Żyd: obrazy współczesne/Tom III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po odjeździe starego Jankiela, parę dni potrzebował Jakób, nim się cokolwiek mógł dowiedzieć o nieszczęśliwéj Liji, nim zebrał się pójść do néj w poselstwie nieznajomy jéj, obcy... Dla niego było to niewymownie ciężkiém, dla niéj być mogło upokarzającém i boleśném. Osnuwszy mniéj więcéj sposób w jaki się miał znaleść, obmyśliwszy co powiedzieć, dowiedziawszy się że Lija opuszczona przez Dawida była w największéj nędzy, znosząc ją cierpliwie i bez skargi, Jakób poszedł nareszcie na ulicę Ogrodową, gdzie w małym drewnianym domku żydowskim, w izdebce od tyłu, na strychu, wskazano mu mieszkanie biednego dziewczęcia.
Domek był stary i lichy, otoczony jednym z tych ogrodów które dawniéj dawały nazwanie ulicy, a dziś powoli znikają. Sad ten cienisty, zasadzony drzewami owocowemi, zasiany warzywem, oprócz kilku uliczek dosyć niedbale utrzymywanych i zapuszczonych oddawna — nic nie miał ponętnego dla oka. Jedna lipa staruszka rosła w pośrodku posadzona niby dla fantazyi, jeśli dawny właściciel nie rachował na jéj kwiat dla pszczół i apteki. Gałęzie jabłoni i grusz rozrosłych plątały się u góry po nad grządkami buraków, kartofli, cebuli, zagonami malin i fasoli.
Dom pokryty pozieleniałemi gontami, w wielu miejscach pstro połatanemi, miał téż pozór niepoczesny; dolna jego część znacznie była już w ziemię zapadła: dwie ściany nawet na wszelki wypadek podtrzymano podporami. Znać było po oknach nadto już zbliżonych do ziemi, jak się głęboko wkopał staruszek. Na dachu kilka dość dużych okien, dawały się domyślać poddasza, które pierwsze piętro zastępowało. Na dole mieszkało dwie rodziny liczne żydowskie; sam właściciel który bydłem frymarczył, a raczéj przy targu faktorował i rzemieślnik szewc. Lija mieściła się na górze.
Na zapytanie porządnie ubranego człowieka o młodą kobietę, któréj położenie łatwo było odgadnąć, gdyby się nawet z nim taiła, stara Sore właścicielka domu; otyła niewiasta z zawieszoną na żołądku chustką z portretem Napoleona; spojrzała nań dwuznacznie i poczęła mu się nieufnie przyglądać.
— Czego jegomość chce? widzieć się? ona się z nikim nie widuje... może interes...
— Tak, mały interes.
— No, to ona musi być w swojéj stancyi, rzadko kiedy wychodzi do ogrodu pod Lipę, bo my jéj pozwalamy. Ona nie ma żadnego prawa do ogrodu w kontrakcie, ale to jest bardzo biedna kobieta... dobra i cicha.
A pan ją zna? dodała gospodyni.
— Mało co, prawie nic, ale mnie przysyła familia, odpowiedział Jakób zmięszany.
— Nu! nu! familia! dopiero sobie przypomnieli że ona żyje! A co ona nabiédowała! a waj!
Poczęła kiwać głową patrząc mu wciąż bacznie w oczy, i widoczną okazując podejrzliwość.
— Nu! nu! idź pan tędy! schodki na górę... a potém prawe drzwi gdzie sznurek.... A może spytać wprzódy, to ja pójdę, jak się wy nazywacie? może ona widzieć nie zechce?
— Z nazwiska mojego ona się nic nie dowie, rzekł Jakób pragnąc skończyć nużącą rozmowę.
— No, no, jak sobie chcecie; na prawo! na lewo Szymek kulawy... ale prawda, wy jego nie znacie....
Jakób już szedł, schodki były połamane, ciemne i brudne, zamiast poręcza kij przywiązany na sznurze, na strychu ciemno także. Drzwi w prawo odznaczały się tylko szparami przezroczystemi przez które padały smugi światła, dowodzące jak to tu zaciszno być musiało w zimie.
Zapukał Jakób raz i drugi napróżno, nie było widać we zwyczaju żeby się tu ktoś w ten sposób oznajmywał, nie odpowiedziano mu nic, poczekawszy chwilę, powoli uchylił drzwiczki.
Obraz który mu się przedstawił, był dziwnie przejmujący. Maleńka izdebeczka uboga, naga, ciasna, jedno w niéj okno głęboko oprawne, część tylko jéj średnią oświecało; łóżeczko z pościelą lichą w jednym kątku, tuż przy nim biedna, stara kolebka prosta, od siekiery wyrobiona przed laty.
Na stołku prostym znużona pracą czy cierpieniem spała z jakąś robotą w ręku, owa piękna niegdyś Lija, piękna i dziś jeszcze ale cała obleczona powagą smutku i nieszczęścia.
Nogi jéj opierały się o tę kolebkę od której oddalić się lękała. Na pstréj poduszeczce widać było głowę dzieciny uśpionéj, bladą, mizerną, wychudłą. Znać pokarm stroskanéj matki życia jéj dać nie mógł, truł rozpaczą która z jéj piersi płynęła.
Powoli otwarła oczy uśpiona, zawstydziła się, zmięszała, sądziła że ktoś wszedł omyłką, że zaraz wyjdzie, i nie odzywała się słowa, nie wstała, nie spojrzała nawet, prędko spuściwszy oczy. Twarz jéj smutna była ale spokojna, już obeznana z nieszczęściem, już zżyta z jego bólami.
Jakób stał ciągle w progu; Lija nareszcie ośmieliła się podnieść oczy, wymówił jéj imię — wstała cała przelękniona.
— Czego pan chcesz? po co pan przychodzisz? kto pan? ja, ja.
— Przychodzę od waszych krewnych.
— Ale — ja nie mam żadnych krewnych... ja nie mam... ja jestem sierota... poczęła kobieta zarumieniona z obawą i widocznie rosnącą nieufnością... ja nie mam żadnego interesu, żadnych krewnych... nikogo.
— Ja mam jednak interes do was, posłuchajcie mnie przecie, odezwał się Jakób łagodnie, nie obawiajcie się, ja wam nic złego nie przynoszę.
— Ja ani złego ani dobrego nie chcę, przerwała żywo Lija, od nikogo! od nikogo....
I drzeć poczęła przelękła.
Była mówiąc to tak piękną, tak wdzięczną, a tak zapewne już nie jednemi natrętnemi odwiedzinami zastraszona, że Jakób przez litość nad nią ledwie śmiał usta otworzyć, patrzał i litował się.
— Proszę pana, proszę pana, powtarzała, idź pan... ja nie mam żadnego interesu, ja nic słuchać nie mogę....
Jakób wymienił rodzinne jéj miasteczko; usłyszawszy je, zmieniła wyraz twarzy, i rozpłakała się gorzkiemi łzami.
— Nie, to nie może być, rzekła, pan umyślnie tak mówisz aby mnie oszukać... tam o mnie zapomnieli.
— Nie wszyscy, zawołał Jakób, chciejcie mnie posłuchać, nie obawiajcie się.
Lija wlepiła w niego oczy.
— Wy macie poczciwą twarz... ja się was nie boję.
— Tak, nie lękajcie się, proszę, bądźcie spokojni.
Lija znowu płakać poczęła... a na ten głos dziecię się obudziło, i rzewnie także kwilić poczęło wyciągając ku niéj ręce. Naówczas zapomniała o wszystkiem, o gościu, łzach, bólu i schyliła się co prędzéj nad tą kołyską w któréj cały jéj był świat... zajęta jedynie dziecięciem. Głos niemowlęcia zagłuszył dla niéj wszystko.
Z czułością niespokojną uklękła przy niem obejmując je rękami, zbliżając ku niemu usta, przemawiając temi słowy a raczéj dźwiękami macierzyńskiemi które tylko dziecię zrozumie. Jakób stał wzruszony tym obrazem niedoli, nędzy i szczęścia tego którém się ona złociła.... Lija wrosłą się być zdawała w tę kolebkę z któréj drobne rączęta podnosiły się ku niéj drżące....
Ale po chwili pieszczoty usnęło dziecię znowu, zarumieniona matka wstała poprawując rozrzucone dziewicze swe włosy, które wedle dawnego obyczaju obcinano zamężnym niewiastom... włosy te świadczyły że nie była poślubioną wedle prawa.... Potém spojrzała na Jakóba szukając w nim litości, ale jéj sił zabrakło, chwyciła stołek i usiąść musiała aby nie paść. Wprędce jednak postrzegła że drugiego siedzenia nie było w izdebce, porwała się, przysunęła je gościowi, a sama zawstydzona uczepiła się na krawędzi swego łóżka.
Jakób tymczasem rozglądał się po izdebce, w któréj wszystko zdradzało ubóstwo graniczące z nędzą. Na małym kominku stało kilka garnuszków czarnych, dowodzących że Lija sama gotowała sobie jedzenie, leżał kawałek zeschłego chleba, łyżka drewniana, miska czarna wyszczerbiona. U drzwi krył się dzbanek nadtłuczony; trochę przepranéj bielizny schło w kątku na złomkach staréj drabiny. Ale pomimo to było dość jeszcze czysto i znośnie, a przez okno otwarte zielenił się ogródek i przelatywały przed nim szczebioczące jaskółki.
— Wasza familia mnie tu przysyła, począł Jakób po chwili, rodzice... może byli dla was za surowi, ale i oni, choć milczą mają téż miłość i litość w sercu dla swojego dziecka... wy cierpicie nędzę.
— A! nie, nie! odpowiedziało dziewczę, mnie tu dobrze, spokojnie — nikt nie widzi, nie pyta, nie.... Z początku było gorzéj... teraz... i ludzie do mnie i ja — przywykłam już.
— Jeśli nie dla was, to dla waszego dziecka, któremu ta nędza szkodzić musi, trzeba was z niéj wyrwać... ja z tém przychodzę.... Musicie wziąć sługę i lepsze mieszkanie.
Lija spojrzała nań wielkiemi, łzawemi oczyma.
— Ale mnie dobrze... mnie nic nie potrzeba...
— Ja mam na to dane pieniądze, dorzucił Jakób.
— Ja nie chcę, ja nie chcę niczyich pieniędzy! dumnie odparło dziewczę, ja nie żądam jałmużny... ja na siebie zapracuję, i na niego zapracuję....
Wskazała kolebkę.
Ja nie mogę nic przyjąć!
— Zważcie że tu nie o was samych, ale o życie dziecka chodzić może, przerwał Jakób. Widzicie... ono jest mizerne, ono cierpi... wasza praca i troska mu szkodzi....
— A na cóż mu życie? spytała cicho a smutnie Lija, a na co mu życie? żeby z moją sromotą na czole chodziło pomiędzy ludźmi? Dla mnie ono pokarmem i pociechą... ale jemu lepiejby było, o! lepiéj...
Łkanie jéj mowę przerwało.
— Nie godzi się rozpaczać i wątpić o Bogu, rzekł Jakób, dotknął was nieszczęściem przez złego człowieka, ale...
— A! tak, przerwała Lija, przez bardzo złego człowieka.... A jam mu tak wierzyła! a jam go tak kochała!
I załamała ręce.
— Wszak prawda, zawołała nagle, wyście go nazwali złym człowiekiem? wy, broń Boże, nie przychodzicie od niego?
— A! nie! zawołał Jakób.
— Przysięgniecie mi na to?
— Poprzysięgam wam to na imię Boga naszego, rzekł Jakób.
— Więc ktoś litościwy was przysyła?
— Dość że nie on, ale kto? powiedzieć nie mam prawa... ktoś bardzo was bliski, nie pytajcie mnie o imię jego. Zawierzcie mi, bądź spokojną... Znajdę wam dom cichy, ustronny i troskliwą opiekę.
— A! żadnéj opieki; ja samą być chcę... samą... ja nikogo nie przyjmę...
— Jak się wam podoba, ale musicie zmienić to nędzne mieszkanie, pozwólcie bym wam dostarczył na wasze potrzeby.
Lija zamyśliła się głęboko.
— Bóg jest litościwy, rzekła, ale ludzie są źli... Ja nie wiem czy mi gdzie z nieszczęściem mojém lepiéj będzie jak tu ukrytéj wśród ciszy i zapomnienia... Nikt mnie nie widzi, nie pyta... tam ciekawi... ja nie chcę...
— Bądźcie spokojni, obmyślę wszystko, potrafię wyszukać równie ukryty i cichy ale wygodniejszy kątek... sługę zaufaną...
— Bóg litościwy, odezwała się Lija powtóre i łzy potoczyły się po pięknéj jéj twarzy, przyklękła u kolebki i cicho pocałowała swe dziecię w czoło blade, potém spojrzała na Jakóba i wyciągnęła doń przez kolebkę rękę białą, wychudłą, na któréj nędza i praca już się straszliwie wypiętnowały.
— Ja nie wiem dla czego wam wierzę, choć jestem bardzo zdradzona, rzekła powoli, ale mowa twoja i twarz twoja obudzą we mnie zaufanie... Ja wiem, przysłali cię ci, co odepchnąć mnie musieli, ale płaczą i kochają. A! gdyby nie to dziecię biedne, jabym ztąd nie poszła... ale mi ciężko zarobić na nas dwoje... Były dnie, były godziny straszne... ostatni chleba zeschłego kawałek i woda, mleka ani posiłku nie było kupić za co, roboty nie mogłam znaleźć, chodzić i szukać jéj nie śmiałam... nie wiedziałam co począć... pragnęłam umrzeć... a dziecko wołało życia! O mój Boże! jakież to były godziny śmiertelne a nocy wiekuiste wśród chłodu i głodu... w uszach płacz dzieciny... Ale Bóg dał przeżyć wszystko...
— Już teraz nie doświadczycie niedostatku, przerwał Jakób, ale mnie dziwi, pozwólcie że spytam, czyż wam na myśl nie przyszło dla dziecięcia pomocy żądać — od ojca...
Lija porwała się nagle straszna oburzeniem i zgrozą, spojrzała na Jakóba z nieufnością i obawą.
— Ja! ja od niego! krzyknęła — od tego zdrajcy... a! raczéj z głodu umrzeć mnie i jemu niż od tego... żądać chleba kawałka...
A! nie — on mnie chciał spodlić do ostatka, wyznaczając mi jałmużnę na życie, ale mu nią rzuciłam w oczy! Ani go widzieć więcéj, ani żądać nic od niego nie będę... a! nigdy... Ja go nie znam i dziecię ojca swego znać nie będzie, aby się za niego nie wstydziło. Nie powiem mu tego imienia przeklętego... sama o niem zapomnę...
I znowu płakać zaczęła, a po chwili szepnęła cicho z obawą:
— Czyście wy tam byli u nas? czyście widzieli starego... którego imienia wymówić się boję... starca z brodą siwą... i matkę biedną zapłakaną i siostrę któréj wstyd zrobiłam... i ten dom w którym tak było wesoło póki mój nierozum nie wniósł doń żałoby i sromoty... póki z niego nie wyszło dziecię przeklęte aby już więcéj nie przestąpić jego progu?
— Nie — ja tam teraz nie byłem, rzekł Jakób.
— A!... poczęła Lija wpatrując się w niego, ja sobie teraz przypominam, ja was tam widziałam jeszcze w szczęśliwszy czas... przyszliście raz w dzień szabbasowy... prawda? i długo mówiliście ze starym?
— Tak było, szepnął gość, ale odtąd nie jeździłem tam... tylko ktoś ztamtąd był u mnie.
— Więc żyją?... a! nie zapomnieli?
Ale daléj pytać nie śmiała.
— Tak, żyją, rzekł Jakób. Powiedzieliście sami — Bóg litościwy — wierzcież w to... przyjdzie miłosierdzie Jego.
— Miłosierdziem Jego dla mnie, odpowiedziała Lija, byłaby tylko śmierć... i dziecku uścisk anioła o tysiącu oczów.
— A! i życie jeszcze uśmiechnąć się wam może.
— O! nigdy — rzekła Lija — nigdy!
Odprowadzając rozmowę od tych myśli smutnych, Jakób wstał i począł ją żegnać.
— Jutro lub pojutrze, odezwał się, albo przyjdę lub przyślę do was, bo muszę wynaleźć mieszkanie dogodne, sługę... Zostawiam wam (położył na stole pieniądze) na pilniejsze potrzeby wasze. Musicie sprawić suknie...
Lija zarumieniła się, w istocie odziana była tak ubogo i biednie, że jéj na ulicy pokazać się było trudno.
— I bądźcie weselsi... ja z daleka opiekować się wami będę, ja czuwać nie przestanę...
Lija spojrzała nań nagle znowu przestraszona, chciała coś mówić, na ustach jéj słowo zamarło; jakaś obawa dziwna zdradzonéj niewiasty serce jéj ściskała, ale wyjawić jéj nie śmiała. Jakób odgadł ją łatwo i tém prędzéj postanowił odejść.
— Wszystko com wam mówił, dodał w ostatku, jest świętą prawdą — przychodzę do was nie od siebie, ale od rodziny waszéj. Nie będę wam natrętnym... niech mnie Bóg od złéj myśli uchowa! Zdala i niewidziany czuwać będę nad wami, nie lękajcie się!
To mówiąc pokłonił się jéj zdaleka. Lija poczuła że ją odgadł, zawstydziła się, przykro jakoś się jéj zrobiło i pochyliwszy głowę, błagająco spojrzała ku niemu; potém zsunęła się na ziemię do kolebki dziecka i usiadłszy przy niém, dała się sercu wezbranemu wypłakać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.