Żyd: obrazy współczesne/Tom III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pod wrażeniem rozmowy wieczornéj z Gromowem, poszedł nazajutrz Jakób chcąc się widzieć z Kruderem, lub rozmówić z Iwasiem, ale pierwszego już nie zastał w domu, a drugiego nigdzie odszukać nie mógł. Wracając ztamtąd, przerażony odgłosem że do ludu strzelają, do bezbronnego ludu który się przy trumnie gromadził, Jakób poczuł w sobie oburzenie i zapał taki, że zapomniawszy o wszystkiém, poleciał na to miejsce gdzie świeżo właśnie padło pięć trupów.
Plac był oczyszczony, pusty, dramat smutny już się odegrał... ale po nim dopiero rozpoczynało się to wrzenie ogólne, ten przestrach chwilowy uczciwszych Moskali, który w nich samych obudził jakąś odrazę do spełnionego czynu.
Czy była jaka rachuba w téj powolności chwilowéj, dziś jeszcze trudno wyrokować — to pewna że z Petersburga szły rozkazy sroższe, a w miejscu wahano się z ich spełnieniem.
W naród wstąpiło męztwo, otucha, zapał niesłychany, właśnie po dopełnionym morderstwie; trupy noszono po ulicach, lud kipiał, młodzież jeszcze nieprzygotowana do czynu, patrzała na wybijającą jedyną godzinę, w któréj istotnie duch był tak nastrojony, że nie rewolucya, ale powstanie ogólne, straszliwe wybuchnąć mogło... Ale stanąć doń nie było z czém...
Rząd czy przez rachubę czy z jakiejś obawy cofał się widocznie; miano odwagę popełnić zabójstwo, ale widok trupów i uczucie wstydu od dalszych wstrzymywało kroków.
Tłumy bezkarnie gromadziły się w kupieckiéj resursie, gdzie pod wieczór wybrano delegacyą do namiestnika ks. Gorczakowa; lud snuł się rozmarzony, rozsrożony... zdawał się czekać tylko jakiegoś znaku. Widząc niebezpieczeństwo, pierwszy raz może pod panowaniem moskiewskiem krajowi władzę oddano nad krajem, nad miastem, żądając od niego aby on sam umysły uspokoił i środki stosowne przedsiębrał.
Wieczór ten i dni następujące aż do pierwszych Kwietnia, były wyzwolonego chwilowo narodowego ducha świetną choć żałobną uroczystością.
Ci co te dnie przeżyli, co je widzieli, mogą umrzeć, bo wspanialszego nic już w życiu nie zobaczą, choćby oglądać mieli dzień wielki wyzwolenia.
Jakób chodził w ciągu tych kilkudziesięciu godzin nieprzytomny z miejsca na miejsce, snując w głowie najdziwaczniejsze myśli, a w sercu jedno tylko mając pragnienie — ażeby żydzi nie odstali od ogółu, aby ta uroczysta chwila połączyć ich mogła z narodem. Czuł on że była stanowczą. Jakkolwiek nie lubił Manna, wiedział że przez niego zrobić mógł wiele.
Mann nie był wprawdzie wybranym do delegacyi, ale już jedno otrzymano zwycięztwo, żydzi w niéj bowiem przez jednego z najzacniejszych swych reprezentantów, poczciwego Mathiasa Rosena, człowieka wielkiéj zasługi, przedstawionymi byli.
Szło bardzo Jakóbowi o to, aby na wielkim owym przysposabiającym się pogrzebie duchowieństwo i ludność żydowska szła razem z chrześcianami, jawnie i widocznie. Znał przykłady podobnych faktów, w których duchowieństwo izraelskie nie wahało się iść obok chrześciańskiego, pamiętał że w Krakowie w r. 1848 trumny żydów zabitych stały przed kościołem P. Maryi, ale wiedział téż że miał do czynienia z surowymi przestrzegaczami więcéj form niż ducha, że spotka przeszkody u samych żydów. Poleciał do Manna, nic tu jeszcze zdecydowaném nie było, ale wieczorem wiedziano już o postanowionym adresie do Cesarza, o dozwoleniu na pogrzeb uroczysty.
Nocą potrafił Jakób obiedz potrzebniejszych ludzi, był tam gdzie się spisywał adress, wpadł do resursy, gdzie pierwszą swą noc bezsenną przesiadywała delegacya miejska, obmyślając pogrzeb, porządek, bezpieczeństwo, spokój, straże; kojąc żale jednych, drugich uspokajając obawy, trzecich niecierpliwości miarkując... W głębi czuli tam wszyscy jak rola ich była pozorną, jak krótkiem być mieli narzędziem w rękach ludzi, którzy sami nie wiedząc co począć, potraciwszy głowy abdykowali.
Wszędzie usposobienia były takie jakich Jakób mógł pragnąć, chrześciańska ludność Warszawy, nawet ci co wprzód walkę rozdmuchiwali, dziś czuli potrzebę zgody — podawali do niéj ręce.
Manna wszakże nie spotkał nigdzie. — Noc zeszła mu na ławce w resursie, na chwytaniu sercem i uchem wieści i domysłów najróżniejszych. Z brzaskiem pobiegł do mieszkania wpływowego człowieka, który nieco obrażony że nań nie padł wybór do delegacyi, jak Achilles ukrył się w swym namiocie.
Dobiwszy się przez meldunek i hałaśliwe narzekanie na natrętów nieznośnych do gabinetu wielkiego męża, znalazł go już Jakób, z podziwieniem dla siebie, otoczonym kilku osobami, ale w stroju porannym nadzwyczaj prostym, bo w jednéj tylko koszuli i bótach. Otyłość nadawała temu ubraniu na prędce zabawniejszy jeszcze charakter.
Rozmawiano gorączkowo; Mann krzyczał nawet głośno i opierał się czemuś widocznie.
Otaczali go zwykli goście i para osób mniéj znajomych, oczekiwano jeszcze Mejzelsa, a Mann przez uszanowanie dla starca zawołał o tyftykowy szlafrok, który na ramiona narzucił.
Słowa krzyżowały się żywo, urywane, niespokojne, Mann perorował.
— A tak! wołał — tak! teraz jak baranki łagodne, sami do uścisków idą... kiedy bieda to do żyda... stare to przysłowie, ale powinniśmy pamiętać drugą część jego — a po biedzie pójdź precz żydzie.
— Zdaje mi się że te czasy minęły, rzekł Bartold, zgoda jest szczerą, my z tego usposobienia korzystać powinniśmy.
— Nie — nie, przerwał Mann, wiecie najlepiéj że Towarzystwo Rolnicze, ta reprezentacya krajowa, ono nas odepchnęło od siebie. Znacie panowie listy sekretarza jego do Mathiasa Rosena, w nich wypowiedziano wojnę w sposób nie zostawujący wątpliwości że nam praw obywatelskich odmawiają... Chcą byśmy się do nich wkupili, a my na téj ziemi siedząc od wieków z prawa przyrodzonego mamy też przywileje co i oni; to są feudaliści, to ultramontanie, to fanatycy... Wojna to wojna! nie mięszajmyż się i stójmy na boku...
Mówił tak urywanemi wyrazy a gniewnie, Henryk go powstrzymał.
— Przecież widzisz pan, że tego samego Rosena, któremu łysy pan sekretarz tak uszczypliwie odpowiadał, wybrano do delegacyi... Trzeba kuć żelazo póki gorące.
— Ale z tego żelaza nic nie będzie, chyba dla nas pęta! przerwał Mann. To ludzie niepoprawieni. Jak całą szlachtę diabli wezmą, dopiero zrobimy zgodę.
— Rząd moskiewski tegoby tylko i pragnął, odparł Bartold, ale szlachty nie tępić, nie niszczyć, odmienić ją i do odrodzenia zmusić należy; naówczas ona lepiéj zrozumie swój interes, podamy sobie ręce szczerze....
— To ślepi ludzie, przerwał Mann, mojém zdaniem, stać na boku... co nas to wszystko obchodzi?
— Panowie, przerwał Jakób, stojąc na boku podpisujemy na siebie wyrok, przechodzimy stanowczo do obozu Moskwy, przyszłość okropna i ohydna! Bądźmy szlachetniejsi, idźmy gdzie woła ofiara, ku słabszym i uciśnionym....
Mann począł się śmiać.
— Z tobą, kochany Jakóbie, nie myślę się rozpierać, ty i tobie podobni pójdą, padną i przepadną, nie mam nic przeciwko temu, choć mi cię żal szczerze.... Ogół powinien ocaleć i dla siebie i dla — kraju.
— A na to się zgadzam, rzekł Jakób z zapałem, niech ocali się ogół, większość, ale nie dla siebie saméj, niech się uratuje przyjmując na siebie obowiązek pomocy, ratunku, pociechy, dla tych którzy cierpieć będą! W tym celu tylko ratować się wolno....
— O tém potém! odparł Mann zimno machnąwszy ręką, o tém potém.
— Pogrzeb, nie ma wątpliwości, rzekł Bartold, będzie olbrzymią, europejską manifestacyą zmartwychwstającéj Polski — mamyż pozostać obojętnymi jego widzami? nie zająć w tym pochodzie należnego nam miejsca? Mamyż się usunąć?
— A co ten pogrzeb należy do nas? spytał Mann, nikogo z naszych nie zabito przecie, po co my tam! na co?
— Toć przecie nie sam pogrzeb ale manifestacya polityczna.... U tych trumien stanie naród wołając pomsty na morderców... a my....
— A my? możemy się sobie przypatrywać zdaleka, odpowiedział Mann uparcie. Przy tém, panie Jakóbie, wy co tak gorąco mówicie za przymierzem z chrześcianami, a jesteście tak prawowiernym Izraelitą, jak możecie, znając nasze przepisy, żądać abyśmy szli za ciałami umarłych?? abyśmy szli razem z duchowieństwem? To się jawnie przeciwi naszemu prawu.... Wiesz przecie że nasz Kohen (kapłan) od wszelkiego ciała zmarłego zdala trzymać się jest obowiązanym; cóż dopiero gdy to ciało nieczyste, ludzi nie jego wiary i plemienia?
— Tak, to prawda, wiem że Kochanim nasi obowiązani są nawet żony konającéj odstąpić... jeźli nie była ich rodu, aby się nie skalali dotknięciem, ale wiem że prawo które było tak srogiém nie bez przyczyny, wyrozumiałe jest w ważnych wypadkach. Kohen ilekroć dla dobrego uczynku dotyka trupa, zbliża się doń, zdaniem wszystkich rabbinów, wolen jest od grzechu.
— Zobaczymy co duchowni powiedzą, odparł Mann, zobaczymy....
Właśnie w téj chwili otwarły się drzwi i poważny siwy starzec w starodawnym ubiorze polsko-żydowskim wszedł do pokoju. Pozdrowili go wszyscy z uszanowaniem, był bowiem rabbinem, a prócz tego czczono go z rozsądku, wyższych umysłowych przymiotów i prawości charakteru. Twarz jego wyrażała ten wielki spokój dusz poczciwych, które ziemskiemi troskami dotknąć się nie dają.
Mann usiłując go co żywiéj uprzedzić, a może zdanie swe jako przekonanie większości mu przedstawić, począł żywo mówić przeciwko udziałowi w pogrzebie.
Stary usiadł, słuchał milczący, cierpliwy, gładząc brodę i niedając najmniejszéj oznaki jakie ona na nim czyniła wrażenie. Wszyscy byli doń zwróceni i czekali. Jakób jakkolwiek pragnął, głosu zabrać nie śmiał, postanowiwszy jednak późniéj stanąć w obronie swoich przekonań, jeźliby było potrzeba.
Mann, że mu się nie sprzeciwiano, nabrał odwagi, był gwałtowny i popędliwy; stał się przekonywającym, odwołał do tradycyi i skończył wykrzyknikiem.
— Kilkaset lat znosimy prześladowania, upokorzenia, wzgardę od nich, mieliżbyśmy to darować? zapomnieć? Nie! Bóg nasz jest Bogiem sprawiedliwości nieubłaganéj... nadchodzi może chwila przyobiecanéj pomsty....
Umilkł wreszcie zakaszlawszy się; staruszek gładził brodę, nieporuszony siedząc w krześle; naostatek po chwili przeciągłéj milczenia, głową poruszył, westchnął i począł bardzo powoli takim tonem jakby mówił o rzeczy zupełnie obojętnéj.
— Rabbi Jehoszua ben Levi, miał obok siebie sąsiadem Saducejczyka, który mu wielce doskwierał.
Nie mogąc dłużéj scierpieć téj męki, postanowił modlić się i prosić Boga o zemstę nad nieprzyjacielem.
Raz tedy gdy modląc się z wielką gorącością, cały skupiwszy się w duchu, chciał właśnie zwrócić do Boga, ażeby wymódz ukaranie odszczepieńca, dręczyciela swojego....
Gdy już miał to straszliwe wyzwanie pomsty Bożéj uczynić i Bożego gniewu... począł łagodnie usypiać i zasnął głęboko a spokojnie.
Gdy się potém ze snu swojego przebudził, rozmyślać począł i myślał. Ten sen słodki który mi Pan Bóg zesłał, jest Jego upomnieniem. Sprawiedliwy nigdy pomsty Bożéj przeciwko nieprzyjaciołom swym wyzywać nie powinien (Talmud Berachot).
Skończył staruszek, głębokie panowało milczenie, Mann tylko oddął wargi i namarszczył się, ale nic powiedzieć nie śmiał.
— I rzekł Pan do Mojżesza, mówił znowu po chwili jakby sam do siebie stary. Izraelici i poganie, mężowie i niewiasty, niewolnicy i ludzie wolni, wszyscy są równymi w oczach moich, a każda sprawa ich dobra będzie nagrodzoną. (Jalkut. 20. b.)
Znowu nastąpiło milczenie; nikt słowa wyrzec się nie ważył.
— Gdy Bóg sądzi Izraela, rzekł stary po przestanku nowym, sądzi go w téj godzinie gdy on jest prawem świętem zajęty, gdy sądzi inne narody ziemi, wybiera tę godzinę, kiedy nic złego nie czynią. Sądzi Bóg narody przez sprawiedliwych a nie przez występnych. (Aboda Sara. 3. b.)
I zamilkł znowu i westchnął, a po chwili odezwał się znowu.
— Dla czego w święto Szałasów przynoszą siedmdziesiąt ofiar za siedmdziesiąt narodów ziemi?
A po milczeniu krótkiem począł znowu.
— Kochaj Pana Twojego, wiekuistego. W tém się zawiera przepis, abyś miłym był wszelkiemu stworzeniowi Bożemu, zdala bądź od grzechu i oszustwa, nietylko dla braci Twych ale względem pogan i wszelakiego człowieka. Kto złodziejem jest dla pogan kraść będzie i u swoich; kto krzywo przeciwko jednemu przysięże, będzie i przeciw drugim fałszywo przysięgał; kto jednemu kłamie, skłamie wszystkim; kto zabija pogan, zabija brata... A prawo danem jest aby wielkie imię Boże było błogosławione. (Jalkut. 267. a.)
Skończę, dodał, słowy Pinchasa syna Eleazarowego: Przysięgam na niebo i na ziemię, że Izraelita i poganin, mąż i niewiasta, niewolnik czy niewolnica, wszyscy sądzeni będą wedle dzieł ich, a na wszystkich nich jako na Deborę, znijść może duch Boży. (Jalkut. Sędz. 9. a.)
To rzekłszy starzec powstał i nie mówiąc słowa, pokłonił się, zawrócił, skierował ku drzwiom. Wszyscy z uszanowaniem milczeli, tylko Jakób wybiegł za nim aby mu ręce ucałować i powrócił z rozpaloną, promieniejącą, jasną twarzą.
Mann wstał kwaśny, ruszając ramiony, ale nie mówiąc nic.
Wszyscy powoli brać zaczynali za kapelusze uważając rozprawy za skończone, kwestyą za rozwiązaną stanowczo. Najmniéj pobożni, w tych wyrazach tak trafnie przywiedzionych znajdowali przekonania swe okryte powagą prawa, i radzi byli że się one godziły z księgami które powszechnie za dzieło ciemnoty i fanatyzmu uważają... Ale w tych jak we wszystkich podobno innych księgach znajdzie poczciwy poparcie i niepoczciwy naciągnięty wyraz jakiś dla uniewinnienia, gdy się uweźmie ich szukać, bo słowo zawsze a litera po ludzku wyszpocić się dają.
Gdy z południa wszedł Jakób znowu do resursy, nie było już wątpliwości że żydzi zajmą miejsce przy pogrzebie, że w sprawach ogół obchodzących i oni udział mieć będą. Widział téż z radością, że w kraju, szczególniéj w warstwach tych które najczynniejszemi były wszelka niechęć przeciw Izraelitom ustępowała miejsca życzliwym usposobieniom. Braterstwo jakby czarodziejską rószczką z dnia na dzień wiązało się wspólném uznaniem jego moralnéj potrzeby i sprawiedliwości. Dawni, namiętni przeciwnicy żydów milczeli zawstydzeni, ogół narodu, którego sprawę tak źle popierali, fałsz im zadał, wyrzekł się z nimi wspólnictwa.
Najgorętsi nieprzyjaciele tego przejednania z obu stron, milczeli, choć może w głębi nie zmienili przekonań. Jeden dzień i jedna noc nie zwalczyła uprzedzeń, ale je pokonała do tyla że się siebie samych zawstydziły. Ogromna większość osądziła instynktem trafnym, wyrok jéj był nieodwołalnym. Prawi ludzie cieszyć się musieli z tego zwycięztwa — a Jakób czuł dumnym i szczęśliwym, był usprawiedliwionym.
Dnie to były schadzek i narad nieustannych, które położenie kraju i dany mu cień chwilowéj jakiejś swobody usprawiedliwiał. W domach ludzi większego wpływu i oznaczenia drzwi się nie zamykały, wzruszenie było niewysłowione, nadzieje zuchwałe nieco; ale podniesienie ducha wielkie. Przed potęgą jego zdawało się, że wszystko ustąpić musi.
Skreśliliśmy już obraz tych dni w opowiadaniach poprzedzających, powtarzać się nie chcemy; lecz mają one strony tak różne, a ludzie co wpływali na sprawy tak rozmaicie zapatrywali się na nie, żeśmy wyczerpać nie mogli wszystkiego w wizerunku który się jedną ramą objąć nie daje. Zamglone jego plany nigdy może całkiem wyjaśnione nie będą, inne na wieki pozostaną tajemnicą i zagadką. Znamy dziś dobrze historyą powstania 1831. roku i ludzi co w niéj przewodniczyli; tu utajone sprężyny, maleńcy na pozór i nie głośni działacze, tysiące poplątanych nici... w ogóle niespodzianki na każdym kroku, co chwila zagadki, których przyszłość nawet całkiem rozwiązać nie potrafi, głoski ich niewyraźne każda zmazuje godzina; — tylko potwarz i uprzedzenie tłumaczą wszystko złem i zdaje im się że zrozumiały wszystko.
Wrócimy więc jeszcze do dni tych pamiętnych, i wnijdziem do jednego z tych domów w którym najchętniéj zbierali się ludzie zaprzątnieni sprawą ogólną... a mogący wpływ na nią wywierać.
Jak społeczność żydowska tak szlachecka wcale naówczas jednolitą nie była; usposobienia, wychowanie, przekonania, zasady dzieliły ją na kilka obozów. Najsilniéj jednak stało zawsze: to, nie powiemy stronnictwo, nie chcielibyśmy powiedzieć obóz, nie możemy nazwać — część narodu — ale ten szereg ludzi, który uparcie trzymał się (nie bez instynktu pewnego) przeszłości — całéj a nienaruszonéj.
Mówmy otwarcie, ulica zwała to kółko ultramontańskiem, my go tak nazwać nie możemy, chociaż cechą jego było wielkie przywiązanie do kościoła i wiary, ale nie mniejsze do narodowych tradycyi. Tylko na nieszczęście — na tę ludzi gromadkę jak na wszystko u nas, oddziałała, odbarwiła się na niéj zagranica, cudzoziemczyzna, naśladownictwo. To jéj nadawało pozór ultramontański charakterowi narodowemu niewłaściwy.
Przychodzi nam dotknąć téj draźliwéj strony naszych dziejów współczesnych, a czynimy to z musu i nie bez największego wstrętu...
Wiemy bardzo dobrze jak potrzebni są krajowi ludzie zachowawczego ducha, piastunowie tradycyi narodowych, stróże wiary praojców, nikomu téż grzechu z tych przekonań czynić nie myślimy.
Szlachta ma swe posłannictwo, ona w chwilach pokoju powinna popychać do postępu... Szlachta każdego narodu, nowe przybierając żywioły, wzmacniając się i ludźmi i ideami wieku, jeśli chce żyć i nie zostać zepchniętą ze stanowiska, musi być czynną. Bierny opór za życie nie starczy.
Nasza téż szlachta w części spełniła swoje zadanie, ale wiele z niego uroniła. Podróże za granicą, wychowanie cudzoziemskie (do którego zresztą przymuszoną była uciskiem i niedostatecznością krajowego) lekkomyślność wielu — czyniła ich krajowi prawie obcymi. Nosili oni imiona swe i szlachectwo jak dziedziczne ordery wygasłéj dynastyi, jako pamiątki bez obowiązków. A że potrzeba było niby coś robić, niby w coś wierzyć, niby coś podtrzymywać, wywieszono sztandar ultramontańskich barw, zamiast staropolskiego katolickiego. Polska była katolicką, jest nią i będzie, mimo ucisku i prześladowania wiary; oprócz tego że katolicyzm duchem i sercem przyjęła całém, czuła w utrzymaniu go interes, bo on ją wiąże z cywilizowanym światem, on ją wychował i oświecił. Ale pomiędzy katolicyzmem polskim, francuzkim, włoskim, angielskim i niemieckim są, mimo jednostajności zasady, ogromne charakteru różnice.
Wyda się to może dziwnem; tak jest przecież w istocie, różnica ogromna, kto nie wierzy, niech z wiarą polską pojedzie nieco po świecie, przypatrzy się za granicą i rozsłucha.
Katolicyzm polski był Chrystusowy, duszny, serdeczny, oświecon, jego formy pełne były soków żywotnych; gdzieindziéj z tych form suche tylko pozostały łupiny. Przy wszystkich usterkach ludzkich, więcéj było szczeréj wiary w Polsce, niż w całéj może Europie. Byliśmy ludźmi, ułomnymi, ale przyjęliśmy ducha nauki Chrystusowéj do serca, szliśmy do dobrego, do coraz lepszego, gorąco przez nieustanne walki ze światem.
Wiara ta nasza posłuszna głowie kościoła, do tych jednak pewników które stanowią ultramontanizm cudzoziemski, zbytniéj nie przywiązywała wagi. Nie jasno może wypowiadamy myśl naszą, ale historya od czasów reformy wskaże najlepiéj z jaką swobodą poczciwą, z jaką wyrozumiałością szlachetną strzeżono u nas wiary, nie zrzekając się formy, ale żyjąc duchem Chrystusowéj nauki — miłością.
Nie wiem czy to płynęło z saméj treści ducha polskiego, czy było wynikiem niepochwyconym walki z reformą w XVI. wieku, płodnéj u nas w skutki niewidzialne, w samym nawet kościele.
Polska może jedna miała ten katolicyzm rozumny, który postępowym nazwaćby można, a który w istocie był katolicyzmem z ducha i serca, katolicyzm szczery, przez którego formy poważne dobijała się do jądra, do głębi nauki Chrystusowéj, do tego co stanowi jéj świętość i wielkość.
Gdy we Włoszech religia stała się niemal zabawką i bałwochwalstwem, u nas nigdy przepych obrzędów, poszanowanie zewnętrznych praktyk nie zabiło ducha...
Byliśmy dalecy od ultramontanizmu ślepego, nieśmiejącego rozbierać, ani rozumować, bojącego się roztrząsać, bo teorya tego despotyzmu ducha, nie godziła się z naszą miłością swobody.
Byliśmy też tak pewni naszéj prawdy, tak głęboko o niéj przekonani, żeśmy się o nią nie obawiali, wystawiając ją na próby rozumowań, roztrząsań i wszelkiego boju.
W ostatnich dopiero czasach zjawił się u nas przesadzony zkądinąd, tak zwany ultramontanizm bez ducha, który już z religijnéj wychodząc sfery staje się nowym, całym systemem społecznym i politycznym... Ci co się do szeregów jego zaliczają, są naturalnie monarchicznymi (tego im za złe nie mamy) legitymistami (na nieszczęście bez dynastyi), nieprzyjaciołmi postępu, a restauratorami porządku, często chociażby syzmatyckim bagnetem zaprowadzanego, jak Ks. Golian i..... nomina sunt odiosa.
W kraju jak nasz podległym uciskowi obcego narodu, rola konserwatorów jest jedną z najtrudniejszych do utrzymania. Moskwa burzy i idzie obalając rewolucyjnie wszystko, więc należy stać przeciw niéj choć z biernym oporem; ale jakże to pogodzić z legitymizmem, konserwatyzmem i monarchicznością? Wielka część ultramontanów przez sam wstręt do rewolucyi i rewolucyonistów (któremu się wcale nie dziwujemy) stawała często po stronie moskiewskiego rządu — rewolucyjnego, t. j. nie wiedząc co począć, jak się pogodzić z jego dziwaczną fizyognomią monarchiczno-radykalno-demagogiczno-rewolucyjną. Nieprzyjaźń otwarta Moskwy ku katolicyzmowi odstręczała niektórych i zmuszała stać na boku... Słowem byli to, i są, ludzie nie wiedzący co począć z sobą, przesadzeni widocznie zkądinąd a nie wyrośli z domowych potrzeb i okoliczności — w położeniu pożyczaném i fałszywém.
W tém stronnictwie, w ostatnich czasach mieściły się w większéj części, najznakomitsze intelligencye, ludzie największego wpływu, najczystszego charakteru... wpędzone strachem i wstrętem do rewolucyjnych zasad. Fałszywe położenie czyniło z nich daremnych męczenników, stawiło ich często w sprzeczności z sobą samymi.
Przerzucając się z kolei to do rządu który im niezbyt dowierzał, to do kraju którego się lękali zapałów napiętnowanych rewolucyjném rozpasaniem — nic powstrzymać, niczemu zapobiedz nie mogli, zaledwie w małéj części zdołali sami się uratować.
W tém kółku do którego przylegało i przylega wielu ludzi, wcale w duszy niekatolickich, ale pragnących mieć zaszczyt należenia do téj sfery, w któréj się stare i piękne obracają imiona, mieściło się mnóstwo wolontaryuszów różnych stopni, pełniących wszelakie posługi. Choroba na arystokracyą nigdzie może bardziéj niż u nas rozpowszechnioną nie była. Jak mieliśmy zawsze więcéj wodzów niż żołnierzy, tak téż w końcu więcéj się znalazło znakomitości tytułowych, rodowych niż prostéj, dobréj, staréj szlachty... każdy się czepiał do jakiéjś illustracyi, do antenata podejrzanego, do jakiegoś cudzoziemskiego tytułu komuś kiedyś przez kogoś, za coś nadanego, aby się z tłumu wyróżnić kosztem zapomnianego bohatera. Tłumaczono owo: noblesse oblige, nie innym obligiem tylko tém, że się musiał już taki wystały szlachcic zapisać w szeregi zachowawcze. Niejeden się na to może i zżymnął, ale szedł, musiał, miłość własna rozkazywała. Dużoby o tém powiedzieć można, ale nie pora podobno i to co się powiedziało, prawie za wiele.
Ten w szlacheckim świecie obozik oddzielny, naturalnie nie policzający tolerancyi religijnéj do cnót nakazanych przez kościół — nigdy z żydami zgody zupełnéj, przymierza i równouprawnienia nie przypuszczał.
Tu katolicyzm fałszywie pojęty, kazał niby odpychać. Wspomnienia stare żywiéj mówiły, niż potrzeby nowe.
Ale gdy po Lutowéj tragedyi naród cały zgodnie podał dłoń Izraelitom i uznał ich obywatelami, to stronnictwo nie ważyło się téż protestować.
Po cichu tylko szemrano, uśmiechano się, zżymano, a przy drzwiach zamkniętych oburzano nawet.
Najdziwniejszym wypadkiem, Jakób tego wieczora, gdy tłumno jakoś było wszędzie, znalazł się w kółku złożonem przeważnie z żywiołów o których wspomnieliśmy. Nikt go tu prawie nie znał bliżéj, wzięto łatwo za adepta; temu był winien że mógł być rozmów świadkiem które na innym, mniéj wyrozumiałym człowieku zrobiłyby wrażenie złowrogie.
Towarzystwo składało się z gospodarza który złożony chorobą z krzesła nie wstawał, ale był energią umysłu, bystrością pojęcia i prawością charakteru wyższym od zdrowych co go otaczali i z osób kilkunastu po większéj części ze wsi przybyłych.
Między nimi odznaczał się ogromem wzrostu, zamaszystością ruchów i niepomiarkowaną a silnie ubarwioną mową pewien pan, którego od przysłowia „Jak Boga kocham“, niewyraźnie a często powtarzanego, przezwano Boakoam. Był to pięknego imienia szlachcic, dziś z niegdyś ogromnéj przodków spuścizny osiadły na niewielkim majątku, o przekonaniach twardych i dowcipie ostrym i zjadliwym.
Oprócz niego kilku hrabiów i pseudohrabiów, dosyć szlachty staréj, kilku orthodoxów z młodzieży co nauki kończyła w zakładach Jezuitów za granicą w Bawaryi i Belgii, składali towarzystwo. Rozmowa toczyła się około bieżących wypadków, dowcip naturalnie ostrzył się na nieszczęśliwych równouprawnionych.
— Nie ma wątpliwości że za lat jakie sto, rzekł Boakoam, jakto ktoś dowcipnie przepowiedział, doróżkarzami będą hrabiowie P. i Z., a ich pałace przejdą w ręce R., K. i L.
— Bardzo to być może, odparł gospodarz, który téż do jednéj z rodzin wymienionych należał, jeżeli my tak jak dotąd iść będziemy. W każdym razie wina nasza... Mogliśmy i możemy wcielić i wsiąknąć tych R. K. L., zużytkować ich, ale na to nie mamy odwagi ni siły, reszty majątków tracimy na fatałaszki, brzydzimy się pracą, oni są skrzętni, baczni, wytrwali... zwyciężą!
— To jest, kochany hrabio, że chcąc aby nas żydzi nie pożarli, trzeba nam samym żydami zostać, ozwał się Boakoam — piękna rada! Ale jeśli mamy ginąć, no to już gińmy jakimi jesteśmy. Próby nas nauczyły, że do materyalnych spraw, do groszowych spekulacyi nie jesteśmy zdatni... W co się obróciły żegluga, towarzystwa, spółki...
— Wszystko to prawda, mówił gospodarz, ależby już przyszło się nam przyznać do takiego upadku. do takiego jakiegoś organicznego defektu, do zmarnowania się ostatecznego... a! nie chcę uwierzyć temu! My się dźwigniemy!
— Święteby twe słowa były, panie hrabio, rzekł szlachcic wioskowy, ale abyśmy się dźwignęli trzeba nam wodzów, którychbyśmy tak jak Was szanowali i wierzyli w nich.
— Nie możecie do pracy spokojnéj mieć lepszego nad tego którego macie; naród nim uznał pana Andrzeja, on jest nim — ma cnotę, rozum, charakter, wszystko.
— Przepraszam hrabiego, przerwał Boakoam, pan Andrzej święty, zacny, prawy, tylko go nie zaprzęgajcie do polityki, bo wóz z miejsca nie ruszy.
— To nie chorujmyż na niewczesną politykę, odparł gospodarz, ta nas do niczego nie poprowadzi — dość ona już nam klęsk zadała. Naszą polityką rola, gospodarstwo, praca, nauka, oszczędność i poprawa obyczajów.
— Tak, tak, odezwał się ktoś inny, ale cóżeśmy winni że młodzież i miasto nas pcha.
— Młodzież ma odwagę czynu i wy ją miejcie, mówił chory — nie chcecie rewolucyi, mówcie jasno i wyraźnie. Zgubą naszą że siedzimy na dwóch stołkach. Nie powinniśmy się dziwować ślepemu, uczciwemu, heroicznemu zapałowi młodzieży, która krew swą chce nieść na ofiarę, ale dziwię się temu że my dosyć zapału nie mamy, aby z równém męztwem i determinacyą stanąć przy swojém. Tymczasem przez tchórzowstwo poklaskujemy wszystkiemu i dajemy im robić co zechcą.
— Tośmy zginęli! rzekł ktoś z towarzystwa.
— E! panie, nie! żydzi nas wyratują, zawołał Boakoam — zawarliśmy przymierze z nimi — ocaleni będziemy.
Wszyscy śmiać się zaczęli.
— Jest rzeczą dowiedzioną, dodał gospodarz seryo, że oni od nas więcéj mają rozumu.
— A pożyczyć go nam, jak pieniędzy, nie pożyczą.
— Bo od rozumu, wrzucił inny, nie mielibyśmy im pono czém procentu opłacić, kiedy kapitału braknie.
Śmiano się znowu — Boakoam westchnął.
— Ej! héj! zawołał — bodaj to dobre stare czasy, gdy żyda nie znaliśmy innego nad arędarza, któremu wolno było brodę wytargać.
— Nie wrócą! nie wrócą! rzekł ktoś inny.
— Świat się psuje!
— Zważajcie tylko panowie, podchwycił brunet poważny, którego rysy jakoś dziwnie wschodniego były typu — wszystko powoli przechodzi w ręce żydowskie. Trzymają już giełdę i panują na niéj, a giełda rządzi światem, rządzi nawet rządami, które bez niéj nie dostaną pożyczki, a bez pożyczki wojny ani pokoju nie mają; rządzą opinią przez prassę, któréj najcelniejsze organa mają w swém ręku. W Prusiech, w Belgii, w znacznéj części Niemiec dziennikarstwo jest przeważnie w rękach żydowskich; we Francyi nawet niemal w każdym dzienniku żyda domacać się można. Mają swoich członków w parlamentach, izbach, ministeryach.
— Co dziwnego, rzekł Boakoam, Waćpan wiesz że stary szlachcic polski bez faktora się nigdy nie obszedł, a częstokroć go za sobą na furze woził. Europa, jak my, podupadła moralnie i materyalnie, rządy skiepściały, z pozwoleniem, więc faktory za nie robią wszystko.
— Farmazoństwo, demagogia mają w nich podpory! rzekł inny.
— No! no! no! a toż jak z giełdą pogodzić? spytał drugi — giełda przecie z natury swéj rewolucyjną być nie może?
Zamilkli nieco.
— Liberalni są, demokraci, ale do pewnéj miary, rzekł pierwszy, dość liberalni by katolicyzm podkopywać, ale konserwatyści gdy idzie o wojnę, bo téj nie chcą.
— My się już od nich nie odczepim, dodał Boakoam — przepadliśmy.
— Nikt nie ginie inaczéj tylko własną winą, powtórzył gospodarz.
— Tak! tak! ale przeróbże nas, jeźli łaska, przerwał otyły — z tego rodu królewiąt przywykłych do swobody dla siebie — dziś trudno wyrobić prostych robotników, których nam potrzeba. — Żydzi mają intelligencyą, pieniądze, stosunki, przebiegłość, skąpstwo, a my nic. —
— Potrzeba się dorobić...
— A tak! tak! dajcież środki, wołał Boakoam, dajcie środki! Rząd ciśnie, dusi, ogłupia; zubożeni, sterani, rozpieszczeni zkądże zaczerpniemy siły?
— W uczuciu obowiązków...
— Z téj beczki! rzekł Boakoam — popróbujże no czerpać... Nie łatwo, brak nam czém... Nie wiem czy już nadchodzi finis Poloniae, ale finis nobilitatis Polonae... to pewno... Czuć nas trupem.
— Słuchajże, przerwał gospodarz wolno, widzisz mnie, mało mam życia, każda godzina śmiercią mi zagraża; w takiem położeniu nie kłamie człowiek, nie pochlebia, a o świat który ma opuścić niebardzo się troszczy. Nad grobem stojąc, powiem wam, spojrzcie na siebie wy co prorokujecie upadek, winni go będziecie sobie. Rozbierzcie postępowanie szlachty od r. 1791. aż po dziś dzień, szukajcie imion wielkich, pokażcie mi prace, usiłowania, ofiary; policzcie zmarnowany pieniądz, imiona, żywoty i talenta na bałamuctwa i fraszki. Brak nam było ludzi, brak ducha, a jeśli za karę zniewieściałości przyjdzie zguba... któż winien? Rzeczy na świecie dzieją się wedle praw nieodmiennych, liść zeschły opada, klassy społeczne nie spełniające posłannictwa giną i zlewają się z innemi. — Jeżeli, jak przeczuwacie, żydzi wezmą górę, to dla tego, że my im ją naszą niedołężnością wziąść dopuścimy, dla tego że summa ich zasług i przymiotów dodatnich będzie większą od naszych... Potém wolno nam pisać poemata i płakać.
— Mój Boże, rzekł jeden, mój syn służyć może będzie za ekonoma u jakiego Hersza.
— Ale ba! byłoby to bardzo jeszcze szczęśliwie żeby on go raczył przyjąć, przerwał Boakoam — jabym tego nie zrobił... Śliczny z niego będzie gospodarz!!
Śmiechem skończyła się poważna rozmowa, ale Jakób już wytrzymać dłużéj nie mógł i uważał za obowiązek odkryć kto był.
— Przepraszam, rzekł, jeśli zrobię niespodziankę wyznaniem, które uważam za powinność z méj strony... Sądzę że panowie... nie wiedzieli że ja jestem... żyd!
Wszyscy spojrzeli nań prawie przerażeni tém odkryciem; Jakób stał bardzo spokojny.
Najmniéj zmięszanym był gospodarz i Boakoam, który się śmiał.
— Otoż masz, kochany panie, toś się dopiero nasłuchał!!
— Ja to cierpliwie i nie bez korzyści wysłuchałem, rzekł Jakób — proszę nie sądzić żebym miał jaką urazę. — Tego coście panowie mówili, każdy się z nas prawie domyśla, tak jak panowie moglibyście przeczuć co się u nas téż czasem rozpowiada... o panach...
— Na honor, to ciekawe zdarzenie! rzekł ktoś z boku.
— Panowie zresztą aż nadto pochlebnie wyrażaliście się o nas, mówił Jakób. Mamy przymioty ale mamy i wady, do tych się chętnie przyznajemy.
— Nie wszyscy! szepnął gospodarz.
— Jak panowie, podchwycił Jakób. Ale gdy o tém mowa, a ja mam zaszczyt, choć wypadkiem, należeć do narad i uwag o przyszłości, powiem otwarcie iż nie sądzę byście panowie na sojusz z nami narzekać mogli. Jest on na pozór wstrętliwy, bo wam zawsze cebulę i łapserdak przypomina.
— Jak Boakoam dobrze mówi! zawołał gruby.
— Ale w dzisiejszych okolicznościach, kończył Jakób, przyjaciół i sprzymierzeńców nie możecie mieć do zbytku.
— Tak, gdyby na przyjaźń waszeciów liczyć można, rzekł Boakoam — będziecie z nami dopóki nas nie zgniotą; przejdziecie do nieprzyjaciela gdy padniemy... wzgardzicie nami, a może i mścić się przyjdzie chętka...
— Nie, zawołał Jakób, gdyby między nami było tylko kilku tych przekonań co ja — a jest nas wielu — nie dopuścimy narodowi skalać się... będziemy wierni w doli i niedoli!
— Aby z doli i niedoli skorzystać, przerwał Boakoam, przebacz, szanowny panie, że otwarcie mówię, ale się już poczęło, wygadało dosyć, brnijmyż do ostatka. Przypuszczam wszystko złe nasze, wady szlachty, winy nasze — mea culpa, sam jestem po uszy w tych mętach... ale dalipan, gdy popatrzę na waszych Izraela wodzów, których tu widzę w Warszawie — jak Boa koam nie mogę rozpoznać czém od nas są lepsi! Oskarżacie nas o pychę arystokratyczną, no, pójdźcież do którego z bankierów tutejszych, poprobujcie ich przedpokojów, ich słodkiego przyjęcia, ich uprzejméj rozmowy, serdecznego obejścia tonu i grzeczności, uczynności i miłosierdzia... potem, jeśliście uczciwi, powiedzcie kto lepszy. Słowem panu ręczę, że pan Andrzéj, który liczy nieprzerwany szereg przodków od Floryana Szarego i ma antenatów krwi królewskiéj, jest o wiele popularniejszym...
Ale... dajmy pokój.
Jakób się uśmiechał.
— Temu nie będę zaprzeczał, rzekł, są u nas różni, ludziska i ludzie. Grosz ma to do siebie że jak niestrawny pokarm, odyma; rodzi pychę, czyni człowieka niedostępnym. Tylu jest nań chciwych, tak nieustanne są napaści na kieszenie żydowskie, iż dziwować się nie godzi trochę grubijańskiéj obronie. Zresztą powiem jeszcze uniewinniając trochę mych współwyznawców, że odpychani od towarzystwa, wszędzie spotykając kose wejrzenia, szyderstwa źle ukryte, wstręty i uprzedzenia, nie mogli nabrać uprzejmości. Cywilizujcie nas panowie, dobremi przykłady.
— Więc handel, rzekł Boakoam, my wam damy maniery, a wy nam trochę waszego praktycznego rozumu.
— Zgoda, odparł śmiejąc się Jakób, ale jeszcze jedno. Mówiłeś pan tylko co o tych ludziach z szorstką skorupą, z nieprzyjemnem obejściem, ja panu zaręczyć mogę że ci ludzie tak dumni, nieprzystępni, często nawet niegrzeczni, czynią, pomimo to, tyle dobrego, że ich o nie z powierzchowności nawet posądzić nie można.
— To prawda, że nie można! rzekł Boakoam.
— W obec panów, mówił Jakób śmiało wśród zakłopotanego milczenia, w obec reprezentantów przeszłości mówić o tém co nią już być nie może, bardzo trudno. Jednak pozwolicie mi, jako żydowi, zrobić uwagę, że nic nie powraca, że świat nie idzie już wiedziony na paskach przez jednę klassę narodu, ale o swéj sile, domagając się praw równych... Przywileje nie istnieją.
— Ale przyznasz mi pan, przerwał brunet, że społeczeństwo nawet bez żadnych przywilejów, same sobie zostawione, musi się zawsze rozdzielić na klassy, na organiczne swe części żywotne...
— Tak, ale do tych klass prawo będzie dawać intelligencya, nie zważając na pochodzenie.
— A tradycye! zawołał gospodarz, uszanujcież tradycye!
— Zgoda, ale całéj klassy narodu na straży tradycyi czy nie za wiele? — Dosyć byłoby jakiejś jéj cząstki jak w Anglii... A ta klassa wybrana jeśli się odżywiać nie zechce...
Boakoam głową kiwał.
— Wszystko w rumel, rzekł, chłopi, my, żydzi, cyganie...
— I mieszczanie, dodał Jakób.
— I najczystsza fina fleur arystokracyi.
— Z otrębami razem...
— Jeśli się panowie zlękniecie otrębi, rzekł Jakób, mąkę wiatry rozniosą.
— Wszystko to bałamuctwa, nowe teorye i doktryny, a w głębi ich rewolucya, dodał ktoś z boku. Ja panu otwarcie powiem, w postęp nie wierzę bo go nie widzę, w nowy porządek nie ufam bo ich było na świecie bez liku a skończyły się zawsze nowym nieporządkiem... Ale w to wierzę iż Pan Bóg chce świat skarać zamętem.
Wstał z miejsca, za nim ruszyli się inni.
— Słowo jeszcze, rzekł Jakób. Jesteśmy nowi ludzie, ale przyjmując godność obywateli kraju, po długich latach proskrypcyi, bądźcie panowie pewni, przyjmiemy téż ciężary i obowiązki, potrafimy się poświęcić, służyć jednéj sprawie, bez przechwałek, z pokorą, wiernie i poczciwie. Jeśli żyd nie poczuł się dotąd obywatelem, nie był Polakiem, nie on sam winien temu... ale nieszczęsna przeszłość o którą Polski nie obwiniam ale wieki ciemnoty.... Przedewszystkiem pragnijmy wszyscy światła! światła! więcéj światła! jak wołał Goethe, a stanie się świat po myśli Bożéj.
— Już coś z pisma świętego! rzekł Boakoam, ja się rejteruję, bo mi ksiądz rozgrzeszenia nie da, gdy się dowie że ze starym zakonem miałem do czynienia w nieprzytomności nowego. Dobranoc.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.