Żyd: obrazy współczesne/Tom III/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Epilog.

Było to nie daléj, jak w roku 1865. Dosyć liczne towarzystwo pań i panów powracające, jak się zdawało, z oglądania sławnych ogrodów Villa Pallavicini pod Genuą, zebrało się w sali znanego nam już Albergo della Grotta.
Ale tym razem zgromadzenie wyglądało cale inaczéj niż przed kilku laty. Na pierwszy rzut oka poznać w niém było można ludzi dostatnich; żadnego z tych biedaków co to z głodu mdleć umieją, których fiziognomia sama niemiłe na kieszeni czyni wrażenie.
Włochy, które niedawno jeszcze heroicznego boju rozbitków wysyłały żebrać o schronienie, chleb, gościnę, odpoczynek i swobodę, pod nieba wszystkich krajów — Włochy których emigracyą świat przyjmował ze współczuciem dłonią bratnią, potrafiły dobiwszy się niepodległości tak urządzić, że w nich teraz żaden prawie nieszczęśliwy wygnaniec schronienia, przytułku szukać nie mógł. Włochy wyszły na państwo porządne, prawowite, brzydzące się rewolucyami, a jeszcze bardziéj rewolucyonistami lub posądzanymi że kiedyśby nimi data ocasione stać się mogli.
Sami więc ludzie porządni, za pasportami legalnemi, nie potrzebujący gościny, mający swoje ojczyzny w kieszeni, znajdowali się na teraz w Albergo della Grotta, a gospodarz spoglądając na nich radował się rozumowi swojego rządu, który z monarchami wszystkimi już był w tak przyjaznych stosunkach, a tałatajstwu i włóczęgom granicę swoją od Szwajcaryi zamknął hermetycznie na klucz.
W tym kątku odosobnionym groty, gdzie mruczy cicho fontanna, do którego pospolity tłum docisnąć się nie ma prawa, nakryte było do stołu z wielką troskliwością, dla bardzo jakichś dostojnych podróżnych; gospodarz instynktowo, pewien będąc że się nie omyli, zwał samego pana Il Signor Conte, mówił o pani: Contessina.
Dla tego stolika dobyto flaszki najlepszego wina, postarano się o najpiękniejsze owoce, o najcieńszą bieliznę i nieposzlakowane grabki świecące dziewiczym stali polorem.
Ale oprócz tego stołu honorowego inne téż zajmowały kupki gości i pojedyńczy przybysze, wcale przyzwoitéj powierzchowności.
Wszystko te wyglądało zamożno, zamaszysto, dostatnio... same biesiadników głosy dźwięczne, śpiewne, harmonijne, i śmiechy perłowe dowodziły, że ci ludzie do wyborowych należeli, którym na świecie dobrze się dziać zwykło.
Z takimi też tylko i oberżystom dobrze!
Signor Gaëtano Firpo zacierał ręce i poprawił czapkę błogosławiąc czasy których dożył.
Dzień był skwarny, opatrywanie cudów villi Pallavicini bardzo nużące, nie sposób po niem odpocząć gdzieindziéj wygodniéj jak w grocie.
Włochy przedstawiały się w całym blasku oczom podróżnych, morze grało swą symfonją nieśmiertelną, opowiadającą dzieje świata i dzieje ludzi, drzewa szumiały wtórując mu pocichu, pachniały laury, złociły się pomarańcze wśród liści ciemnych, a powietrze odświeżał powiew od wody, niosący z sobą woń orzeźwiającą słonych fali.
Czuć było wszędzie wesele, a jeśli kto tam jeszcze pomyślał o téj povera Venezia, która w godach nie miała udziału, to pocichu i z rezygnacyą z latami coraz rosnącą i umacniającą się.
W owéj misternie oddzielonéj części groty nad sadzawką, stolik nakryty oczekiwał jeszcze gości, którzy na górze nieco się z pyłu włoskiego otrzeć poszli. Przy innych stolikach już było dosyć pełno.
Przy jednym siedział osamotniony mężczyzna pięknéj ale znużonéj i pochmurnéj twarzy, w którym nawet dobrym znajomym trudno teraz było poznać pana Henryka, co przed laty kilku tak wesoło przebiegał tutejsze gościńce z trzpiotowatą Gigante.
On to był sam, ale guantum mutatus ab illo! Spieszym uspokoić trwożliwych czytelników że bynajmniéj nie stracił majątku, nie zubożał wcale — postradał tylko humor, ochotę do życia i ów zapał młodzieńczy z jakim niedawno spijał szumiący nektar żywota. — Patrzał on na Włochy nie widząc ich, ziéwał, był blady, zamyślony, znękany — i sam jeden... Pismo święte powiedziało: Vae soli, było téż mu jakoś bardzo biednie i bardzo smutno.
Drugim przy oddzielnym stoliku był dawniéj nam znany cygan Stamlo Gako, jeszcze bardziéj znudzony, żółciejszy i czarniejszy niż był, otylszy, ociężalszy, drzemiący.
Trzecim naostatek znalazł się tu Gromow, którego chwilowo widzieliśmy w Warszawie z Lucią Colomi, chmurny jak inni, ale z zaciętością jakąś gniewną na twarzy, dumnie podnoszący czoło jakby się chciał urągać z niedoli. — Pięknéj Włoszki już przy nim nie było; sam jeden, bawił się krusząc chleb w ręku, kosztując owoców które gniótł i przez okno wyrzucał — żaden mu się smakować nie zdawał.
Ci panowie siedzieli wszyscy spokojnie poobracani do siebie w cywilizowany sposób, to jest nie twarzami, gdy w dziedziniec zatoczył się powóz tyle obiecujący, że sam gospodarz, służba, wszystko aż do kuchcików wybiegło na jego przyjęcie.
Powóz najęty był w Genui, najwspanialszy z tych któremi hotel francuzki rozporządzał; znano po woźnicy w grocie, że woził tylko excellence i tych co po excellencku płacą.
W powozie tym siedziała kobieta w tak szeroko rozpostartéj białéj sukni, że gdy z jednéj strony fałdy jéj wychodziły aż na skrzydła powozu, z drugiéj okrywały całkiem chudego, suchego, przywiędłego mężczyznę, który u jéj boku szczupłe, przez krynolinę wyznaczone mu miejsce zajmował.
Byli to oczywiście mąż z żoną; żona w całym, wspaniałym rozkwicie młodości, wdzięków, elegancyi, z poczuciem swojego bóstwa, jasna, tryumfująca, straszliwa majestatem rozbrykanéj fantazyi, i mąż — przykryty fałdami sukni niedarmo, przygnieciony jéj wielkością i siłą, zbiedzony, niemłody, wycieńczony, przestraszony swém szczęściem... coś nakształt rośliny wyjętéj z okładek zielnika w którym ją zdusiła ręka nielitościwego zbieracza.
Pomimo téj sprzeczności dwojga istot i oczywistéj niższości męża, sługi i wielbiciela, typ męzki był wszakże, choć zawiędły, zasługujący na baczne przypatrzenie się.
Twarz wygolona, niegdyś pięknych rysów, straszliwie była wychudła, nosiła na sobie piętno straconéj samoistności; widocznie człek ten czémś potężny, czuł jeszcze wielkość swoją — ale ta dziś gasła, dogasała przy słońcu wschodzącém małżonki... obchodził właśnie tą powolną abdykacyą...
Rysy oblicza szlachetne świadczyły że pochodził ze starożytnego rodu, to jest ze krwi tych co oddawna rękami na życie, w pocie czoła pracować odwykli. A że próżnowanie uszlachetnia (jeśli nie zezwierzęci), miał chudy człowieczek postawę zręczną, kształty mimo pięćdziesięciu kilku lat przyzwoite, dbale i umiejętnie utrzymywane. W zamian za znikłą młodość, zyskał żywość obiecującą być nieśmiertelną. — Trzymał się prosto, nieco sztywnie, poruszał zręcznie mimo zeschnięcia, uśmiechał wesoło choć zdawał się w duszy smutny i zmęczony.
On pierwszy wyskoczył z powozu i z pospiechem a galanteryą młodego chłopca podał rękę królowéj, która naprzód pomyślawszy o zgromadzeniu fałdów szerokiéj sukni, niedbale poczęła wydobywać się z powozu w którym leżała.
Na widok téj pani, która właśnie naprzeciw okna przed stołem pana Henryka odbywała to zwozuzstąpienie, Segel przez granaty i laury dojrzawszy bóstwo... zbladł jak ściana, rzucił się jak rażony ciosem niespodzianym... Chciał może uciekać, ale spostrzegł że w samych drzwiach spotkać by się musiał z wchodzącymi, stanął więc jak wryty, a po chwili upadł na krzesło z rezygnacyą stoicką i uśmiechem szyderskim.
W téj pięknéj pani starym znajomym nietrudno poznać ex-pannę Wtorkowską, Muzę, dziś panią baronowę von Krieg, żonę bardzo bogatego spekulanta giełdowego, którego narodowości nikt oznaczyć jeszcze nie umiał. Jak o Homera miasta, o Barona mnogie mogły się sprzeczać kraje. Baron von Krieg z pewnością był potrosze żydem, ale o tém wiedzieć nie chciał, słyszeć nie chciał, a nadewszystko starał się by ludzie zapomnieli; nie był Polakiem, to pewna, choć od bardzo dawna w Polsce zamieszkały i z niéj pożywne ciągnący soki; nie ze wszystkiem był Moskalem, zwłaszcza za granicą, gdzie przed oberżystami za bojara uchodzić wygodnie, bo to obudzą uszanowanie, — ale w towarzystwach czyni to człowieka do zapowietrzonego podobnym. Baron von Krieg mimo brzmienia nazwiska nie był też Niemcem, choć liczne z Germanią wiązały go stosunki familijne, pieniężne, sympatyczne... Gdzie owo swe baronowstwo złapał i za jaką operacyą finansową, o tém nikt z pewnością nie wiedział... Zapomnieliśmy dodać że u płóciennego surducika podróżnego miał w dziurce cały pęczek różnokolorowych wstążeczek, a tylko błagania żony odwiodły go od zamiaru pierwotnego włożenia na szyję orderu orła niebieskiego czy zielonego, którego komandorstwo niedawno był otrzymał.
Zdaje się że dłuższe wykończanie téj fizyognomii byłoby zbyteczném.
Pojmujemy usprawiedliwione zadziwienie czytelników, którzy Muzę spodziewali się ujrzeć zaślubioną Henrykowi, ku któremu tak wielką czuła skłonność — ale, pan Bóg kule nosi; stało się inaczéj.
Henryk rozwiodł się dla niéj z żoną, oświadczył się, został przyjęty, uchodził tak dalece za narzeczonego że czasem do godziny trzeciéj z rana przy bohdance przesiadywał, słowem był już na stopie przyszłego męża w domu; Muza tryumfowała, popisywała się nim, on się nią uszczęśliwiał, pysznił, gdy raz na przejażdżce Alejami do Łazienek Baron von Krieg ujrzał czarodziejkę. — Znał on dawniéj panią Wtorkowskę, ale zwykł był jéj unikać z powodu że miała zły zwyczaj spoufaliwszy się pożyczać pieniędzy, które potém jakoś zapominała oddawać; panny dawno téż nie widział... Świeżo był właśnie owdowiał po raz drugi i dał sobie słowo że słabowitéj małżonki nie poślubi...
Muza go zachwyciła bujną wegetacyą, która obiecywała życie, zdrowie, siłę... został od razu zachwycony, miłość uderzyła w niego piorunem.
Nazajutrz oddał im wizytę, matka się przestraszyła, Muza zręczna od razu wszystkie możliwe obrachowała następstwa. Baron był dziesięć razy od Henryka bogatszy — i stary!! i Baron!... z niezliczonemi, najwykwintniejszemi stosunkami w świecie kosmopolitycznym i finansowym!!
Dobrze wychowany, postać przyzwoita, dom na wielkiéj stopie... partya olbrzymia; Muza przy pierwszych odwiedzinach pojęła wielkość zadania, wysiliła się — zwyciężyła... Padł Baron... chciałem już powiedzieć na wszystkie cztery nogi, ale przypominam sobie że nie miał ich tylko dwie, dość że padł na twarz...
Przyjechał nazajutrz, pojutrze rano, na wieczór, przychodził codziennie, wesele z Henrykiem dla niezmiernie ważnych powodów odłożoném zostało... koronki z Paryża nie przyszły...
Niecierpliwy Baron von Krieg uderzył na matkę... Nie taiła mu że z Henrykiem było po... zaręczynach... ale jednakże, ułożyćby się było można, skandal tylko i przykrość tego zerwania wypadało opłacić... Wymożono na Baronie zapis znaczny, warunki nader korzystne... wszystko to odbyło się w ciszy, a dopiero rozmyślano o zerwaniu z Henrykiem, który się wcale ostatka nie dorozumiewał i śmiał się z Barona, którego uwielbienie nazywał musztardą po obiedzie.
Tu pani Wtorkowska rozwinęła genialny dar... załatwiania przyzwoitego nieprzyzwoitych spraw.
W przestankach i międzyaktach małżeńskiego żywota, a płomienistéj miłości ku Muzie, pan Henryk miewał, obyczajem powszechnym, różne przystępy teatralnych fantazyi. Jedna zwłaszcza powietrzna istota, prozą mówiąc baletnica, staléj go jakoś potrafiła przyszyć do gazowego fartuszka... Od lat dwóch pono bywał u niéj ciągle, a złe języki utrzymywały iż węzeł ten, tém się stał mocniejszy, że go niebiosa pobłogosławiły. Starając się o Muzę, Henryk spędzał wieczory u pięknéj Frani... wszyscy o tém wiedzieli. Powóz jego widywano przed jéj mieszkaniem.
Użyto tego gorszącego postępowania za pozór dobry do zerwania, stara Wtorkowska wystąpiła jako matrona na straży obyczajów u domowego ogniska — mimo burzy, gniewów, namiętności, odgrożek, bo Henryk istotnie rozkochany był w Muzie, a Franię tylko z nudy i nałogu odwiedzał. — Wtorkowska troskliwa o sławę... zmusiła (tak mówiła sama) córkę do odesłania pierścionka. Emusia odegrała rolę biernéj ofiary
A! ten pierścionek zaręczyn... niestety! był brylantowy, sam Henryk się przyznał, w chwili wywnętrzenia, że za niego zapłacił w Paryżu dziesięć tysięcy franków; soliter przepyszny, osadzony małemi uśmiechającemi się brylancikami półkaratowemi... ale trzeba umieć czynić ofiary dla obyczajów i cnoty!! Odesłano go wraz z safianowém pudełeczkiem.... Baron natychmiast zaręczył się (pokazano mu ów soliter przypadkiem dla wzbudzenia przyzwoitéj, szlachetnéj emulacyi) pierścieniem zapłaconym 25,000 franków i kupionym u człowieka zrujnowanego, więc wartującym najmniéj trzydzieści.
Henryk odprawiony tak obojętnie, uwłaczająco dla jego miłości własnéj — był spragniony zemsty, bluzgał, plótł, rozpowiadał niestworzone rzeczy, takie nawet którym nie chciano dać wiary... ale tymczasem Baron von Krieg, który to przyjmował obojętnie, odważnie poszedł do ołtarza.... Czysta miłość dwojga kochanków z nad brzegów Wisły została uwieńczoną kwiatem pomarańczowym, i od kościoła państwo młodzi wyruszyli za granicę, bawiąc odtąd w różnych stolicach, wodach i po wszelakich gościńcach.
Najsmutniejszy los, najczarniejsza niewdzięczność spotkała nieszczęśliwą Wtorkowskę od zięcia i córki. Uznano że nie było sposobu trzymać ją w domu i sadzić w salonie, Baron bez ogródki powiedział przyszłéj żonie że była kompromitującą. Córka poświęciła rodzicielkę ze stoicyzmem rzymskim. — Zlikwidowano długi, opłacono je do grosza, a Wtorkowskiéj naznaczono pensyjkę dość szczupłą, aby nie podsycać jéj marnotrawstwa (w widokach moralnych), zapowiedziano iż nadto grosza mieć nie będzie... i pożegnano ją bardzo grzecznie, dając do zrozumienia iż z córką tylko prywatnie komunikować się będzie mogła. Z razu Wtorkowska, która marzyła o towarzyszeniu Emusi, o podróżach, o prowadzeniu ich domu, osłupiała, krzyczała, protestowała, ale Baron był jak nóż ostry i milczeniem zbył wszystko, niewzruszony. Muza znów odegrywała rolę bierną małżonki posłusznéj.
Biedna Wtorkowska odchorowała zawód, ale cóż począć było? Najęła sobie mieszkanie na Podwalu i porobiła stosunki zapewniające wiseczka i ekarte wieczorami, a towarzyszkę zawsze świeżą, młodą i wesołą, czasami dwie nawet... dla odpędzenia nudów. Dom jéj nawet dosyć był uczęszczany, choć nikt się nie lubił przyznawać że tam bywał. Sofronow, hrabia Baworow, kilku młodzieży, kilku elegantów starych, pozostali jéj wiernymi w nieszczęściu.
Ale to już do historyi naszéj nie należy.
Można sobie wystawić jak niemiłém musiało być spotkanie Henryka z Muzą dla stron obu — ale mogliż przewidzieć? ktoby się był podobnego trafu spodziewał?
W chwili gdy Baron z Baronową wchodzili do groty, oczy Emusi padły na Henryka, poznała go, zmięszała się, z lekkim okrzykiem chciała naprzód cofnąć; w tém Henryk niezmiernie grzecznie się ukłonił, przybrał twarz wesołą, uśmiechnął choć zgniłym uśmiechem... przyzwoitość nie dopuszczała robić historyi... weszli więc Baronowstwo, na uboczu natychmiast stół dla nich przygotowywać zaczęto.
Głuche milczenie panowało w sali.
W téjże prawie chwili dwoje ludzi ubranych skromnie, ale wyglądających na parę bardzo przyzwoitą, z dystynkcyą która nie zawsze samego rodu jest udziałem, weszli do owéj kryjówki i stołu wcześnie dla nich przygotowanego ze szczególną troskliwością. Był to Signor Conte, ale mówiąc wyraźniéj, Jakób i Tilda. Byli tu niewidziani, sami. Tilda uśmiechała się czarodziejskiéj grocie, Jakób jéj rozpowiadał pierwszą w niéj bytność swoją.
Głos Tildy, która wesoło coś przemówiła śmiejąc się do męża, znowu Henryka raził jak piorun, myślał że mu się przysłyszało. Niespokojny, nie wiedząc zkąd ten dźwięk wychodził, był pewien, drugi raz usłyszawszy go, że się mylić nie mógł. Odrętwiał. Była jakaś fatalność w tém równoczesnym prawie spotkaniu dwóch istot, z których jedna przypominała mu utracony spokój, druga zmarnowaną nadzieję, obrażoną krwawo dumę. Ale nie widział Tildy... głos ten jakby z obłoków spadał i tém przykrzéj go raził. Chcąc się przekonać zkąd pochodził, wstał i poszedł do końca groty, gdzie stół i kątek ów ukryty widać było... zobaczył ją i osłupiał znowu.
Oczy Tildy w inną były zwrócone stronę, uśmiechała się do męża, coś mu szepcząc po cichu, Jakób ją w rękę całował. Henryk niepostrzeżony mógł się wpatrzeć; widział ją odmłodzoną, szczęśliwą i piekło w piersi mu zawrzało. Wszyscy byli szczęśliwi! wszyscy, on jeden... Uśmiech szatański, gniewny wykręcił mu usta; powoli wlokąc się z dzikiém wejrzeniem powrócił na miejsce swoje.
Ale srebrny ów głos Tildy nie jego tylko zwrócił uwagę, poznała go Muza także, uderzył jéj ucho, odbił się może w piersi; natychmiast po ustąpieniu Henryka, pod pozorem oglądania groty, posunęła się ku jéj otworowi.
Poznała przeczutą przyjaciółkę, wykrzyk niecierpliwości z ust się jéj wyrwał i doszedł do uszów pani Jakóbowéj... zwrócili się oboje i przez sadzawkę, po za murkiem stalagmitów, ujrzeli Baronowę....
Nic ich nie dzieliło.... Baronowa usiłując zawiązać dawny przyjazny stosunek z przesadzoną czułością zawołała:
A! cette chère Tilda! a! Dieu, quelle rencontre inesperée, heureuse...
Było to w istocie spotkanie jakie się na świecie trafia rzadko, częściéj podobno w powieściach, ale prawda bywa tak czasem nieprawdopodobną!! Los lubi figle płatać w chwilach niespodziewanych... gorsze daleko nad te....
Nie tak bardzo rozradowała się pani Jakóbowa widokiem dawnej ex-przyjaciółki, dla któréj od niejakiego czasu zbytniego nie miała afektu, ale znajomość ich sięgała epoki szczęśliwéj krótkich sukienek, miłe zawsze zostawującéj po sobie wspomnienia.
Przyzwoitość, grzeczność kazała się zbliżyć, Jakób choć zmięszany nieco, natychmiast po wymianie pierwszych przywitań, rozkazał stół przenieść do osobnéj sali. Wcale się nie spodziewał że ich tam czeka widok, nowe spotkanie dla obojga przykre, zasępionéj twarzy Henryka.
Henryk na złość szczęśliwym siedział jak widmo, choć go bolało i postanowił truć ich do końca przytomnością swoją.
Gdy Tilda spiesząc na spotkanie Baronowéj we drzwi sali weszła, Henryk już czatował na nią; zobaczyła go prawie pierwéj niż przyjaciółkę, pobladła, zawahała się, chwyciła rękę Jakóba, ale on mężnie znosząc ten cios, poznawszy Henryka, skinął nieznacznie na żonę, prosząc aby nabrała odwagi. Weszli na salę....
Położenie wszystkich było niezmiernie draźliwe, ale z placu boju nikt zwyciężonym się uznając, uchodzić nie chciał. Tilda cierpiała widocznie, ten cień, to wspomnienie żywe bolesnéj przeszłości, o któréj zapomnieć pragnęła, nielitościwie ją uciskał. Dla Jakóba nieznośnym był widok Henryka, czuł ile Tilda cierpi i burzył się.
Ale właśnie dla tego że przytomnością swoją dokuczał wszystkim, Henryk jak najuparciéj pozostał, z tą złostką ludzi zbolałych, pił jakiś rodzaj rozkoszy mściwéj, patrząc jak na widok jego twarze bladły, czoła chmurniały. Z cynizmem rozpaczy udawał wesołego, kazał sobie podać wina, wychylił duszkiem szklankę, zapalił cygaro i powitawszy Jakóba i żonę jego, zasiadł przyglądając się dawnym znajomym, piec ich wzrokiem i uśmiechem.
Baronowa ze zręcznością sobie właściwą, niby go nie widząc, niby zupełnie obojętna, choć drżała z gniewu i strachu, poczęła się sama krzątać około połączenia obiadów; małżonek ją wyręczał udając zwinnego i pełnego krzepkości młodzieńca, choć pod nim nogi dygotały. Rozumie się że dla Jakóbowstwa był grzecznym bardzo, ale o jego charakterze powstańczym nie wiedział jeszcze, boby go to było odstraszyło, widział w nim tylko to, co się zowie w języku salonów un homme du monde.
Słudzy natychmiast przenieśli z zakątka groty przygotowanie obiadowe do sali, pozsuwano stoły i wspaniałe brodo ukazało się na pierwsze danie.
Henryk widmo, siedział jak przykuty; cieszyło go, że jak cierń im w nodze zawadzał: coraz stawał się weselszym.
Tilda co chwilę uciekała się do wody postawionéj przed nią, nie śmiejąc oczów podnieść, aby szatańskiego wejrzenia nie spotkać. Baronowa paplała żywo, wiele, a w gorączkowym jéj głosie czuć było rozdraźnienie nerwowe kobiety, która się wysila, i cierpi i gniewa. Pomimo chłodu i panowania nad sobą, cała była drżąca.
Baron równie nieprzyjemnie rażony został widokiem Henryka, który mu wiele dokuczył, z którym gwałtownie zerwał, którego nienawidził, ale na to był Baronem von Krieg, aby nie pokazywać nigdy co się działo w duszy. Z tytułem razem otrzymał gratiae status, chłód i dystynkcyą arystokratyczną. Kto go lepiéj znał, mógł po tém jedném poznać zakłopotanie, że mu chwilowo zasychało w gardle i silnie odkaszliwać musiał, aby przyjść do głosu.
Zanosiło się tedy na scenę bardzo dramatyczną, ale wybuchu nie można się było lękać mając do czynienia z ludźmi przyzwoitymi, którzy, jak dobrze wychowane bonończyki, nigdy w salonie żadnych się nie dopuszczają nieprzyzwoitości.
Porównanie to nie jest wcale złośliwém, nie uwłacza ono nikomu, bonończyk jest istotą szlachetną....
Podano więc brodo, ale mimo jego zalet, oryginalności zupy w któréj nie było polewki, mimo głodu po podróży, nikt apetytu nie miał, łyżki puste chodziły od ust do talerzy, dla formy. Za to rozmowa gorączkowo się ożywiała.
Gromow temi wykrzyki rozbudzony z zadumy, popatrzał na stół, przypomniał Jakóba, a poznając go, pełen zdziwienia wlepił w niego oczy.
Cygan się już od kwadransa uśmiechał, przypomniawszy także spotkanie przed kilku laty.
Lecz jakże inny teraz był nastrój umysłów i rozmowa!
Gromow siedział długo zapatrzony, aż i Jakób go wreszcie dostrzegł i poznał, skinął mu ręką, witając po włosku.
— A! zawołał, co za traf, wy znowu tutaj!
— A znowu! odparł Gromow, jak widzicie i nieweselszym jak przed laty.
Baron niespokojny zapytał Jakóba pocichu: kto to jest?
— Rosyanin.
Baron lubiący bardzo Rosyan, szczególnie dystyngowanych, a dobrze położonych u dworu już był gotów robić znajomość, gdy Jakób dodał z cicha: Un proscrit!
To wstrzymało Barona, który był człowiekiem porządku i nie wdawał się nigdy z tego rodzaju awanturnikami; z ukosa nań spojrzał, poczuł jakieś zakłopotanie i w duszy sobie rzekł:
Mais que suis-je venu faire dans cette galéze?
Pocieszyło go to że przecież wiecznie tu pozostać nie mieli.
— Państwo także podróżują? zapytał Baron Jakóba.
— My, z musu, odpowiedział Jakób, ja byłem... w powstaniu, zostałem rannym, z Austryi kazano mi wyjechać, szukam gdzieś spokojnego kąta, gdziebym mógł do sił przyjść trochę. Nie jest to dla nas tak łatwém jak się zdaje. W ogóle, wyjąwszy jednę Szwajcaryą, nigdzie nas tak bardzo gościnnie nie przyjmują. W Saksonii ledwieśmy chwilowo cierpiani, we Francyi jest nas za wielu, w Bawaryi nie zawsze, nie wszystkim zostać wolno, w Belgii téż siedzimy na łasce nowego prawa, które dozwala wygnać każdéj godziny.
— Tak, ale pan zapewne, rzekł Baron spiesznie, uregulujesz swoją pozycyą, rząd rosyjski jest bardzo wyrozumiały, dozwala chętnie powrotu... Spodziewam się że pan nie należałeś do żadnéj organizacyi, więc z łatwością pozwolenie otrzymasz powrotu do kraju...
— Być może iż otrzymałbym to pozwolenie gdybym się o nie starał, rzekł Jakób — ale cóż ręczy że przebaczenie dzisiejsze rozciągnie się do jutra? Niestety! żadne tam prawo stałe nie istnieje.
Baron się zmarszczył.
— Stan wojenny, wybąknął, naturalnie... ale to z czasem ustać musi.
— Potem, dodał Jakób, ta prośba o powrót jest zawsze uznaniem winy; naostatek, możnaż dziś z zimną krwią patrzeć na ten stan kraju, nie będąc w stanie nań radzić — skazanemu na bezczynność, lub co gorzéj na działania przeciw przekonaniu?
Baron był niezmiernie zafrasowany, szczęściem Gromow z daleka do rozmowy się wmięszał.
— A nie przepowiedziałżem wcześnie tego co się stało? rzekł ponuro, nie błagałżem ja ażebyście tę nieszczęsną rewolucyą wstrzymali?
— Nie było to w mocy niczyjéj, rzekł Jakób, nikt jéj nie pragnął, zdaje się że w przeznaczeniach Polski było aby tę krwawą przecierpiała łaźnię. Jest w tem palec czy kara Opatrzności!
— A! a! wy wierzycie jeszcze w Opatrzność, zawołał śmiejąc się Moskal, ludzie niepoprawieni i dziecinni. Mniejsza już o to żeście zgubili siebie, ale nas i Europę... tak jest... Patrzajcie co się dzieje, badajcie i rozważcie skutki waszego nierozsądnego porywu. Cała polityka stanęła na tem zwycięztwie, nogą na karkach waszych. Pierwsi wy obnażyliście słabość Anglii, nicość Francyi i spodlenie ostateczne nawet uczucia moralnego ogółu. Po upadku waszym na gruzach podniesiono raz pierwszy chorągiew bezwzględnego, cynicznego egoizmu w polityce.
Dawniéj czyniono źle ale był wstyd, Francya nie robiła nic dla Polski, ale wotowała corocznie protestacyą, teraz co roku wnoszony protest ten pada i świadczy że się nie wstydzą wyznawać system bezduszny[1]. Siła górą! Siła przed prawem!! Europa przyjmuje to i słucha.
Dawniéj drgała jakaś fibra w ludziach na słowa wielkie: swobody, szczęścia narodów, braterstwa ludów, dziś się wszyscy z tych brzmiących wyrazów trefnie naigrawają; dziś to co było wczora sympatyczném, szlachetném, wzniosłém, stało się po prostu śmieszném. Lord Byron walczący za niepodległość Grecyi stał się karykaturą, Don Quichottem.
W ojczyźnie jego mówią otwarcie w parlamencie: nie zrobimy nic dla nikogo; ludzkość nie jest rodziną, nie jest solidarną, każdy u siebie, każdy dla siebie, każdy sobie.
Okrucieństwa i bezprawia których wy padacie ofiarą, Polacy, uznaje Europa za doskonały środek polityczny zjednoczenia, gwałty nazywa surową sprawiedliwością, odjęcie wam praw człowieka, wolności sumienia, wiary, języka, nieposzanowanie własności, potarganie węzłów rodzinnych, — uważa się za polityczną konieczność. Oto są owoce gorzkie waszego powstania.
Jeśli nie wszystkie one zrodziły się na tém drzewie, niemal wszystkich przyspieszyliście dojrzałość.
— Panie, odparł Jakób, jest to droga sromotna i bolesna, ale ludzkość przechodzi te gościńce, aby do swych celów dobiegła.
— Wierzę, zawołał Gromow, ale to są słowa nadziei dla przyszłych pokoleń, a nam! nam co zostało! My więc nie ujrzymy słońca swobody, my się u jéj źródła nie orzéźwim; naszym udziałem patrzeć nietylko na poniżenie rodu ludzkiego ale na zdeptanie prawdy Bożéj.
Baron cicho szepnął do żony.
C’est un rouge enragé!
Mimo gwałtowności tych wykrzyków Moskala, mało kto z towarzystwa nie cieszył się odwróceniem na nie uwagi, odciągnieniem od draźliwszego przedmiotu rozmowy. Ale niemy dramat wejrzeń pod pokrywką udanéj obojętności się odegrywał.
Henryk milczał dotąd kąsając wargi.
— Za pozwoleniem, rzekł mięszając się do rozmowy, na świecie wszystkie głupstwa się opłacają czy je popełnia człowiek czy naród; to co Polska cierpi na to zasłużyła... Moskale mają prawo powiedzieć: odwołaliście się w sprawie do pięści, macie pięść! Wszystko coście chcieli nam uczynić, odrobimy na was.
— Przepraszam pana, przerwał Jakób, Polska nigdy nic podobnego Moskwie uczynić nie chciała; dopominała się o swoje, o to co jéj należało, co jéj wydarto. W powstaniu Polacy tysiąckroć dawali dowody najłagodniejszych usposobień; puszczano jeńców, uwalniano oficerów, oddawano prywatną własność.
— To były głupstwa wasze! zaśmiał się Moskal, nie ma się czem chwalić. Zawsze wy występujecie z temi heroizmami. A jutro puszczony oficer wieszał powstańca co go uwolnił.
Umilkli na chwilę, Jakób rzekł cichszym głosem:
— Nie pora jeszcze może, sądzić o wypadkach, dramat to niedokończony, skutki jego nie pełne, jest zaś tak potężny że następstw jego myśl objąć nie zdoła. To co p. Gromow mówi o wpływie na Europę, jest, niestety, prawdą, ale są inne skutki o których przemilczamy, bo mniéj widoczne kryją się z przed oczów naszych. Krew ofiar nie spłynie darmo. Mimo okrucieństw i pogwałcenia praw wszelkich, na Litwie, w Rusi, w Polsce; mimo nieopatrzności rządu, który środków najniemoralniejszych używa z zuchwalstwem siły co sądzi że wiecznie będzie panią — skutki moralne rewolucyi téj i klęski nie dają się jeszcze ocenić. Bo co dobre i co wielkie rośnie powoli. Widok tego co się z nami dzieje, mimo antidotów patryotycznych, podziała na Rosyą, zaszczepi w jéj łonie myśli, uczucia, rzuci nasiona prawd nowych, krwią naszą podlejemy przyszłość ich i swoją.
— Przepraszam pana, panie Jakóbie, odezwał się Henryk, ale widzę że pan jakoś ciągle identyfikujesz siebie z Polską. My, Izraelici, popełniamy przez to wielki błąd, narażamy się na prześladowania, obudzamy nieufność, gdy pora właśnie najlepsza owładnąć stanowiskiem korzystném. Rosya nas potrzebuje, wyciąga rękę, głupibyśmy byli żebyśmy jéj nie posłużyli za materyał.
Baron miał już głową kiwnąć, ale szczęściem w porę sobie przypomniał że od bardzo dawna żydem być przestał... zatopił się więc w rybie morskiéj, którą właśnie podano.
Rozmowa wstępowała na grunt ogólny bardzo szczęśliwie, wszyscy byli temu radzi, każdy się lękał osobistości, przymówek, żarcików.
— Panie Henryku, odparł spokojnie Jakób, bardzo rad jestem że poruszasz tę kwestyą żywotną. Wiesz jak mnie obchodzi godność mojego narodu, jego losy, obowiązki, przyszłość; jest to przedmiot ważny o którym z chęcią się rozmówię obszerniéj. Wszak pan powracasz do kraju?
— A! naturalnie, rzekł zagadnięty, po co te włóczęgi? do czego te emigracye? Każdy obowiązany jest pracować na tém polu które mu urodzenie wyznaczyło. Źle być może w Polsce, ale to nie uwalnia od obowiązków.
— Zupełnie się z tem zgadzam, odpowiedział Jakób, chyba dla ocalenia życia, przekonania, dla uniknienia męczarni nad siły, można pozostać w emigracyi. Jednak nie mówcie by ona z pewnego względu nie miała swego celu i znaczenia.
Ztamtąd gdzie nie ma swobody słowa, emigracya unosi z sobą cześć prawdy i prawa, w imieniu ich protestuje. To jéj cel główny, najważniejszy, jedyny. Jest ona świadectwem naszéj niedoli przed Europą.
— Ale do czegoż się to zdało, przerwał Henryk, żebrać téj europejskiéj litości i współczucia. Europa o nas wiedzieć nie chce, znać nie chce, opinia przeciwko nam, a w dodatku rozterkami naszemi dajemy się na szyderstwo obcym gorszące. Zabijamy się w opinii, która tylko pozoru do zabicia szuka.
W części masz słuszność, w części nie, odparł Jakób, są ludzie zmuszeni do tułactwa; czeka ich Sybir, szubienica lub katorga od Moskali, daléj wiekuista rządu niewiara... upokorzenie, spodlenie.
Co się tyczy zgorszeń, w istocie jest ich mało, a ta szuja co ich szuka, co je głosi, opinii nam nie odbierze, bo sama zasługuje na pogardę.
Aby nie zaprzeć się prawdy, dodał Jakób, iluż głód cierpi i wygnanie...
— Pan rewolucyą nazywasz prawdą? podechwycił Henryk.
— Nazywam ją nieszczęściem, ale usprawiedliwionym trzydziestoletniém uciskiem... Była nieobrachowaną, fatalną, nierozumną, ale występną nie była... Prawdą nazywam to co mówię tu, a czegobym tam wyznawać nie mógł...
— Co się tyczy rewolucyi, przerwał Gromow, powiem co z innego powodu wyrzekł niedawno Lord Russel — był to gorzéj niż błąd, było to głupstwo.
— Ale to była — konieczność — odparł Jakób. Rosya podżegała do niéj uciskiem nieustannym, upokorzeniami, dzieci nasze hodowała pielęgnując w nich ducha rewolucyi najwymyślniejszemi środkami, skrępowaniem umysłów, doktrynami co wszystko walą a nic nie budują. Naostatek nie mogąc się doczekać upragnionego wybuchu, postąpiła sobie tak, aby go uczynić koniecznym. Dosyć przypomnieć w jakich warunkach zrobiono brankę, jak mówiono o tym wrzodzie, który miał pęknąć...
— Ale powrócimy do żydów, przerwał Henryk, bo ja ich sprawę od polskiéj oddzielam.
— Ja nie, rzekł Jakób.
— Żydzi, dodał Henryk, są dziś panami położenia, wszystko co im chciał dać naród, rząd skwapliwie potwierdził; szlachtę zduszono, ucisk najmniéj dotknął Izraelitów, bo ich kapitały są najmniéj dostępne. Zostali więc jedni ze środkami stosunkowo wielkiemi, w kraju ogołoconym ze wszystkich... Rząd widzi to dobrze, pozwoli i żąda abyśmy zajęli miejsce opróżnione przez szlachtę, woli mojżeszowych niż katolików, trzeba korzystać!
— Żywotne zagadnienie w istocie, odpowiedział Jakób, ale przed niem idzie pytanie. — Czém są dziś żydzi w Polsce? obywatelami kraju, czy pasożytami i kolonistami? — Rozwiązanie jego wskazuje nam nasze obowiązki. Jeśli jesteśmy obcy, przybysze, pasożyci, pilnujmy interesu własnego tylko; jeśli obywatele... na barki nasze spada brzemię ogromne. Myślmy jak je dźwigniemy. Nikt z nas nie przyzna się by był tu jeszcze przybłędą z kramikiem i włóczęgą; mamy więc obowiązki względem ziemi, współobywateli, ludu, kraju, nawet pamiątek jego i przeszłości.
Jakób wyrzekł to z prawdziwém natchnieniem, ale znać było że oprócz Henryka, który rad był się z nim sprzeczać i zbijać go, wysoki ten nastrój rozmowy poczynał nużyć i niecierpliwić wszystkich. Tilda tylko słuchała z uwielbieniem dla ukochanego, Baronowa z roztargnieniem, Gromow obojętnie, Baron niespokojnie oglądając się czy kto nie podsłuchuje.
— Bardzo to zręcznie pan wyprowadziłeś, rzekł Henryk, ale wątpię ażeby większość współwyznawców zgodziła się z panem na obowiązki i chciała je zrozumieć. Wzięci jako naród, chociaż rozpierzchły, składamy się z rozmaitych warstw ludzi; nie wszyscy możemy się policzyć do inteligencyi, a w krew naszego pospolitego ludu wszczepione jest rozumne samolubstwo zachowawcze, które przedewszystkiém szuka własnego interesu.
— Dotykasz pan już, przerwał Jakób, nie kwestyi żydów w Polsce, i nie tych żydów o których ja mówiłem szczególniéj, mających wykształcenie większe i środki, ale w ogóle kwestyi narodu naszego na całym świecie. Zgadzam się chętnie na przeniesienie jéj na to pole.
W istocie i dla nas też rozstrzyga się dziś zadanie życia lub śmierci. Wieki przywilejów ustały, ustały z niemi epoki wyłączności, parjasów, przesądów krwi i plemion. Wszędzie prawie przypuszczeni jesteśmy do praw obywatelskich, do równości z chrześcianami, mamy na wsze strony otwarte pola do słowa i czynu. Mamy w rękach część znaczną prasy, środki do podtrzymania jéj i kredyt całéj Europy, to jest byt państw, pokój, wojnę, niewolę i swobodę.
Doszliśmy do tego stanowiska niechybnie przeważnego w Europie, czém? — niedolą, szkołą ucisku i prześladowania, które w narodzie silnym wyrobiły i wady wielkie i wielkie przymioty. Winniśmy to wyłączeniu nas z ogółu, które skupiało; nękaniu, które hartowało; pogardzie, która odosobniała; — nareszcie wyrobionéj tém wszystkiém miłości swéj narodowości, wiary, pamiątek. W nich długo całą znajdowaliśmy pociechę.
Niewolnicy na łaskę oddani ciemiężcom, heloci, zbieraliśmy grosz, aby się nim wykupić oprawcom, grosz, który się dzisiaj stał orężem naszym, gdyśmy porówni z katem stanęli u uczty życia.
Położenie dzisiejsze wkłada na nas ogromne obowiązki. — Nie łudźmy się i nie zapierajmy tego prawa, które pierwszy dał nam prawodawca — pamiętajmy że tylko czyny zgodne z moralnością prowadzą do żywota, do szczęścia, do chwały... krzywe drogi często są różami słane, ale wiodą do przepaści, w których giną narody.
Pokolenia są niczém — te zgniecione być mogą niesłusznie przez dzikich oprawców — ale zemsta Boża przychodzi choć późno... a zawsze przychodzi.
Od postępowania naszego dziś w świecie, w Polsce, zależy przyszły byt Izraela... lub zlejemy się z pogany dzisiejszego wieku — i zginiemy, albo po nad nich wyrośniem siedmioramiennym świecznikiem.
Im większe siły tém straszniejsza odpowiedzialność — chciałem powiedzieć przed Bogiem — ale wiem że na to uśmiechnie się wielu — więc przed prawem nadaném światu, które jest niezłomne.
Możemy pogwałcić to prawo, nie spełnić obowiązków, pójść ślepo za interesem chwili — ale to nam nie ujdzie bezkarnie.
W Polsce także spełnienie obowiązków naszych rozstrzyga o przyszłości żydów — Polska wydana na łup sile, która nie zna ograniczenia i buntuje się nawet przeciwko idei moralnéj ilekroć ona jéj staje na drodze, mamy do wyboru cierpieć z narodem za prawdę, lub stanąć po stronie fałszu i ucisku, pokłonić się Baalowi. Poddawszy się mu, służąc za narzędzie... będziemy nieochybnie pochłonięci, pożarci; wspomagając, ratując, cierpiąc... okupujemy sobie przyszłość świetną i wielką.
Położenie Polski dzisiejsze z żadnego narodu współczesnego losem porównać się nie daje... Szał unifikacyi opanował Rosyą — nazwano sobie patryotyzmem tę zdradę kraju, która mu nieprzejednanych robi nieprzyjaciół, lub krocie ludzi z niego wyrzuca, jak Tatarów z Krymu, jak z Kaukazu Czerkiesów, jak Polaków z Polski.
Nie dosyć na tém, cały świat zagarnięto w przymierze przeciwko żywiołowi polskiemu; sąsiednie mocarstwa idą za polityką Rosyi posłuszne, zaślepione; inne które umiano przestraszyć rewolucyą, choć z litością pozorną, nękają pocichu, podstępnie gniotą, nawet nieszczęśliwe wychodztwo. Jest to bezprzykładne, straszliwe — ale jeśli kogo to nas powinno obudzić do serdecznéj litości, współczucia i pomocy... Uznani braćmi, powinniśmy się niemi pokazać w istocie; bądźmy nieszczęśliwym pomocą, pociechą, ratunkiem, nie odestępujmy ich w chwili znękania... to nasze zadanie dzisiejsze!
— Romantyczne! poetyczne! heroiczne! prześliczne! rzekł Henryk śmiejąc się, ale nie ma w Polsce trzech ludzi, którzyby to zadanie tak pojmowali jak pan... a wszyscy je widzą zdrowo jak ja. Naprzód zawsze: prima charitas ab ego... potrzeba nam ocalić siebie, a więc zmuszeni jesteśmy zerwać z Polską, co nam łatwo, bo silne węzły nas z nią nie łączyły; powtóre, powinniśmy wypotrzebować, zużytkować położenie nasze... skorzystać zeń.
— Powinniśmy utrzymać stanowisko, zyskać siły, przerwał Jakób — ale to nam wcale nie przeszkadza spełnić zadanie jak ja je rozumiem.
— Przeszkadza... szlachta była, jest i będzie nam nieprzyjazną.
— Przeczę temu, odparł Jakób.
— Ja utrzymuję że tak jest, sprzeczał się Henryk — bo ja jéj nienawidzę, bo jéj nie cierpię, bo pamiętam jéj upokorzenia ojców naszych... bo...
— O panie! zawołał Jakób, uderzmy się w piersi licząc cudze grzechy, a myż bez winy?? Stali arendarze ojcowie i dziadowie nasi u progu magnatów ich dziadów; ależ spojrzcie na przedpokoje dzisiejszych krezusów naszych, na miny pokorne tych panów herbownych, którzy w nich z lokajami wespół na audyencyą czekają. Nie oddaliżeśmy już upokorzenia z procentem? nie nasyciliżeśmy brzydkiego zemsty uczucia?
Noblesse oblige, mówiła szlachta, ja powiem inaczéj, toute force oblige. Jedni chyba Moskale mogą tego nie rozumieć że kto siłę ma bez szlachetności, wspaniałomyślności, łagodności, ten nie Bożą ma siłę, ale bydlęcą...
To co zowiemy pomstą, a co się powinno nazywać sprawiedliwością, zostawmy Bogu, bądźmy nie drobnemi zjadliwemi stworzeńkami, ale ludźmi wielkiego ducha.
Walka nasza z chrześciaństwem, jeśli istnieje jeszcze, na tém stoi byśmy przekonali chrześcian iż moralność nasza od ich moralności niższą nie jest, że wielkie prawdy miłości bliźniego, ofiary, braterstwa, zapisane są już w naszym zakonie; że to co w nim na pozór się im przeciwi, dorzuciły wieki ciemnoty i ludzie namiętności...
Zamilkł, Henryk śmiał się i ruszał ramionami.
— Wszystko to słowa, rzekł, fakta dzisiejsze kłam waszym teoryom zadają... Od pognębienia Polski nowa idea zapanowała Europie, jak ten pan słusznie powiedział: Siła przed prawem; — i druga: każdy dla siebie; i trzecia: interes materyalny. Z wielkich mrzonek, o swobodzie, braterstwie i t. p. zostały tylko suche kości, nikt ich nie wskrzesi...
Jakób się uśmiechnął.
— Gdyby ktoś z was czytywał jeszcze księgi święte, przypomniałbym mu owo widzenie Ezechiela... ono pole usłane kośćmi suchemi, na które tchnął ducha Pan i oblokły się ciałem i stały się olbrzymów zastępem, ale...
Obejrzał się Jakób, w istocie wspomnienie o widzeniu Ezechiela skutek zrobiło dziwny, wszyscy udawali że nie słyszą... stawał się tak kompromitującym, że mu ucha dać nie chciano.
Musiał zamilknąć.
Z uśmiechem dobrodusznym zwrócił się do żony i rzekł:
— Nieprawdaż że Włochy są cudowne!
— Nigdy mi się tak wspaniałemi, tak uroczemi nie wydawały.
— A pani jak je znajduje? zapytał Jakób Baronowéj.
— Ja, przyznam się panu, że szanując tradycye które nakazują mi je widzieć pięknemi; muszę im przyznać nader malowniczą fizyognomią, ale... nie mogę powiedzieć szczerze aby ten kraj pusty, zniszczony, zawalony gruzami, żyjący na grobowiskach, przyjemne na mnie czynił wrażenie. Ja prozaicznie, wolę Paryż.
— To herezya w istocie! zawołał Jakób, Paryż jest czémś tak antypatyczném.
— A! godziż się to mówić! krzyknął Baron.
— Przepraszam, odparł Jakób, ale dla ludzi różnych, jak dla innych istot, są kraje właściwe, dla nich stworzone. Z tęsknotą, poezyą, smutkiem w duszy trzeba jechać do Włoch, z prozą żywota ubraną w kwiatki do Niemiec, z przemysłem do Anglii, z weselem i żądzą życia i użycia, do Paryża.
— No? a do nas do Polski? podchwycił Henryk urągająco.
— Do nas, z pragnieniem męczeństwa i podniesionym ducha nastrojem, rzekł Jakób.
— Słusznie jednak dziś śmieją się z téj polskiéj teoryi męczeństw i bezrozumem ją nazywają, przerwał antagonista.
— Wiem, rzekł Jakób, ale pan Bóg ma swą teoryą od któréj dla ludzkich szyderstw nie odstąpi...
— A! uroczy Paryż! szepnęła Baronowa. Mąż potakiwał z uśmiechem.
— To pewna że męczyć się można wszędzie, rzekł, ale się żyje tylko w Paryżu, no... a może trochę w Londynie...
— Zimny i mglisty! zarzuciła żona.
Henryk wśród téj rozmowy niekoniecznie idącéj gładko, dosiadywał uparcie, poglądał na zegarek, potrzebował jechać, ale dwie te kobiety, przykuwały go do miejsca... Poił się goryczą ich widoku, oderwać nie mógł.
Dano mu znać że veturyn jego czekał, kazał go odprawić.
Tymczasem obiad zbliżał się do wetów nieuchronnych, do fig, twardych gruszek, zielonych winogron i nadgniłych brzoskwiń.
— Mój Boże, rzekł Baron, cóż to za porównanie tych nędznych owoców, pod takim klimatem, do podawanych w Paryżu... tego nawet w usta wziąść nie można....
C’est abominable! dodała Baronowa.
— Państwo jedziecie do Genui? spytała Muza Jakóba.
— Tak pani, ale nie dziś jeszcze....
— My musimy tam być przed wieczorem... jedziemy dziś na teatr, ciekawa rzecz jak tu na prowincyi śpiewają.
Zaczęto powoli ruszać się od stołu, Muza odciągnęła na bok dawną przyjaciółkę, aby z nią trochę pomówić sam na sam.... Baron podał parę cygar Jakóbowi, a nawet Henrykowi, ale mówić o czém nie miał, nie chciał czy nie raczył... Pilno mu było wyrwać się z tego ukropu który go parzył ze stron wszystkich... Henryk siedział a siedział na złość. Gromow z cyganem zeszli się na osobną pogadankę i gwarzyli.
— A! kochana Tildo? spytała Baronowa odprowadzając ją w ciemny labirynt groty, jestżeś szczęśliwą?
— A! nad wyraz wszelki... szczęśliwą o ile człowiek być może.... Moje życie zatruwa tylko wspomnienie ogólnych nieszczęść kraju... myśmy wygnańcy... co krok spotykamy nieszczęśliwych braci... znajomych, ziomków.
— A! moja droga, obojętnie rzekła Baronowa, człowiek się o to nieustannie, wszędzie ocierać musi.... Ale Jakób...
— Jakób jest najlepszym z ludzi. Jakób jest dziś więcéj niż kiedy ideałem moim.
— A widziałaś, dodała ciszéj Baronowa, tego okropnego człowieka... Henryka. Jestem odważną ale patrząc nań zimnym oblewałam się potem... zdawało mi się że z nożem porwie się na nas....
— O! odpowiedziała Tilda smutnie, nie jest tak popędliwy... a wiele, wiele przebaczyć mu trzeba, bo cierpi...
— On! on! rozśmiała się Muza, o! ja go znam lepiéj, bardzo się łatwo i niewymyślnie pociesza....
Zamilkły.
Baron który pragnął uciec ztąd jak najprędzéj, zarządził po cichu małą intrygę.... Powóz zaszedł proprio motu, mąż zaczął zbierać gałganki żony, pakował się, zawijał, chrząkał, mówił głośno... dwie kobiety wyszły nareszcie z cieniów groty.... Pożegnanie było krótkie, Henrykowi skłonili się z daleka, on im; Jakób z żoną odprowadził ich do powozu....
Świetna gwiazda znikła w tumanach kurzawy gościńca.
Henryk siedział uparcie, wiedząc że przytomnością swą dokuczać może, ale Tildę Jakób odprowadził na górę, a sam nie rychło, nie chcąc okazać wstrętu i obawy, zszedł znowu do groty.
Zapalono cygara, zbliżył się cygan także, Gromow przysunął, gwarzyli.... Henryk przybity nie mięszając się do rozmowy, nie ruszał się wszakże z miejsca.
Ograniczyła się więc pogadanka na ogólnikach między Jakóbem, Gromowem i cyganem, który się jak zawsze przeraźliwie nudził i dowiadywał tylko czémby mógł rozerwać. Gromow widział przyszłość czarno.... Jakób jeden był spokojny.
— Człowiek, rzekł wysłuchawszy narzekań, nigdy rozpaczać nie ma prawa. Jeźli mu chodzi o los jego własny, to małość ducha, to dziecięcy płacz nad skaleczonym paluszkiem; jeźli o ludzkość, to ślepota. Jest w dziejach ciąg rozumny, który głupotę i złość ludzką przełamać musi. Ludzie po swojemu kierują sprawami świata, ale nie są w stanie złamać jego prawa i losów przemienić. Trzeba czekać a burze przejdą....
— Ale nim słońce wejdzie, rosa oczy wyje! rzekł Gromow.
— Nasze oczy, może, ale oczy dzieci naszych widzieć będą słońce.... Nie jesteśmy człowiekiem ale ludzkością, w losach pojedyńczéj jednostki nie ma téj całości jaka jest w dziejach, jednostki są to kamienie budowy....
— Zaprawdę, przerwał w téj chwili Henryk wstając, pan, panie Jakóbie, jesteś ze wszech miar człowiekiem szczęśliwym; masz wiarę, cel wżycie, spokój, no — i na niczém ci nie zbywa.
— A pan? nie możeszże pozyskać tego wszystkiego?
— Nie, odparł Henryk, ja życie wycisnąłem jak cytrynę, smaku w niém nie ma, została łupina, żyję bez celu, nie wierzę w nic, wszystko niemal śmieszném mi się wydaje... choroba wieku. Pańskie mrzonki lepsze są od rzeczywistości.
— Ale ja ich wcale nie mam za mrzonki, odparł Jakób, dla mnie są one rzeczywistością żywą, a wasz ten realizm trupem i zgnilizną.... Daruj mi pan, wracasz do kraju, jest tam wiele do czynienia, chciéj, żądaj, śmiej, a natchniesz nowym duchem życie swoje....
Henryk śmiał się ale boleśnie.
— Pojadę, rzekł z cicha, ale nie do kraju jeszcze, i nie po to co wy mi radzicie tak zbawiennie, mam teraz co innego do roboty.... Zgadnijcie?! Ruszę w ślad za Baronem i Muzą, będę ich ścigał, nastręczał się im, nudził i męczył szyderską fizyognomią, chodził za nimi krok w krok, to doskonale się ubawię i nasycę....
Ale każdy ma swoje smaki, naturę, charakter... mnie szatan widać w pieluchach kołysał... zostało mi coś z natury téj niańki Cha! cha!
Rozśmiał się dziko, wziął za kapelusz i wybiegł, wołając: Jeszcze muszę się im dziś pokazać w teatrze....
Już dla tego samego że Henryk do Genui pospieszył, Jakóbowstwo pozostali w Sestri.

Po nad uspokojone morze wszedł księżyc blady, noc była prześliczna, pusto i cicho w małéj mieścinie. Na placyku przed kościołem kilka kobiet przy latarkach sprzedawały owoce, gdzieniegdzie z otwartego okna odzywała się gitara i śpiew wieczorny, parami młodzież przechadzała się pod platanami. Na wybrzeżu jeszcze kilkoro dzieci bawiło się wśród fali łagodnie rozpływających na piasku.
Szkielety budujących się bark pełne życia i stukotu we dnie, odpoczywały i zasypiały, czarne ich boki szeregiem opasywały wybrzeże jakby twierdze jakieś dziwaczne.
Tilda i Jakób wyszli nad brzeg morza, biedna kobieta była czegoś zbolała i smutna, otworzyły się rany wspomnień przeszłości, oczy miała wilgotne i pierś wezbraną.
— Wszak odjechali wszyscy? spytała.
— Odjechali, rzekł Jakób. Spojrzyj jak pięknie świeci ten księżyc nad morzem, jaka cisza i majestat w téj naturze, która nam przypomina niezmiennością praw swoich, że i duchowe prawa są równie niezmienne, że i my pogodném czołem na wszystkie świata przygody patrzeć powinniśmy.
— Tak, przerwała Tilda po cichu, ale dajże wszystkim serca żelazne, coby mogły nie boleć od wspólnych nieszczęść świata, kraju, braci.... Nauczyłam się i ja od ciebie wierzyć w sprawiedliwość, w nieubłagane prawo Boże; dumna jestem z tego, czuję, że sprawa wszystkich uciśnionych kiedyś odniesie zwycięztwo... ale my... ale pokolenia całe.... Te krocie ludzi pod lodami Sybiru, zakute w łańcuchy, te niewiasty polskie z niemowlętami na rękach, idące przy taczkach katorżników, ci starcy z tęsknoty konający na bezludziu moskiewskiém, te popalone miasta, sprofanowane domy, urągowisko niedoli... jakże na to patrzeć, wspomnieć to bez łez krwawych....
— Uwierz tylko w to, przerwał Jakób, że nic w świecie nie uchodzi bezkarnie, że prawda musi zwyciężyć, że te tysiące ludzi, ofiar, niosą za stopami swemi idee i nawracają sobą; że żadna z tych łez nie pada niepomszczona, że żaden jęk nie rozwieje się daremnie, a w męztwie czerpajmy siły do ofiar... i daléj, daléj, daléj, pracownicy przyszłości.... Idźmy tłuc kamienie na gościńcach handlarzy wieku, w kamieniach tych dłoń wygnańca uściele drogę mającemu przyjść tryumfowi prawdy.
Świat zaparł się moralności, prawa, szlachetnych swych młodzieńczych popędów, i dójdzie do krańców bezbożnego szału, aż rozbiwszy się o nie, zawrócić będzie musiał.
Cóż znaczą męczarnie ludzi w wielkiem morzu wieków, życiu świata?...
Ręka w rękę, podpierając się wzajem, wleczmy się drogą ciernistą... nad nami Ten co był... co jest i będzie na wieki.




  1. Co gorzéj, corocznie przychodzą petycye przeciwko przyjmowaniu Polaków do służby publicznéj, a sprzymierzeńcy Budberga ich bronią! P. A.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.