Żyd: obrazy współczesne/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od owego wieczora, gdy Jakób tak chłodno się znalazł w obec rozczulonéj Muzy, stosunki jego z pierwszém piętrem widocznie się zmieniły, chociaż nie stało się to nagle, ale powolnie i stopniowe. Z narady późniejszéj wypadło widać iż na niego nic a nic rachować nie było można, chociaż trzymano go jeszcze w odwodzie, na wszelki wypadek. Henryk choć żonaty był daleko więcéj obiecujący. Muza nie łudziła się jego miłością, rachowała na namiętność, która bywa od niéj silniejszą, choć krótką. Matka poczynała téż, niespokojna znowu, nastawać, aby liczniejsze towarzystwo męzkie wprowadzić do domu.
W parę dni potém, mówiła do córki:
— Ponieważ ci głupi poznać się na tobie nie umieją, byłabym tego zdania, że nam nic nie pozostaje tylko rozszerzyć koło naszych znajomych, zawiązując stosunki z Rosyanami. Oni są chciwi towarzystwa i lepiéj podobno znają się na ludziach niż nasi wykwintnisie... potrzeba ich tu koniecznie sprowadzić.
— Myśl nie jest zła wcale, odpowiedziała Muza, u nich kobieta wykształcona jest rzadszą, to jéj daje prawo sięgnąć gdzie zechce... najwyżéj. U nas wymagają zbyt wiele, zbyt różnych przymiotów... Przystaję na to, bądź co bądź na Jakóba nie mogę rachować, jest człowiek uczciwy ale bez serca dla kobiet, bez czucia żadnego... ostygły zupełnie. Musiałam się prawie żydówką stać dla niego, a i to nie pociągnęło... W końcu już mnie to nudzi... i do niczego nie prowadzi... Tego wieczora przekonałam się że nic, ale to nic... nie można liczyć na niego...
Jednakże, dodała ciszéj Muza, nie żebym ja miała jakiś afekt szczególny dla Henryka, bo tego nie czuję, ale mówię mamie, ja na niego dużo rachuję. Il est à moi... Tilda jest coraz gorzéj, elle deperit à vue d’oeil... Gdyby nawet żyła i ozdrowiała, wszakże u nich rozwód nie jest rzeczą tak trudną, dzieci nie mają... a toby był mąż dla mnie...
— Moja duszo, zakrzyknęła pani Wtorkowska, ja ci mówię że la lune de miel, mogłaby być zapewne niebiańską... ale potém!! To jest człowiek z temperamentem gorącym a głową zimną... ja się go boję...
— O! co ja to nie! odpowiedziała Muza, wiem przynajmniéj co na niego działa... gdy na Jakóba nie ma środka... Może łzy! ale ja znów płakać i nie lubię i nie umiem... nudny jest, patetyczny...
Skutkiem późniejszym téj rozmowy pułkownik Sofronow i major Hierasimowskoj zaczęli jakoś bywać w domu pani Wtorkowskiéj; starała się ona zaćmić ich naprzód przepychem i wykwintnością przyjęcia. Oba się szalenie zajęli panną Muzą, Sofronow zakochał nie żartem. Ale że to był człowiek nader praktyczny i chorował na politykę, przedsięwziął, jak się sam wyrażał po francuzku, faire d’une pierre deux coups.
Zbliżywszy się począł nieco wybadywać pannę o jéj przekonania polityczne; Muza gotową była mieć takie jakie się korzystniéj zastosować dały. Dawniéj na koncertach w resursie na ubogich, grywała chętnie rzeczy trochę patryotyczne... ale z równą obojętnością i wszelką inną manifestowała się muzyką, umiała Boże Cara chroń, Krasny Sarafan, Trójkę (udałuju) i t. p.
W ogóle Moskale dosyć się jéj podobali... Chociaż w początkach agitacyi 1861. trochę się przez ciekawość do nich mięszała, bo matce i jéj zdawało się że ją to może uwydatnić, uczynić popularną, dać adoratorów a w końcu i męża; gdy się potém przekonały o tém że to do niczego nie prowadzi — usunęły się... Dom więc pani Wtorkowskiéj nie miał wydatnéj barwy aż do zjawienia się pułkownika Sofronowa... Leżały na fortepianie w dobréj zgodzie, Boże coś Polskę, Z dymem pożarów, kompozycye Lwowa i Glinki.
Przybycie Pułkownika zmieniło zupełnie usposobienia pani i panny na mocno zachowawcze i lojalne. Oprócz tego ponieważ udawały arystokratyczny dom przed Moskalami, uznały słuszném nadać sobie tę barwę właściwą... i narzekać na rewolucyonistów.
Sofronow był człowiekiem nader zręcznym; wprzódy nim wybadał te panie które za Polki uważał, nie draźnił ich uczuć patryotycznych, o niektórych polskich ludziach i pamiątkach odzywał się z uszanowaniem, o teraźniejszości cierpko i z ubolewaniem raczéj niż niechęcią.
W początkach nawet szału dla pięknéj Muzy, która go była oczarowała, jako prawy Moskal a człowiek bardzo praktyczny, ledwie się obronił pokusie żeby pannę podciągnąć pod śledztwo polityczne, wsadzić na parę miesięcy do cytadelli i tam spokojnie w kazemacie z nią, pierwsze rozdziały romansu, bez żadnéj przeszkody... przesnuć sobie szczęśliwie. Jemu się to zdawało nawet bardzo prostém; o pretekst do aresztowania nie było trudno... a w sądzie wojennym miał mnóstwo przyjaciół!! Ale rozmyśliwszy się zaniechał tego pięknego planu... który podobno przez innych jego towarzyszów, używany był czasu rewolucyi... U Moskali, narodu excentrycznego, i miłość oryginalne czasem przybiera formy.
Za drugą czy trzecią przydłuższą rozmową, pułkownik Sofronow postrzegł że z paniami temi bezpiecznie otwartym być może, Wtorkowska często odzywała się z nader lojalnemi wspomnieniami o dynastyi, o cesarzu Mikołaju i Aleksandrze. (Matka jéj miała od niego naszyjnik ametystowy w podarku, nie wiadomo za jakie zasługi); bolała ona nad szaleństwem kraju; Muza umiarkowanie liberalna, tyle ile w Moskwie w słowach być wolno każdemu, wielbiła emancypacyą chłopów i wynosiła cesarskie reformy, z pogardą mówiąc o tłuszczy rewrolucyjnéj. Sofronow wybadawszy je pewien był swego, ale myślał że przez ten dom, który mu się na oko wydał poważnym i mogącym na kraj wpływać — możnaby podziałać na ludzi, zawiązać tu jakieś kółko, obudzić reakcyą.
Zakochany w Muzie po moskiewsku, sam dobry muzyk i wielki diletant, osnuł już powoli cały plan, do którego nawet ewentualnie wchodziło i ożenienie; ale ze zwykłą ślepotą ludzi świeżo do kraju nieznanego przybyłych, omylił się zupełnie co do znaczenia, wpływu i stanowiska w świecie pani Wtorkowskiéj. Jego ani to imię, dla nas już wiele mówiące, ani przyjęcie, ani ton, niedostrzeżonemi odcieniami dorobkowiczostwa i fałszywego wykwintu na kredyt, nie raziły. Brał za dobrą monetę i wielkie ich stosunki i majątek i znaczenie. Dziwił się tylko nieco że ilekroć po za domem wspomniał komu o Wtorkowskich, albo półgębkiem lub milczeniem mu odpowiadano.
Tłumaczył to sobie jednak opiniami politycznemi tych pań, które je niepopularnemi czynić musiały.
Łatwo mu było zbliżyć się do Muzy, umiała ona ośmielić, pociągnąć, zawiązać stosunki i utrzymać je. Każde odwiedziny pułkownika z nieporównaną zręcznością tak się obracały że obowiązywały go do następnych; miał coś przynieść, odesłać, donieść, powiedzieć.
Matka okazywała się najłagodniejszą, nieprzeszkadzającą do niczego; najczęściéj zajętą była po za salonem, a w salonie na pół głuchą. Sofronow był w uniesieniu.
— Pani, rzekł po kilku tygodniach preludyów siadając raz przy Muzie — niech mi pani daruje, że ją dziś nieco utrudzę za poważną może rozmową.
— O! czyż pan mnie masz za tak lekką?
— Nie, ale gdyby nie konieczność miałbym sobie sam do wyrzucenia, że zamiast mówić o tem co z serca płynie, zamiast patrzeć w te czarowne oczy, będę mówił co głowa podyktuje.
Proszę pani, dodał po chwili, sądzę że panie mieć pewien wpływ na kraj możecie. Czemu się nie staracie oddziaływać nań? Rewolucya gotuje się widocznie, Polska idzie do zguby. My tu jesteśmy, mimo sił jakiemi rozporządzamy, prawdziwie obcy, nie rozumiemy kraju, czynnie nań działać niepodobna. Czemubyście nam nie pomogły?
— My? kobiety?
— Ale kobiety w Polsce grają przeważną rolę, mięszacie się przecie do manifestacyi.
— O! to ten... motłoch! wzgardliwie odparła Muza, to tłum a nie kobiety lepszego towarzystwa.
— Zgoda, ale wyższe towarzystwa winno też mieć swe przekonania i manifestować je.
— Daruj pan, ja sądzę, odparła Muza, że kobiety z ulicą nic wspólnego mieć nie mogą.
— Ale w salonie też skutecznie działaćby mogły.
— A! do czego nam ta nudna polityka!
— Godzę się na to z serca, rzecz to nie wasza, ale czasy, czasy są ciężkie bardzo. Panie macie obowiązki względem kraju. Rząd robi co może ale bez przyczynienia się was samych nic nie potrafi.
— Cóż my możemy?
— Pani, rzekł Sofronow, daję pani uroczyste słowo honoru że dobrze życzę Polsce (rozumie się w połączeniu z nami i w rozsądnych granicach téj Polski) ale i ja i drudzy jesteśmy ślepi.
Muza widząc już do czego to zmierzało, zarumieniła się, rumieniec ten przeleciał po jéj twarzy jak błyskawica, pomyślała że podając rękę zyskać może siłę, podnieść dom. Któż wie? szepnęła myślą aż do stopni tronu sięgając, a przynajmniéj do pałacowej alkowy. Spojrzawszy w źwierciadło potwierdziła się w przekonaniu że mogło to bardzo stać się rzeczywistością.
— A zatém, rzekła chłodniéj, mów pułkowniku otwarcie, proszę cię bardzo.
— Bądź pani moim doradzcą i przewodnikiem, odezwał się Sofronow, macie stosunki, znacie kraj, widujecie ludzi, pomożcie nam do działania na nich. Idźmy razem, ręka w rękę.
Znowu żywy rumieniec okrasił twarz Muzy, która zbladła wprędce i spuściła głowę.
— Nie lubię polityki, rzekła, i tych wszystkich brudów które ona za sobą ciągnie; ale gdybym wiedziała że istotnie mogę być użyteczną, poświęciłabym się chętnie. Chociaż, kochany pułkowniku, gra to niebezpieczna, gra z ogniem... sparzyć się łatwo. W naszém położeniu, w mojém zwłaszcza... kobiecie niezamężnéj... tracąc popularność, traci się może z nią przyszłość całą... dziś lada oznaka, podejrzenie.
Pułkownik się uśmiechnął.
— A! pani, rzekł, czyż się wy o to możecie lękać? Pojedziecie do stolicy, zobaczycie jak tam będziecie przyjęte... ale na cóż i to, dodał ciszéj, czyż pani nie jesteś pewną że każdy na którego raczycie rzucić okiem...
Nie dokończył, zakrawało to coś na preludyum oświadczenia się, a z rachunków Muzy wypadało, żeby go nie przyspieszać, przerwała więc:
Allons donc, źle zrozumieliście mnie pułkowniku, ja mówiłam tylko o powszednich kłopotach i nieprzyjemnościach życia.
Tak się wreszcie jakoś porozumieli.
W kilka dni potém świetniéj niż kiedy otworzył się salon pani Wtorkowskiéj, do którego wabiono zewsząd gości, umiarkowanych, białych, szarych, popielatych, pstrych i zielono-czerwonych. Był to, jak mówił Sofronow, terrain neutre, wyrobiony przez niego, na którem miano się spotykać dla wzajemnego porozumienia.
Jakób bywał tu także, ale zdala stojąc więcéj widz i słuchacz niż uczestnik, Muza téż od owego pamiętnego wieczora była z nim zamyślona, pomięszana, jakby nie swoja. Nie wabiła go już na ustronne rozmowy, nie ścigała listami, nie zamawiała na przechadzki. Jakób spostrzegł tę zmianę w obejściu się z nim, ale się prawie nią uradował, nadskakiwanie mu ciężyło. Henryk który tu był częstym bardzo gościem, pomiędzy młodzieżą moskiewską znalazł najlepiéj przypadające mu do smaku towarzystwo, i zawiązał z nim stosunki.
To naturalnie spowodowało wzajemne odwiedziny, zaproszenia na obiady, wieczory i t. p. Tilda która była wcale odmiennych przekonań, na którą Jakób mimowoli wpływ wywierał, mocno się na to krzywić poczęła. Ale władza jéj w domu była nader ograniczoną a raczéj żadną prawie, pani w swoich dwóch pokoikach, wpośród swych kwiatów i książek, za progiem ich była obcą i jakby gościem we własnym domu. Mówiono jéj tylko kiedy się spodziewano kilku osób na obiad, prezentowano je, nie pytając wcale jak jéj towarzystwo się podobało. Rozmowy przy stole draźniły ją boleśnie, zmuszając do smutnego milczenia. Mąż uważał to ale się tém wcale nie troszczył.
Jakób zajęty teraz i sprawami kraju i mnóstwem kłopotów jakie one nań ściągały, nie tak często przychodził i zrażało go to także iż się w tym domu prawie zawsze z Moskalami spotykał, z którymi nie miał nadziei porozumienia się, wiedząc że ani z nimi otwarcie być można, ani oni kiedykolwiek szczerymi być zechcą.
Łudzić się też wywarciem na nich jakiego wpływu rozsądnemu człowiekowi nie było podobném; zarozumiałość i upór zwykle towarzyszy temu stopniowi niewykształcenia i cywilizacyi powierzchownéj, która jest udziałem Moskali. Aby się pokazać postępowymi i liberalnymi, kłamią oni sentymenta i myśli, które się nigdy w czyn nie obracają, umieją z człowieka wyciągnąć wszystko a nic nie dają mu z siebie.
Życie Tildy widocznie stawało się przykrzejszém i bardziéj osamotnioném; zdrowie jéj pogorszało się, bladła, schła, kaszlała a nie chciała się leczyć. Po całych dniach trawiona gorączką grywała i zamęczała się tą muzyką, po któréj zawsze prawie gorzéj jéj było; ale potrzebowała zapomnieć o życiu wlokącém się nieznośnie. Nocami często zaczytywała się w książkach, które jéj tworzyły żywot sztuczny. Jedyną pociechą było gdy czasem Jakób znękany również przyszedł się tu także poskarżyć, odetchnąć, poboleć z nią razem. Ale najczęściéj trafiało się że Henryk i jakichś para natrętów nie dawali się im zbliżyć i pomówić z sobą, że Jakób przypatrzył się tylko jak mu ona wy mizerniała, ile ból wewnętrzny wyrył się na rysach jéj twarzy, że ona policzyła marszczki przybywające na jego czole, że ścisnęli w milczeniu dłonie i rozeszli się nie mówiąc słowa.
Trafiło się raz przecie iż na herbacie nie było nikogo oprócz staréj Angielki, dawnéj nauczycielki, teraz przyjaciółki Tildy, gdy Jakób stroskany, potrzebując pociechy przywlókł się do niéj.
Od bardzo dawna dłuższéj już poufalszéj rozmowy nie mieli z sobą.
— Jakże my się teraz rzadko widujemy, odezwała się Tilda witając go, wierzę iż nie zobojętniałeś dla mnie, ale gdybym mniéj miała ufności, posądziłabym Emmę że mi ciebie odbiera.
Jakób się rozśmiał.
— Emmę? dla czegoż ją?
— Ale bo wyraźnie sieci rozstawia na ciebie.
— O! na mnie i na dziesięciu innych, odparł Jakób śmiejąc się — na pułkownika Sofronowa, a nawet podobno na twego pana Henryka.
Tilda także się uśmiechnęła.
— Proszęż cię, rzekła, co dziwnego że mu się jéj świeża, rumiana twarzyczka podoba, po mojéj bladéj, znudzonéj i smutnéj... Spotka tam uśmiech, piosnkę, a tu westchnienie, łzy, ból... ja mu doprawdy nie mam tego za złe.
— A ja, bardzo.
— Gdyby był czulszym dla mnie, wyrzucałabym sobie że go kochać nie mogę, ale jest właśnie jakim być powinien, przyzwoitym, grzecznym, zimnym a daje mi swobodę... Od dawna widzę że Muza mu się wydaje bardzo powabną.
— A ja jestem pewnym że i on się jéj podoba.
— O! o! dajmyż im pokój, ruszając ramionami zawołała Tilda, czyż im będziemy zazdrościć?
— Nie — ale ja nim gardzę, dodał Jakób.
— Co mi tam... gdy go nie kocham! szepnęła Tilda.
Jakób przeszedł się zamyślony, nagle stanął patrząc na nią.
— Przebacz mi, rzekł — nie miéj mi za złe — mam myśl szaloną.
— Mówże tę myśl szaloną... może ją przebaczę.
— Ta szalona myśl, to twój rozwód z nim.
Tilda zarumieniła się i lekko odtrąciła go od siebie.
— O! nie, nie, rzekła. Resztek życia, zeschłego serca, zbolałéj duszy nie dam temu kogom ukochała jedynie, całém sercem, duszą całą. Nie! to myśl szalona w istocie i grzeszna! Nie mamy prawa dobijać się szczęścia skandalem, szczęście by to może na zawołanie nie przyszło. Czyż dziś, tak jak jesteśmy z sobą, nie możemy być szczęśliwi? czyż potrzeba nam więcéj nad to co wolno, nad spojrzenie, rozmowę, uścisk ręki i myśl o sobie.
Któż wie! może zbliżając się do siebie bylibyśmy rozczarowani, osmutnieli, możebyśmy stracili tę czystą naszą miłość dziecinną, mieniając ją na powszedni, chłodny urzędowy stosunek. Kto ci mógł to poddać??
— Ból i tęsknota, rzekł Jakób.
— A! nie — nie okupujmy marzeń rzeczywistością bolesną ale znośną. Ja już nie jestem tą która cię ukochała niegdyś, jam niewiasta skalana uściskiem cudzym, upokorzona i zwiędła. Tobie inne szczęście należy.
Zarumieniła się drżąca.
— Nie — nie! jak mnie kochasz Jakóbie, ani słowa o tém więcéj — nie kuś mnie, nie mów, nie zatruwaj resztki spokoju ukazując niepodobieństwo możliwém.
— Tildo, co ty uważasz za niepodobne jest ze wszech miar możliwe. Co cię wiąże do tego domu? nie masz dzieci, sama mówisz żeś dla niego obojętną, widzisz jakim on jest dla ciebie.
— Nie każ mi się rumienić Jakóbie, rzekła ciszéj, ja czuję że kobieta raz tylko w życiu do jednego należeć może. Jaki los, zły czy dobry traf jéj wyznaczył, taki ona dźwigać musi, ale się nie rzucać rozpaczliwie.
Zapóżno dla mnie! Ty świat masz przed sobą, ja mogiłę, we mnie życie ginie, wypala się, słabnie, nie chcę by ostatnią jego iskrę zgasiły łzy po zaledwie skosztowaném szczęściu — wolę z powagą mojego cierpienia umrzeć smutną, czystą ofiarą, niż... niż szalenicą.
Jakób nie umiał już odpowiedzieć, był pogrążony w myślach.
— Sądziłem, szepnął, że ty mnie tak... tak kochasz jak ja ciebie.
— Więcéj, odparła Tilda podnosząc nań oczy które nabrały blasku, bo ja mam siłę ofiary dla twego szczęścia. Ty nie wiesz jaki niepokój sama pokusa chwili szczęścia naszego rodzi we mnie, a umiem się jéj oprzeć. Ta myśl jak widmo prześladowała mnie nieraz, odpychałam ją zawsze i dziś ją odpycham. Zlituj się nademną, jam słaba, a płakać będę gdy ty, silny, zmusisz mnie do tego, co mnie w oczach własnych upokorzy.
— Ale ten człowiek godzien ciebie nie jest... podchwycił Jakób.
— Godzien czy nie — jam mu poślubiona.
— A gdyby on, wszak to być może, gdyby on sam zażądał rozwodu? spytał Jakób — gdyby cię zmusił do niego?
Tilda pochwyciła się za głowę.
— Masz jakie poszlaki? spytała.
— Nie.
— Milcz, milcz, gdyby on mnie odepchnął nawet, nie będę twoją.
— To coś niepojętego, Tildo! to szaleństwo!
— To dzika miłość kobiety która kochać umie, nie dla siebie, nie dla namiętności, ale duszą całą. Oddając ci rękę oddałabym ci to miejsce przy sobie które zajmował on... ten... nie! nie! Jesteś dla mnie czémś większém.
— Bądźmy ludźmi! przerwał Jakób.
— Nie! nie bądźmy ludźmi, odpowiedziała Tilda, ludzie są źli, słabi, śmieszni, przewrotni, bądźmy czemś lepszém nad pospolitych ludzi. Stańmy się ideałami.
— Tobie to podobne, dla mnie! niestety!
— Więc cicho, więcéj ni słowa. Jestem aż nadto szczera, dodała płonąc cała gorączkowym rumieńcem Tilda, pojmuję chwilowy szał — i upadek, ale nie na zimno obrachowaną profanacyą kobiety... U czyjego serca siedziało dwóch ludzi, to jest gospodą dla wszystkich potém — otwartą. Jeden aż do śmierci!
— Więc on! jeden!
— Nie! ty! ty! ty, odrzekła z zapałem — ale on zabrał to ciało które kona, ty duszę która żyje.
Powiedz mi, mówiła daléj wzdychając, wierzysz w nieśmiertelność duszy, w życie za grobem?
— Wierzę, odpowiedział Jakób. Miałżeby człowiek więcéj marzyć niż może Bóg dokonać? Możeż być to w serca wpojone nieśmiertelności pragnienie, przeczucie, potrzeba, tylko mrzonką fałszywą i szyderstwem?? Nie wiemy warunków życia tego, śni człowiek że się przebudzi takim jakim tu zamknął oczy — nie wiem — ale czuję że dla duszy to co ona zapracowała cnotą, nauką, boleścią, nie może być straconém. Jest inny świat! jest drugie życie!
— Uspokajasz mnie! ja pragnę wierzyć! Ale próżno wiary szukam w księgach, tam chłodny rozum mówi mi ostatecznie: nic nie wiem!
— Tak, ale w sercu człowieka odzywa się głos który go utwierdza i uspokaja.
— Niepewność! wszędzie ta straszliwa niepewność! poczęła chodząc żywo — cnota, zasługa, nauka, rozum sam... słabe nici pajęcze, które lada wiatr i burza rozrywa. A! z tą rozpaczą nicości w sercu — umierać!!
— Wiara w Boga już nas od niéj broni, przerwał Jakób, Bóg nie może być niesprawiedliwym, nie może nam dawać żądzy która nie ma być zaspokojoną. Wierząc w prawo jego trwożyć się nie godzi, ufać mu a pełnić co on przykazał.
— Lecz słuchaj, dodała Tilda, gdzież jest ten głos Boży? w tych księgach? Dla jednych objawieniem one, zakonem, dla drugich tylko pamiątką i zabytkiem... wszystko obalone... pusto, zimno, straszno.
Zadrżała biedna jakby widmo śmierci niosące nicość na ramionach przeleciało przed nią.
Potém skoczyła do fortepianu nie mówiąc słowa i zagrała jednę z fantazyi Chopina, łzawych, tęsknych, rzewnych, tajemniczych. Jakób stał oparty o fortepian i słuchał, gdy ktoś go uderzył po ramieniu. Tilda krzyknęła z przestrachu, marzenie zostało przerwane, powracała rzeczywistość. — Henryk z cygarem w ustach, znudzony, ziewający stał przed nimi.
— A no! otożeś sobie przecie raz przypomniał o nas — dawnośmy się nie widzieli, odezwał się do Jakóba, cóż słychać. Bon soir Tilda, każże dać herbatę, ja nie piłem. Któraż godzina? dziewiąta? O dziesiątéj muszę być w Zamku, tylko że się mam czas przebrać i napić gorącéj herbaty, bo na zamkową, choć to moskiewska, spuszczać się trudno. Dają po prostu pomyje w złoconych filiżankach, i to w ten sposób, że lokaje...
Ziéwnął machając ręką.
— Jakżeście mogli, dodał, wysiedzieć w tém zimnie? wszak tu mróz po pokoju chodzi!
— Ja tego chłodu nie czułem.
— Muzyka ogrzewała! odpowiedział śmiejąc się Henryk. A propos, słyszałeś jak nasza Muza gra fantazyą Liszta, c’est stupéfiant!
— Muza gra wszystko prześlicznie, tylko bez czucia.
— Z ogniem! świętokradzco! bluźnierco! z werwą! ah!
Jakób zamilkł; Tilda się była wysunęła, Henryk spoglądał na zegarek.
— Biały krawat mnie tylko nudzi... zresztą w Zamku najlepsze towarzystwo... a namiestnik najgrzeczniejszy w świecie.
Padł na krzesło, Jakób wziął za kapelusz.
— Nie będę ci przeszkadzał, rzekł — dobranoc.
— Dobranoc.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.