Żyd: obrazy współczesne/Tom III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wypadki biegły z nieubłaganą szybkością, logiczne niestety, aż do zbytku, przerażające już widmami przyszłości, którą się łudzić nie było można, gotowała się straszliwą. Nigdyby wszakże Polska nie była zaszła tak daleko, tak nieopatrznie, gdyby po setny raz nie dała się złudzić współczuciem Europy, Zachodu! — Rzucano naprzód półsłówka i rady, półobietnice, potém prawie zachęty. Najupartsi przeciwnicy rewolucyi pociągnięci zostali tokiem ogólnéj, zbyt obiecującéj polityki, która w końcu musiała się uznać zwyciężoną i ze wstydem odepchniętą przez siłę zwierzęcą; dostawszy pięścią w policzek.
W chwilach w których się opowiadanie nasze rozwija, jeszcze ci co widzieli jaśniéj nawet, łudzić się mogli że do wybuchu nie przyjdzie; czyniono co było w mocy garstki ludzi dobréj woli, aby mu zapobiedz. Jakób należał do tych, którzy z własnego natchnienia i toku wypadków (nie mało téż nań wpłynęły rozmowy z Gromowem) wyrobili w sobie przekonanie o niebezpieczeństwie rewolucyi i niechybnym jéj upadku. Więksi od innych politycy, współwyznawcy jego, połączywszy się z narodem w dniu 2. Marca, zajęli stanowisko pośrednie grupując się przeważnie około Margrabiego. Margrabia, jak to widać było z samego działań początku, z przemówienia jego do żydów, które się wybitniejszém stało jeszcze rzuconą jednocześnie duchowieństwu groźbą, obrachowywał siły jakie mu Izraelici przynieść mogli, chciał się oprzeć na nich. Popierany téż przez nich, licząc na ich poparcie, w końcu nieszczęsném postępowaniem bez taktu, i ich sobie naraził, a pomnożywszy liczbę nieprzyjaciół w narodzie, połączenie z sobą żydom niepodobném uczynił.
System Wielopolskiego dwulicowy, na pół z rządem, jeźli nie więcéj jeszcze; przypadał do usposobienia Izraelitów, którzy zbyt daleko posuwać się nie chcieli, ani dla narodu zrywać całkowicie z tymi, których zwycięztwo przewidywali. Wszelako świeżo dokonany ślub ze szlachtą i ogółem kraju zmuszał do pewnych ofiar, okazów, do pewnego woli powszechnéj posłuszeństwa.
Gdyby przejednanie Margrabiego z krajem było możliwém, byliby je naówczas dokonali Izraelici, starający się o to mocno, nie tający wcale swéj sympatyi dla męża stanu, przeceniający nawet jego przymioty. Podróż jego do Petersburga, w znacznéj części przygotowaną, ułatwioną (może i coś więcéj jeszcze) była, przez przyjaciół mojżeszowego wyznania, którzy jedyny ratunek widzieli w Margrabi. Ich staraniom winien on był może swe przyjście do władzy... są sprężyny tajemne, są środki niedostrzeżone, któremi wiele dokonać można. Wielopolski dał był rękojmią poszanowania wyznań wszelkich, a co więcéj, wypowiedział otwarcie wojnę (i nie w porę i bez przyczyny) stronnictwu ultra-katolickiemu (rząd w rządzie).
Był to i błąd i podobno komedya... dla pozyskania sobie stronnictwa, w którem izraelska intelligencya miała głos przeważny. Margrabia pomimo to więcéj był usposobiony wewnętrznie iść z konserwatorami niż z liberalnymi i postępowymi, mieliśmy tego późniéj liczne dowody. W dodatku jedném słowem niebaczném pchnął całe duchowieństwo w opozycyą i rewolucyą, nie obliczywszy sił jego i wpływu. Szlachta znalazła się w położeniu szczególném, odpychana przez rewolucyonistów z jednéj strony, przez Margrabiego z drugiéj, omijana przez wszystkich, ujrzała się w upokarzającéj bezwładności, niemożności bronienia się i działania.
Mała jéj część przeszła do gorętszych, najmniejsza pociągnęła do Brülowskiego pałacu łykać przymówki i upokorzenia któremi ją do syta ojciec i syn karmili; reszta czekała wypadków, z góry przewidując, że cokolwiek się stanie, padnie ich ofiarą.
Kraj grupował się nieśmiało, w obronie legalnego postępu i pracy powolnéj pod sztandarami wątpliwemi Margrabiego, który szedł znowu nie mogąc się oprzeć ciągnącemu go rządowi; usiłując próżno obronić gorętszéj młodzieży która z dniem każdym stawała się silniejszą i szła zapamiętale naprzód.
Gromow napróżno po kilkakroć widywał się z przywodzcami ruchu, próżno starał się ich przekonać że zgubią kraj przedłużając agitacyą, przysposabiają wybuch za lada iskierką; starano się go uspokoić tém, czego nikt nie był pewien, że rewolucya do kalend greckich odłożoną zostanie. — Patrząc z boku, Gromow widział już jasno nadchodzącą chwilę gdy wstrzymać jéj nie będzie podobna.
Położenie Jakóba było przykre, a przekonania odosobniały go zupełnie. Wprędce postrzegł się sam że unikano go wszędzie, że i biali i czerwoni taili się przed nim, choć go nie odpychali stanowczo.
Pomiędzy swoimi zamiast wpływu do którego miał prawo, widział także nieufność i odrazę.
Jest to nieszczęśliwym losem wszystkich ludzi pewnych wyrobionych przekonań, nie przyjmujących bez inwentarza programmu żadnego stronnictwa, a trzymających się na stanowisku pośredniém, że w chwilach ostatecznych zostają zupełnie osamotnieni.
Do ukształtowania tego co się partyą zowie potrzeba fanatyków, ludzi słabych umysłów a wybujałych namiętności, wreszcie intrygantów, którzy przekonania poświęcają ambicyi, lub właściwie prócz interesu żadnych nie mają. Głową stronnictwa bywa zwykle człowiek dobréj wiary, rozgorączkowany do zaślepienia ideą, lub ambitny; szeregi wypełniają się zaciągowymi różnego wzrostu i miary. By należeć duszą i ciałem do stronnictwa jakiegoś, potrzeba zaprzedania się; uczciwy człowiek może być biernie posłusznym gdy tego kraj wymaga, ale czynnym serdecznie bez głębokich przekonań, nie potrafi.
Jakób choć wszędzie miał wstęp, postrzegł łatwo, że nigdzie nie miał wpływu, a w istocie nie należał do niczego. Rodziło to w nim boleść niezmierną. Ale poświęcić to w co wierzył dla wciśnięcia się gdzieś, dla zajęcia stanowiska, nie umiał. Najlepszym swym przyjaciołom mówił często bolesne prawdy i odstręczał ich od siebie; nie mógł w sobie zatrzymać słowa gdy je zrodziło serce.
Iwaś który był bardzo czynnym a kochał Jakóba, stronił téż od niego. Pytany zbywał go żartami lub tłumaczył się niewiadomością; Kruder mówić z nim nie lubił, uciekał od niego prawie, chociaż sam podobne prawie stanowisko zajmował, tém przecie różne, iż od pochylenia się stanowczego w tę lub ową stronę, więcéj go ambicya niż głęboka wiara wstrzymywała. Należał on do tych, co się lękali zużyć, czekał, wypatrywał, projektował całą siłę i energią rzucić na stawkę, ale dobrze wprzód szanse gry obrachowawszy, aby jeśli nie wygraną, to przynajmniéj sławę dobrego gracza pozyskać.
Ale jak zawsze i tu rachuby go zawodziły.
Stronnictwo starożydowskie z którém Jakób już dla tego sympatyzował, iż ono trzymało się prawa swego i szanowało je, miało go przecież za rodzaj odszczepieńca i marzyciela, tém niebezpieczniejszego, że w talmud uzbrojonego.
Jego wykład prosty prawa Mojżeszowego nie podobał się mistykom.
Z drugiéj strony to co składało inteligencyą, ludzie wychowani w pruskich uniwersytetach, hegliści i filozofujący, lub ci co nigdzie się nie ucząc, za najlepsze proprio motu, uznali w nic nie wierzyć, patrzyli na Jakóba z politowaniem i wstrętem. Naprzód jawnie i otwarcie uznawał się żydem co ich draźniło, powtóre żądał wiary, zasad, jedności, a tu tylko rozumnie pojęty czczono interes.
W chwili gdy jak najmocniéj starał się i potrzebował być czynnym, Jakób znalazł się wśród pustyni, sam jeden; pustynia ta rozszerzała się codziennie, odbiegali go wszyscy, nikomu nie był potrzebny.
Rewolucyoniści wiedzieli dobrze że wybuchu za dobre nie uzna, więc ręki doń nie przyłoży; przyjaciele Margrabiego napróżno go chcąc skłonić aby się poddał i służył mężowi stanu, w końcu przekonawszy się że jest nieugiętym, ustąpili.
Z Moskalami Jakób żadnéj nie miał styczności, ani najmniejszego stosunku. Z pobratymców Mann go nienawidził, bo mu nie ulegał i czcicielem jego brzucha być nie chciał, (głowy powiedzieć trudno). Opiekun dawny z którym zachował stosunki, ojciec Tildy, należał do brülowskiego pałacu ciałem i duszą — stali więc z sobą na zimno; Henryk podobno ujęty jakąś wizytą kogoś z członków rodziny Margrabiego, służył mu i wychwalał go. Bartold mniéj poddańczo, mniéj wyraźnie, chylił się także do tego systemu. Młodzież izraelska gorętsza bała się Jakóba dotknąć aby jéj nie ostudził rozumowaniem. Bądź co bądź z nią on jeszcze był najlepiéj, bo w niéj było uczucie prawdziwe, gorące i szlachetne. Ale obowiązek nakazywał powstrzymywać je, to mu miano za złe. Słowem, Jakób postrzegł się niepotrzebnym i odsuniętym.
Wśród ruchu z jednéj, a poczynających się prześladowań z drugiéj strony, gdy wszystko parło na krańce, Iwaś wszedł raz wieczorem do niego i położywszy mu rękę na ramieniu rzekł stanowczo:
— Jakóbie, chwila się zbliża gdy kraj ofiary zażąda; przychodzę do ciebie po podatek, przynoszę ci kwit, oto masz upoważnienie. Ocenisz sam ile dać możesz.
Jakób się zamyślił.
— Od ofiar się nie uchylam, rzekł, znasz mnie nadto, byś o tém mógł powątpiewać, ale dając muszę wiedzieć na co daję. Słowem honoru mi zaręcz że nie na przygotowania do walki orężnéj.
— Kiedy tego wymagasz, zawołał Iwaś, to muszę ci dać słowo... że pieniądz właśnie na broń jest przeznaczony.
— Sumiennie więc odmówić go wam muszę, odezwał się Jakób.
— Ty?
— Ja... Dam połowę, dam więcéj niż pół majątku dla kraju, ale nie na to aby podpalić własny dom który... spłonie.
— Człowiecze małéj wiary! podchwycił Iwaś, zimny rozumie, dla czego ty chcesz widzieć jaśniéj od serc zagrzanych najgorętszém uczuciem miłości ojczyzny, które wszystko obali i zwycięży? Mamże ci się tłumaczyć że jesteśmy prawie pewni pozyskania ludu, że mamy z sobą duchowieństwo które go poprowadzi, bo nam je dał Margrabia, że zyskaliśmy wielką część twoich spółwyznawców, że szlachtę opieszałą strachem z nory wykurzym i zmusimy by poszła, że w Rosyi gotuje się także rewolucya, że Garibaldi obiecuje nam posiłki, że Węgry dadzą broń, pieniądze, ludzi, że Austrya prawie pewnie obojętném okiem patrzeć będzie na kłopoty sąsiadki, a Anglia i Francya poprą nas niechybnie...
— Czekaj, przerwał Jakób, rozbierajmy pojedyńczo.
— Ani chcę ani umiem rozumować z uporem, krzyknął Iwaś, nie masz wiary to ci jéj nie dam, ty mi mojéj nie odbieraj... Nie chcę słuchać, dajesz pieniądze czy nie?
— Na rewolucyą? — nie.
— A gdy się ona stanie czynem i wszyscy pójdą z nią?
Jakób smutnie spuścił głowę.
— Wszyscy, nigdy, rzekł, ale gdy się spełni to co ja uważam za zgubę dla kraju — oddam co mogę i pójdę... Poświęcić się potrafię, z boleścią tylko bo to ofiara — daremna.
— O to się nie frasuj... Ale Jakóbie mój, my potrzebujemy pieniędzy dziś, zaraz — ty nam je dać musisz.
— Nie mogę.
— Jestem i byłem twoim przyjacielem i obrońcą, podchwycił Iwaś, ale przedewszystkiém jam rewolucyonista, na środki się nie oglądam. Wiesz co cię czeka jeśli odmówisz? Może śmierć, a niechybnie plama...
— Słuchajże, zimno odpowiedział Jakób, plama, nie. Człowiek się sam tylko splamić może, nigdy drudzy; to co ty zowiesz plamą ja nazywam męczeństwem. Co się tyczy śmierci, no... powiem ci że się jéj w żadnym razie nie lękam. Ocalenie życia lub majątku ofiarą przekonań głębokich jest według mnie, nikczemnością. Ze strachu nie zrobię nic. Każecie mnie zabić, zabiją. Wierzę w sprawiedliwość Bożą i nieśmiertelne życie duszy.
Iwaś się rozśmiał łagodniéj.
— Tyś stare dziecko, mój drogi, rzekł z politowaniem, żal mi cię, nie do naszego stworzony jesteś wieku, patrzę na ciebie jak na ciekawego wyrodka, jak na istotę co przespawszy lat tysiąc obudziła się wśród nieswoich czasów. No — ale cię szanuję...
Jakób podał mu rękę w milczeniu.
— Nie przerobisz mnie, rzekł — to darmo, czuję ja codzień że świat co mnie otacza nie dla mnie stworzony, ale muszę i ja na coś w nim być potrzebny, gdy mi żyć kazano i dźwigać żywota obowiązki.
— Ja powracam do pieniędzy. —
— Iwaś! rzekł Jakób biorąc klucze, potrzebujesz ich dla siebie, ile?
— Nie — przynoszę kwit.
— I mówisz że ich użyjecie na kupno broni?
— Sumienie mi kłamać nie dozwala.
— Sumienie mi dać nie dopuszcza.
Schował klucze do kieszeni.
— Słowo jeszcze, rzekł Iwaś, jesteś jednym z pierwszych co odmawiają tak stanowczo — muszę cię uprzedzić, że przykład twój gorszący nie może ujść bezkarnie, że zechcą cię skarcić surowo... że ja sam, z bolem serca wotować za tém muszę... Jakóbie, zginiesz!
— Każdéj chwili i godziny zginąć mogę, odparł Jakób — to nie będzie pobudką do niczego.
— Ja cię proszę...
— Ja cię błagam, nie proś daremnie. Powiedz mi że chcecie ocalić ludzi prześladowanych przez rząd, ułatwić im ucieczkę, założyć dla nich szkołę, wyrobić im przytułek, zapewnić im fundusze, oddam ostatnie, pójdę żebrać dla was na ten cel... ale na rewolucyą... ani złamanego szeląga.
— Milczę, zawołał Iwaś — dość na tém.
— Widzieliście Gromowa?
— Dwadzieścia razy.
— Cóż mówicie na jego argumenta?
— Że jest Moskal... oni wszyscy w słowach gorący, do czynu bojaźliwi... Dla nich czas nigdy nie przyjdzie, ich spiski rozwiązują się mikołajowskiem: Na kolana, łajdaki! — Pół tysiąca lat jeszcze zostaną tém czém są. — Gorzéj, ja Gromowa posądzam że jest agentem.
Jakób rozśmiał się ruszając ramionami.
— Wielce podejrzana figura.
— Ale to co mówi jest nacechowaném znajomością położenia.
— Ty wiesz że my się rozumowaniom wszelkim bronim zatykając uszy. — Rozum! rachuba! to u nas nie ma miejsca... to nie nasze są żywioły... Nam potrzeba szału, szałem tylko możemy się dźwignąć... Pójdziemy przeciwko milionom z kijmi w ręku i wierzym że je pokonać musimy.
Jakób zamilkł.
— Wyście bohaterowie, zawołał po chwili, wierzę wam, wielbię was, ale policzcież się! wielu was takich jest?
— Trzech czy milion! to mi wszystko jedno, za nami pójść muszą tłumy.
— O! nie znacie ludzi — pójdzie garstka za wami, ale garstka tylko, a wśród niéj jeszcze będą ci co są wszędzie gdzie zamęt, gdzie nieład i wrzawa, żywioły których ani zużytkujecie, ani zawładnąć niemi nie potraficie.
Iwaś zakąsił wargi.
— Dość tego, rzekł, tyś zimny jak lód, tyś egoista i tchórz... bądź zdrów... Cokolwiek cię spotka, umywam ręce.
— Dobrze, odparł Jakób, czyń co ci każe twe przekonanie, lecz w chwili gdy się tak nieprzyjaźnie rozstajemy z sobą, Iwasiu, podaj mi dłoń gorącą, pożegnajmy się jeszcze po staremu... będzie co Bóg da!
Iwaś się zawahał.
— Nie, rzekł, od téj chwili przyjacielem twym nie jestem, będę wrogiem.
— Iwas! ty szalejesz! na miłość Bożą.
— Cały należę do sprawy, nie ma dla mnie przyjaciół, bądź zdrów...
— Słowo jeszcze...
— Ani słowa! dajesz pieniądze?
— Nie mogę.
— Więc dla kraju nie chcesz poświęcić przekonań?
— Ani dla kraju, ani dla niczego w świecie się ich nie poświęca — nigdy! odparł surowo Jakób. Mogę się poświęcić do tyla tylko że z założonemi rękami patrzeć będę na to co większość postanowi i uczyni, ale robić przeciw przekonaniu — nigdy.
Iwaś choć ogarnięty szałem był przecież poczciwym chłopcem, w progu już serce mu zadrgało, poczuł politowanie i szacunek, odwrócił się.
— Nie, nie, rzekł, bądź co bądź, jesteś uczciwym człowiekiem, szanuję cię. — Daj mi rękę — uściskajmy się.
I rzucił się w objęcia Jakóba, który był mocno wzruszony.
— Ale jeśli jutro każą mi cię zabić, dodał Iwaś po cichu, przyjdę i z zimną krwią nóż ci w piersiach utopię... Ojczyzna przedewszystkiém.
— Ja także ten ślepy twój heroizm umiem szanować, zawołał Jakób, ale go nie podzielam... Stanie się z nami obu co napisano w księdze przeznaczeń. Straszne czasy! o strasznaż niewola i ucisk, które do takich porywów, uczuć i czynów przygotowują! Straszna będzie odpowiedzialność na sądzie Bożym tych rządów, które do takiéj rozpaczy i zapomnienia przywodzą!
Zamilkli, Iwaś ze łzą w oku wyszedł[1]. Nazajutrz Jakób czekał dekretu, gotował się na wszystko możliwe, ale miał tam dobrego rzecznika w przyjacielu i nie ogłoszono ani imienia jego jako zdrajcy ojczyzny, ani mu dano znać o jakimkolwiek wyroku.
Tylko Iwasia ani żadnego ze stronnictwa gorętszego nie widział wiecéj, wszyscy się od niego usunęli całkowicie.
Gdy się to działo właśnie, w parę dni po rozmowie, zdziwił się nieco Jakób ujrzawszy wchodzącego do siebie starca w dawnym ubiorze polskich żydów, w którym nie poznał zrazu Jankiela Mewes, tego kupca który pierwsze bezpieczne ukrycie Iwasiowi zapewnił. Znajomość ich tak była krótka, choć zostawiła po sobie miłe wspomnienie, że zrazu bytności Jankiela u siebie wytłumaczyć nie umiał.
Stary był zamyślony i smutny, przypomniał się Jakóbowi, powiedział mu bez ogródki że mu się naówczas podobał i że nie chciał, będąc w Warszawie, pominąć zręczności przypomnienia się.
— Nie mam to ja interesu żadnego, rzekł, at — chcę wiedzieć co się dzieje, aby powróciwszy ztąd umieć się pokierować. Cóż słychać? groźno mówią, straszą.
Westchnął.
— W istocie groźno patrzy przyszłość, odparł Jakób — ale w każdym wypadku więcéj jest Bożego niż ludzkiego, trzeba skłonić głowę z posłuszeństwem nawet przed tém co się nam straszném wydaje.
— Tak jest, rzekł Jankiel, tak jest — ale możeż być prawdą co mówią, że młodzież chce się porwać?
— Chcą czy nie, zawołał Jakób, może samą siłą rzeczy przyjść do tego. Rząd zdaje się sam popychać, ułatwiać, aby mieć powód do zemsty... Oni rachują na lud...
— Na lud — podchwycił Jankiel — na lud! Ja go znam najlepiéj. Lud złym nie jest, ale ileż to powodów przy ciemnocie, znękaniu, aby stanął opornie? Lud nie rozumie Polski dotąd, poszedłby gdyby widział siłę, ale sam jéj nie stworzy, bo w sobie nie czuje popędu. W r. 1831 mieli wojsko, skarb, ludzi... a nie utrzymali się — cóż dziś?
Stary potrząsł głową i po cichu powtórzył ustęp z psalmu (u żydów 89. — u nas 88.):
— „Wywyższyłeś prawicę tłumiących go, uweseliłeś wszystkie nieprzyjacioły jego.
„Odjąłeś pomoc mieczowi jego, a nie ratowałeś go na wojnie.
„Ukróciłeś dni czasu jego, oblałeś go wstydem.
„Dokądże panie odwracasz się do końca?“
Zamilkł.
— Boleję nad nimi, dodał po przestanku — jakbym bolał nad Izraelem, bo to naród płochy, dziwny, lekki a serdeczny; nieszczęścia nawet nie zahartowały go, ale mu nie odjęły wielkiéj wiary i szlachetności. — Gdy inne narody rachują, on płacze, gdy inne chytrością się zbawiają, on szczerotą ginie i miły jest jak dziecko swawolne; a ginącego łzami opłakiwać potrzeba... albowiem zginie! — rzekł stukając laską o ziemię — zguba jego uchwalona jest, podzieli losy nasze... choć na lepsze może zasłużył!
Smutno mi — dodał powoli — widzę, patrzę, a stare oczy moje co już na ziemi postrzegają tylko mroki gęste, w przyszłość patrzą jasno, daleko... Biada im! biada!!
Jakób westchnął smutnie.
— Czyż nie ma siły coby ich powściągnęła?
— Któż powstrzymać potrafi, gdy Boża moc popycha? kto zna losy jego i czytał w wyrokach Opatrzności? — mówił Jakób uniesiony — czyja dłoń sięgnie na dno rzeki krwi aby z niéj dobyć co się tam tai?
— Tak, wola Jego się stanie, ten który jest uczyni co rzekł przed wieki, my ślepi... milczmy, ale pełnijmy obowiązek.
Wielu z naszych powie, ratujmy siebie — tak jest, ratujmy siebie, ale ratujmy siebie dla tego abyśmy ich ratować mogli. Wielu z naszych powie, — oto godzina zemsty wybiła, pójdziemy i pomścimy się wiekowych upokorzeń i nędzy — ale nie! Bóg nas już pomścił — my braci winniśmy w nich widzieć, acz poganami są. Mieszkaliśmy z nimi długie wieki i przywiązało się serce nasze do dzieci ich, i zapominamy urazy a pamiętamy żeśmy przybysze znaleźli przytułek i rozmnożyli się jako piasek w morzu na ziemi ich i jedli chleb ich potem pokropiony... i grzebaliśmy kości ojców na ziemi téj.
Po com przyszedł zgadniecie, dodał, boję się abyśmy pojednani z nimi nie poszli przeciwko nim; wstydby mi było za dzieci Izraela... Ty masz serce zdrowe — mów.
— Mówić! odparł Jakób smutno — a! dobrze, ale któż mnie posłucha!
— Jakto? zapytał stary.
— Jam tu tak samotny, że się z nikim zejść, nikomu nic rzec nie mogę — rzekł cicho Jakób. — Dla jednych nadto jestem żydem, dla drugich za mało... Nie mogę nic...
— Nie frasuj się, mówił stary, czy ci idzie o to ażebyś przewodził widomie? nie? z pokorą więc idź a mów, słowa twe wejdą jako ziarna zdrowe, gdy te któremi mówią ludzie fałszu rozmiecie wiatr i spłucze burza — słów twoich słuchać nie zechcą i ramiony ruszą na nie; nie frasuj się, nigdy inaczéj ludzie nie przyjmują prawdy; ale ci nie idzie o to aby rzeczono było, że słowo to twojem jest i z twéj piersi wyszło, żeś ty jego rodzicem... bo wszelkie dobro w człowieku Bożem jest natchnieniem. Więc czyń swoje w cichości, a daj się chlubić innym że uczynili więcéj, lepiéj, lub że oni sami tylko dokonali wszystkiego.
— Pocieszacie mnie i dodajecie otuchy, zawołał Jakób — więcéj nad wyraz wszelki wdzięczen wam jestem...
— A! ja sam potrzebuję téż pociechy i otuchy, mówił stary, bo i przyszłość straszna i obawiam się abyśmy jéj nie dźwigali w sromie... a serce moje popiołem posypane i dom mój żałobą okryty.
— Dom wasz? zapytał Jakób.
— Nie badaj mnie, mówił stary — widziałem węża gdy pełzł do łoża mego, ale nie postrzegły go oczy innych i dali mu się wcisnąć aż do piersi naszych i sromotnie zranił nas...
— Nie śmiem was pytać, rzekł Jakób.
— Sam wreszcie wyznam... tajemnicy nie ma, bo złe wiadomem jest światu rychło, a złoczyńca jawny dla ludzi i bez wstydu...
Starcowi łza potoczyła się po licu wyschłém.
— Na co mi teraz, mówił, to mienie które zbierałem w pocie czoła, co mi po dostatku, gdy dziecko które ukochałem obcem się stało, dla mnie umarłem...?
Jakób wstrzymywał się od pytań, ale starzec mówił już sam, coraz się rozżalając więcéj.
— Byliście w domu u Dawida Seebacha? znacie ojca i syna? Nie może tam być dobrze gdzie żadne prawo nie jest poszanowaném! Lepszy jest może poganin który swéj wierze pozostał wiernym, niż Izraelita który poniewiera religią i zdradza ją. Czegoż się było spodziewać po niewiernych? Pocóż dziecko moje na tę drogę patrzało, a śmierć mu lepiéj oczów czystych nie zamknęła! Lija! Lija moja uwiedzioną została przez tego człowieka bez serca... poszła z naszego domu z hańbą... on ją porzucił, jam się jéj wyrzec musiał, odtrącić, aby u jednego stołu nie siadała z czystém dzieckiem mojém. — Ona się wala w nędzy, odepchnięta, gdy ja... tysiące składam w skrzynie, a dać jéj na chleb nie mogę... Z krwi mojéj Mamser! o wstydzie i hańbo... Za cóż mnie Bóg tak ukarał?
Dawid był żonaty, jest żonaty, a nikt nie wiedział o tém!
Widzieliście Liją gdy byliście u mnie, widzieliście to dziecko niewinne które złego nie przeczuwało nawet, a zdrady się nie domyślało. Była piękną jako dzień, a stała się czarną jak piekło i nędzną jak najostateczniejszy żebrak... A co ją czeka?
Stary począł toczące się łzy ocierać i pochwycił się za siwe włosy z rozpaczą.
— A! wy jesteście uczciwym człowiekiem, dodał, ratujcie mnie, pomóżcie mi; ja ojciec nie mogę wyciągnąć ręki do dziecka upadłego, téj ręki którą czyste całuje... a mnie się serce krwawi, a nie ma ktoby mi pomógł!
— Zrobię co tylko każecie, przerwał Jakób, ale gdzież ta nieszczęśliwa?
— Tu, zawołał starzec z wysiłkiem, tu jest, ale ani ona o mnie, ani ja o niéj wiedzieć nie mogę. Jeśli zostanie opuszczoną... bo ten ją niecny porzucił i uciekł pohańbiwszy dom mój — ona może upaść niżéj od najniższych i zwala się w prochu ta która była dzieckiem mojém. Poratujcież ją tak aby się ręki miłosiernéj nie domyślała... od siebie... przez kogoś...
— Mówcie, uczynię wszystko co mogę.
— Oto są pieniądze — jałmużna, weźcie z nich ile chcecie, niech ona się nie tuła, rzekł stary spiesznie dobywając pugilares który rozerwał nie otworzył — niech ma gdzie płakać spokojnie pokryjomu, aby ją ludzkie oczy nie paliły, niech ma gdzie złożyć głowę... niech jéj nie zbędzie na niczém. Ale uczyńcie to jakby od siebie.
To rzekłszy starzec złożył na stole drżącemi rękami pieniądze i świstek papieru na którym niewyraźnie po żydowsku wypisany był adres Liji, potém począł płacząc ściskać Jakóba.
— Ja, dziś jeszcze odjechać muszę, ja tu nie mogę żyć... Napiszcie mi... A! nie! nie — nie piszcie... przyjadę znowu, powiecie... nie piszcie lepiéj. Ratujcie ją tylko. To dziecko pieszczone, słabe, wątłe... a choroba, nędza, praca, boleść...
— Dość, przerwał Jakób, spuście się na mnie, nie rozdzierajcie sobie serca... będę dla was sługą wiernym...
— I nie żałujcie tego grosza który mi się na nic nie zdał, dodał Jankiel, a nie mówcie że pochodzi odemnie, ani że od matki... powiedzcie że Bóg ulitował się nad nią, że dalsi krewni przysłali...
Mowę ojcu biednemu łzy i łkania przerywały, całował Jakóba, potém jakby oprzytomniawszy a podniósłszy ręce do góry począł się modlić ofiarując Bogu strapienie swoje (Psalm, u żydów 56.):
„Zmiłuj się nademną Boże, boć mię podeptał człowiek, przez cały dzień najeżdżając utrapił mnie. Podeptali mnie nieprzyjaciele moi cały dzień, albowiem wiele walczących przeciwko mnie, od wysokości dnia ulęknę się, ja lepak w tobie nadzieję mieć będę...
„W Bogu wysławiać będę mowy moje, w Bogum nadzieję miał, nie będę się bał co mi uczyni ciało...“
Jakób także łzy miał na oczach.
— Dziękuję wam, rzekł, gdy starzec przestał się modlić, za zaufanie we mnie, tém więcéj że małoście mnie znali...
— Alem ja wiele dobrego o was słyszał, szepnął Jankiel uspokajając się, powierzam wam srogą ranę duszy mojéj, lekarzem bądź litościwym... Nie piszcie do mnie... cierpieć będę w pokoju i poddaniu się Bogu... przybędę sam...
Niespodziane te odwiedziny głęboko poruszały Jakóba, serdecznie pragnął dopomódz biednemu ojcu, którego łzy i głos boleści pełen, stały mu długo w oczach i uszach...





  1. All is true; staramy się tylko prawdę jak ją widzieliśmy malować; — ta scena cała jest więcéj niż prawdziwą, jest historyczną. P. A.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.