Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Daruj pan, ja sądzę, odparła Muza, że kobiety z ulicą nic wspólnego mieć nie mogą.
— Ale w salonie też skutecznie działaćby mogły.
— A! do czego nam ta nudna polityka!
— Godzę się na to z serca, rzecz to nie wasza, ale czasy, czasy są ciężkie bardzo. Panie macie obowiązki względem kraju. Rząd robi co może ale bez przyczynienia się was samych nic nie potrafi.
— Cóż my możemy?
— Pani, rzekł Sofronow, daję pani uroczyste słowo honoru że dobrze życzę Polsce (rozumie się w połączeniu z nami i w rozsądnych granicach téj Polski) ale i ja i drudzy jesteśmy ślepi.
Muza widząc już do czego to zmierzało, zarumieniła się, rumieniec ten przeleciał po jéj twarzy jak błyskawica, pomyślała że podając rękę zyskać może siłę, podnieść dom. Któż wie? szepnęła myślą aż do stopni tronu sięgając, a przynajmniéj do pałacowej alkowy. Spojrzawszy w źwierciadło potwierdziła się w przekonaniu że mogło to bardzo stać się rzeczywistością.
— A zatém, rzekła chłodniéj, mów pułkowniku otwarcie, proszę cię bardzo.
— Bądź pani moim doradzcą i przewodnikiem, odezwał się Sofronow, macie stosunki, znacie kraj,