Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kła u kolebki i cicho pocałowała swe dziecię w czoło blade, potém spojrzała na Jakóba i wyciągnęła doń przez kolebkę rękę białą, wychudłą, na któréj nędza i praca już się straszliwie wypiętnowały.
— Ja nie wiem dla czego wam wierzę, choć jestem bardzo zdradzona, rzekła powoli, ale mowa twoja i twarz twoja obudzą we mnie zaufanie... Ja wiem, przysłali cię ci, co odepchnąć mnie musieli, ale płaczą i kochają. A! gdyby nie to dziecię biedne, jabym ztąd nie poszła... ale mi ciężko zarobić na nas dwoje... Były dnie, były godziny straszne... ostatni chleba zeschłego kawałek i woda, mleka ani posiłku nie było kupić za co, roboty nie mogłam znaleźć, chodzić i szukać jéj nie śmiałam... nie wiedziałam co począć... pragnęłam umrzeć... a dziecko wołało życia! O mój Boże! jakież to były godziny śmiertelne a nocy wiekuiste wśród chłodu i głodu... w uszach płacz dzieciny... Ale Bóg dał przeżyć wszystko...
— Już teraz nie doświadczycie niedostatku, przerwał Jakób, ale mnie dziwi, pozwólcie że spytam, czyż wam na myśl nie przyszło dla dziecięcia pomocy żądać — od ojca...
Lija porwała się nagle straszna oburzeniem i zgrozą, spojrzała na Jakóba z nieufnością i obawą.