od goethowskiego Wertera oraz posępnych samotników byronowskich, zaludniają romantyczną literaturę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Tadeusz Boy-Żeleński, Benjamin Constant i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.