Ziemia (Zola)/Część pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

O siódmej rodzice Fouan, Kozieł i Jan, wstawszy od stołu, poszli do obory, służącej za mieszkanie dwom krowom, które Róża oddawca już chciała sprzedać. Zwierzęta, uwiązane w głębi koło żłobu ogrzewały wnętrze budynku wyziewami swego ciała i podściółki, w kuchni zaś zimno już było wieczorem po wygaśnięciu kilku polan, rozpalonych dla ugotowania obiadu. Dlatego też, podczas zimy, odbywano tu wieczornicę bez innego zachodu, prócz przyniesienia małego, okrągłego stolika i kilkunastu starych krzeseł. Wygodnie tu było, obszernie, plecy rozgrzewał im ciepły oddech krów, które leżały w słomie, przeżuwając. Każdy z sąsiadów przynosił po kolei świecę; wielkie cienie migały po gołych, zakurzonych ścianach, dochodząc aż do pajęczyny, zawieszonej u wiązań pułapu.
Olbrzymka przyszła najpierwsza z pończochą i z drutami. Nadużywając praw, przysługujących jej sędziwemu wiekowi, nie przynosiła nigdy świecy a wieśniacy obawiali jej się do tego stopnia, że nawet brat nie śmiał nigdy przypomnieć tego zwyczaju. Zajęła natychmiast najwygodniejsze miejsce i przysunęła do siebie lichtarz, nie troszcząc się o zebranych sąsiadów. Obok krzesła postawiła laskę, z którą nie rozstawała się nigdy. Połyskujące kryształki śniegu topniały na rzadkich włosach, sterczących gdzieniegdzie na jej głowie.
— Czy pada jeszcze? — zapytała Róża.
— Pada — odparła krótko.
Rzuciła przenikliwie spojrzenie na Kozła i na Jana, potem zacisnąwszy wązkie usta, pochyliła głowę nad robotą.
Wieśniacy schodzili się powoli; wkrótce przyszła Fanny, którą przyprowadził syn jej Nènesse, bo Delhomme nie bywał nigdy na wieczornicach; tuż za nią weszły Liza i Franciszka i śmiejąc się otrzepywały śnieg, który pokrywał ich odzież. Liza zarumieniła się lekko, spostrzegłszy Kozła. On zaś śmiało i spokojnie patrzył na nią:
— Jak się miewasz, Lizo, od czasu, jakeśmy się nie widzieli?
— Nieźle, dziękuję.
— Chwała Bogu!
Tymczasem Palmyra wśliznęła się cichaczem przez na wpół rozchylone drzwi, usiadła w kącie, skulona, usiłując ukryć się przed wzrokiem babki. Nagle zerwała się na równe nogi, posłyszawszy jakiś hałas na drodze. Słychać było śmiechy, krzyki, gwizdania, głośne łkanie i rozpaczliwe wzywanie pomocy.
— Ach! pewnie te podle dzieciaki znów znęcają się nad nim! — wykrzyknęła.
Skoczyła do drzwi, otworzyła je i mrucząc jak lwica, wybiegła na drogę, by oswobodzić brata od złośliwych żartów Flądry, Delfina i Ernesta. Ten ostatni przyłączył się przed chwilą do dwojga pierwszych, którzy ścigali biednego kalekę, rzucając w niego gałkami śniegu. Hilarion zadyszany, zmęczony wszedł do obory, kołysząc się jak kaczka na swych krzywych nogach. Ślina mu ciekła z potwornie wykrzywionej gęby, bełkotał i jąkał się, nie mogąc wytłomaczyć siostrze, co się stało. Trząsł się ze złości, że nie miał siły schwycić którego z tych urwisów i obić ich należycie. Skarżył się ze łzami, że go obili gałkami śniegu!
— Ach! jak on kłamie! — powiedziała Flądra, udając niewiniątko — patrzcie, jak mnie ugryzł w palec!
Hilarion chciał coś odpowiedzieć ale nie mógł wykrztusić ani słowa, dławił się, bełkotał, podczas, gdy Palmyra uspokajała go, obcierała mu twarz chustką i nazywała go swym pieszczoszkiem.
— No skończcie już raz, — odezwał się wreszcie Fouan. — Gdybyś nie był takim niedołęgą, nikt by cię nie prześladował... Posadź że go przynajmniej i niech siedzi spokojnie!.. A wy, smarkacze, ani mi się ruszyć! Jak które słowo piśnie, wezmę za uszy i odprowadzę do rodziców.
Ale gdy idyota wciąż bełkotał, chcąc, żeby mu słuszność przyznano, Wielka, której oczy iskrzyły się gniewem, schwyciła swą laskę i uderzyła nią tak silnie w stół, że aż wszyscy podskoczyli. Palmyra i Hilarion oniemieli z trwogi, przysiedli na gołej ziemi, nie śmiejąc poruszyć się nawet.
Wieczerza zaczęła się wreszcie. Kobiety zasiadłszy koło stołu, przy jednej świecy robiły pończochę, przędły i naprawiały odzież, nie patrząc wcale na robotę. Dalej nieco usiedli mężczyźni i paląc fajki, rzadko kiedy wtrącali się do rozmowy, dzieci zaś schowały się w kąt obory, gdzie biły się, szczypały jedne drugie, zatykając sobie usta, aby nie parsknąć śmiechem.
Czasami opowiadano rozmaite bajki: to o czarnej świni, która, trzymając czerwony klucz w ryju, pilnowała wielkich skarbów; to o jakiejś bestyi z Orleanu, która miała twarz człowieka, skrzydła nietoperza, włosy do samej ziemi, dwa rogi i dwa ogony: jeden do wieszania się na drzewach, drugi do zabijania. Potwór ten pożarł jakiegoś podróżnego z Rouen, pozostawiwszy z niego tylko buty i kapelusz. Innym znów razem rozpoczynano nieskończenie długie historye o żarłocznych wilkach, które niegdyś przez całe wieki wyniszczały Beaucyę. Dawnemi czasy, gdy Beaucya — dziś naga i ogołocona z drzew, posiadała jeszcze resztki dawnych swych nieprzebytych lasów, stada wilków, pędzonych głodem, wychodziły w zimie z tych zarośli i rzucały się na bydło. Wilki owe pożerały nawet kobiety i dzieci. Starzy ludzie przypominali sobie, jak podczas wielkich zawiei śnieżnych, stada wilków przychodziły nieraz do wiosek i miasteczek: w Cloyes słyszano ich wycie na placu Świętego Jerzego; w Rognes wdzierały się pod drzwi nie domkniętych owczarń i obór. Dalej też same przypowiastki powtarzały się z nieskończonemi odmianami: to o jakimś młynarzu, napadniętym przez pięciu wilków, który odstraszył ich, zapaliwszy zapałkę; to o jakiejś dziewczynce, która uciekała przeszło dwie mile przed zgłodniałą wilczycą i została pożartą dopiero na progu swojego domu, gdy upadła; to wiele innych jeszcze historyj o wilkach, o wilkołakach, o ludziach, którzy przemienili się w dzikie zwierzęta, o potworach, które wskakiwały na plecy ludzi, włóczących się w nocy po drogach. Potwory te — według słów legendy — zmuszały nieszczęsnych do biegania ile sił starczy, tak długo... tak długo, aż zmęczeni, zdyszani, padali martwi na ziemię.
Z pomiędzy wszystkich historyj, opowiadanych przy cienkiej łojówce, najbardziej jednak wdzierały się w pamięć i wyobraźnię dziewcząt, bywających na wieczornicach, opowiadania o zbrodniach „Przypiekaczy“, słynnej bandy zbójeckiej z okolic Orgères. Dziś jeszcze po sześćdziesięciu latach, cała okolica drżała na samo ich wspomnienie, a dziewczęta, po takiem opowiadaniu, uciekały jak szalone do domu, oglądając się ze strachem, czy zbójcy nie kryją się gdzie w cieniu drzew. Owych „przypalaczy“ setki były całe; bandy ich składały się z włóczęgów, z rozbójników, żebraków, dezerterów, ludzi udających handlarzy, z dzieci i z kobiet żyjących z kradzieży, zbrodni i z rozpusty. Jak wojska regularne, dobrze uzbrojone i karne — wedle dawnego autoramentu — korzystając z zamieszek Rewolucyi, przychodzili oni oddziałami całemi, oblegali domy, stojące na ustroniu dokąd wpadali „jak bomby“, wybijając taranami drzwi i okna. Gdy noc zapadła, jak wilcy wychodzili z lasu Dourdan, to znów z zarośli w la Conie i z innych niedostępnych kryjówek swoich; razem z ciemnościami strach ogarniał wszystkie folwarki Beaucyi od Etampes aż do Châteaudun i od Chartres aż do Orleanu. Z pomiędzy popełnionych przez nich okrucieństw, najczęściej przypominano sobie w Rognes rabunek folwarku Millouard, odległego o parę mil tylko. Piękny Franek, słynny herszt bandy, następca Kwiatu Cierniowego, wziął ze sobą tej nocy najodważniejszych i najzręczniejszych towarzyszy. Był więc z nimi słynny Rak z Auneau, jego zastępca, Wielki Smok, Breton Przetrącony, Bliźniak, Janek Bez palca i z pięćdziesięciu innych; wszyscy mieli twarze pomazane sadzami. Najprzód zepchnęli bagnetami do piwnicy wszystkich ludzi folwarcznych, sługi, parobków i pastuchów, potem dopiero „przypiekli“ właściciela folwarku, ojca Fousset, którego tylko jednego zatrzymali w pośród siebie. Wyciągnęli mu nogi po nad węglami, żarzącemi się w kominie i zapalili mu włosy na brodzie i na całem ciele pochodniami, skręconemi ze słomy. Potem wrócili do nóg i ponacinali je nożami, aby go płomień głębiej dopiekał. Dopiero gdy stary zdecydował się powiedzieć gdzie ukrywa pieniądze, puścili go i uciekli, zabrawszy ze sobą znaczne łupy. Fousset miał jeszcze dość siły, by się dowlec do sąsiedniego domu i umarł dopiero w parę lat później... Zawsze i niezmiennie opowiadania te kończyły się historyą procesu i stracenia w Chartres całej bandy „przypiekaczy“, którą Jednooki Jouy, przekupiony przez władze, wydał w ręce sprawiedliwości. Proces to był potworny, samo śledztwo trwało półtora roku, a podczas śledztwa sześćdziesięciu czterech z pomiędzy oskarżonych umarło w więzieniu w skutek zarazy, jaką ich własne nieczystości wyrodziły. Po ukończeniu śledztwa, pozwano przed sąd przysięgłych stu piętnastu winnych, z których trzydziestu trzech zdołało umknąć. Przysięgłym postawiono siedm tysięcy ośmset pytań, a odpowiedzi ich, spowodowały ogłoszenie dwudziestu trzech wyroków śmierci. Po wykonaniu wyroków, kaci w Chartres i z Dreux pobili się przy dymiącem krwią rusztowaniu, dzieląc się szatami ściętych zbrodniarzy!...
Zabójstwo popełnione niedawno około Janville, przywiodło im raz jeszcze na pamięć okropny rabunek folwarku Millouard. Fouan opowiadał właśnie o skardze, jaką Rak z Auneau napisał w więzieniu, gdy nagle kobiety wzdrygnęły się, usłyszawszy jakiś niezwykły hałas na drodze, jakby krzyki, szamotania się i przekleństwa. Wszystkie zbladły i natężyły słuch, drżąc ze strachu, czy za chwilę nie wpadnie tu „jak bomba“ gromada czarnych rozbójników. Kozieł, najodważniejszy ze wszystkich, poszedł otworzyć drzwi.
— Kto tam idzie?
W tej chwili zobaczono Hyacynta i polowego, którzy, pokłóciwszy się z Macqueron’em wyszli z karczmy, zabrawszy z sobą karty i świecę, aby gdzieindziej skończyć rozpoczętą partyę. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, przekonawszy się, kto stał się powodem ich strachu.
— Wejdźcie, tylko sprawiajcie się cicho — rzekła Róża, uśmiechając się do swego syna. — Dzieciaki wasze są tu oddawna, zabierzecie je z sobą do domu!
Hyaoynt i Bécu usiedli na ziemi, tuż przy krowach, postawili świecę między sobą i grali dalej: atut! atut! i wciąż atut! Ale rozmowa skierowała się teraz na inny temat: zaczęto mówić o Wiktorze Lengaigne i o dwóch innych chłopcach, którzy w lutym mieli stawać do wojska. Kobiety spoważniały, mówiły powoli, smutnie kiwając głowami.
— O! nie! to wcale niezabawne! — westchnęła Róża.
— Ach! ta wojna! — ubolewał Fouan — ile nam ona złego robi. Rolnictwo przez nią upada!... Tak... tak... zabierając chłopców, pozbawiają nas najsilniejszych rąk do pracy... A później wróciwszy z wojska, są już zupełnie inni, ani chcą patrzeć na pług... Wołałbym cholerę niż wojnę!
Fauny przestała robić pończochę.
— Nie pozwolę nigdy na to — oświadczyła stanowczo — żeby Ernest miał iść do wojska. Pan Baillehache tłómaczył mi, w jaki sposób można się uwolnić: wszyscy się zbierają, każdy składa pewną ilość pieniędzy, za które potem wykupuje się tych, co wyciągnęli zły bilet.
— Trzeba być bogatym na to — wtrąciła sucho Olbrzymka.
Bécu, który tasował właśnie karty, pochwycił te słowa w przelocie:
— Ach! do kroćset stu tysięcy! nic tak nie wyrabia człowieka jak wojna! Kto nie był nigdy na wojnie, nie może mieć o niej pojęcia. To jedyna rzecz! patrzeć spokojnie na kule latające w powietrzu! Ot! tam naprzykład, u murzynów....
Przymrużył lewe oko, Hyacynt spoglądał na niego znacząco, uśmiechając się ironicznie. Obydwaj byli niegdyś z wojskiem w Afryce: polowy w pierwszych latach po zawojowaniu, Hyacynt znaczniej później — podczas ostntnich rozruchów. Jakkolwiek nie w jednym czasie służyli, mieli przecież wiele wspomnień wspólnych: przypominali też sobie, jak nawlekali na sznurek — niby paciorki — uszy obcięte beduinom, jak wysmarowawszy oliwą skórę jeńców, przywiązywali ich do płotu i zatykali im wszystkie otwory. Szczególniej Hyacynt powtarzał nieraz historyę, słuchając której wieśniacy pokładali się od śmiechu: schwytawszy kiedyś jakąś kobietę, wielką jak kobyła, zdarli z niej ubranie, wetknęli jej z tyłu zapaloną fajkę i puścili ją nagą do wsi.
Cóż u dyabła! — zawołał Bécu, zwracając się do Fanny, czy chcesz zrobić babę z twego Ernesta? Ja tam z pewnością oddam Delfina do pułku, zobaczycie!
Dzieci przestały się bawić, Delfin, który za smakwał już w pracy około roli, podniósł na ojca — swą dużą okrągłą głowę.
— Nie pójdę do wojska! — odparł stanowczym głosem.
— Co gadasz? poczekaj, ja cię nauczę odwagi, ty niedobry francuzie!
— Nie pójdę do wojska, chcę zostać w domu.
Polowy podniósł rękę i zamierzył się na syna, ale Kozioł go powstrzymał.
— Zostaw — że tego dzieciaka w spokoju... On ma słuszność. Albo oni go tam potrzebują? Inni pójdą bez niego... Człowiek nie po to na świat przychodzi, aby rzucał swoją chatę i szedł jak bydlę na rzeź dla jakichś bredni, o które nikt nie dba. Ja tam nigdy nie wychodziłem z kraju i dobrze mi z tem.
Istotnie, wyciągnąwszy niegdyś dobry bilet, spędził on całe życie w tych stronach, znając tylko Orlean i Chartres, nie wychodząc nigdy po za granice płaskiej Beaucyi. Zdawał się szukać w tem chluby, że wyrósł na swojej ziemi, — bo stanął dumnie, rozglądając się w około, wszystkie kobiety patrzyły na niego.
— Tacy chudzi, mizerni, wracają zawsze z wojska — nieśmiało wtrąciła Liza.
— A wy, kapralu, czy byliście daleko? — spytała stara Róża.
Jan dotąd przysłuchiwał się rozmowie, nie odzywając się wcale. Teraz powoli wyjął fajkę z ust:
— Dosyć daleko — odparł. — Ale jednak nie w Krymie. Już miałem tam wyruszyć, kiedy wzięto Sewastopol.... Potem znowu we Włoszech...
— A co to takiego te Włochy?
Pytanie to zdziwiło go widocznie, zawahał się, odgrzebywał w pamięci dawne wspomnienia.
— We Włoszech to tak samo, jak u nas; są tam i pola i lasy i rzeki....
— Więceście się tam bili?
— O! i to jak jeszcze!
I znów włożył fajkę do ust, nie spiesząc się wcale, chociaż Franciszka, która nie spuszczała z niego oka, czekała niecierpliwie dalszego ciągu opowieści. Inne kobiety również były zaciekawione a Olbrzymka raz jeszcze uderzyła laską o stół by uciszyć Hilariona, który jęczał żałośnie, bo Flądra dla zabawki kłuła go szpilką w ramię.
— W strasznych byliśmy opałach pod Solferino, a przytem deszcz lal jak z cebra... Suchej nitki na mnie nie zostało, woda lała się za kołnierz i wyciekała z butów. Bez przechwałki powiedzieć mogę, żeśmy straszliwie zmokli!
Czekano wciąż, ale on nic więcej nie dodał, bo tyle tylko pamiętał z bitwy. Po chwili milczenia znów się odezwał:
— Prawdę powiedziawszy, nie tak to trudno być żołnierzem, jak się wam wydaje... Los padnie... cóż robić? Każdy musi spełniać swój obowiązek. Co do mnie, rzuciłem służbę, bo wolę robić co innego. Ale dobry to zawód dla tych, którzy nie lubią swego rzemiosła i trzęsą się z niecierpliwości, gdy nieprzyjaciel wpadnie do kraju.
— Et! świństwo w każdym razie! — zawyrokował ojciec Fouan. — Każdy powinien bronić tylko swojego domu i basta!
I znów wszyscy umilkli. W oborze rozchodziło się wilgotne ciepło oddechu tylu piersi ludzkich, spotęgowane jeszcze przez silne wyziewy przegniłej słomy. Jedna z krów podniosła się po chwili słychać było rytmiczne spadanie gnoju na ziemię. Z pułapu coraz głośniej odzywał się świerszcz; szybko migające palce kobiet, robiących pończochę, rysowały się na ciemnych ścianach, jak olbrzymie nogi pająków.
Palmyra wzięła ze stołu szczypce, by objaśnić świecę i ścisnęła knot tak silnie, że świeca zgasła. Podniósł się krzyk i hałas, dziewczęta śmiały się Flądra coraz silniej kłuła szpilką biednego Hilariona. Na szczęście świeca graczy, drzemiących już nad kartami, posłużyła do zapalenia łojówki, której długi knot rozczepił się u góry w kształcie czerwonego grzyba. Przerażona swą niezgrabnością, Palmyra trzęsła się ze strachu jak dzieciak, obawiający się rózgi.
— A zatem dla zakończenia wieczornicy, może kto z was poczyta nam trochę — rzekł Fouan — kapralu, wy podobno dobrze czytacie drukowane?
Mówiąc to, wyjął z kieszeni małą zatłuszczoną książeczkę, jedną z tych jakie za czasów cesarstwa, bonapartyści w celach propagandy rozrzucali po wioskach. Książka ta, kupiona od wędrownego kramarza była gwałtowną napaścią na stary porządek rzeczy i nader malowniczo skreślała dzieje chłopa z czasów przed i po rewolucyjnych. Tytuł sam dźwięczał bolesną skargą: „Nieszczęścia i tryumf poczciwego Kuby“.
Jan nie kazał prosić się długo: wziął książkę i zaczął czytać bezdźwięcznym, jednostajnym głosem, bąkając się, nie zwracając uwagi na znaki pisarskie. Słuchano go z natężoną uwagą.
Najpierw była tam mowa o wolnych gallach, wziętych do niewoli przez rzymian a następnie podbitych przez Franków, którzy zaprowadziwszy urządzenia feudalne, uczynili ze zwyciężonych niewolników, przykutych do ziemi. Od tej chwili rozpoczęło się męczeństwo poczciwego Kuby, tego pracownika ziemi, którego wyzyskiwano i tępiono przez długie wieki. Podczas gdy mieszczanie podnosili bunt, zakładali gminy, wywalczali dla siebie prawa miejskie, nieszczęśliwy wieśniak, pozbawiony własności i swobody, znacznie później dopiero zdołał wyzwolić się i kupić sobie prawo nazywania się człowiekiem. Ale jakże pozorną i zwodniczą była ta wolność! Gnębiono go, krępowano podatkami, które go do nędzy doprowadzały, nakładano nań ciężary, pochlaniające wszystko, co ziemia przynosiła. Kamienie chyba gryść musiał, by nie umrzeć z głodu! Potem rozpoczął się szereg okropnych praw, uderzających jak gromy w nieszczęsnego Kubę! Nikt nie był w stanie określić zupełnego i całkowitego ich spisu: mnożyły się one bez końca. Król, biskup i pan pastwili się nad wieśniakiem, podobni do trzech drapieżnych kruków, pożerających jednego trupa: król naznaczał podatki, biskup nakładał dziesięciny, pan obciążał wszystko opłatami! Nic już nie należało do wieśniaka! ani ziemia ani woda, ani ogień, ani nawet powietrze, którem oddychał. Musiał płacić ciągle i za wszystko: płacił rodząc się i umierając, płacił za prawo zawarcia ugody lub prowadzenie handlu, płacił za swe trzody i swe przyjemności. Płacił za prawo osuszenia swych gruntów, płacił za kurz, który podczas długotrwałej suszy, wzbijał się kłębami z pod nóg owiec jego, pędzonych gościńcem.
Kto nie miał czem płacić dawał w zamian swój czas i swoją pracę: musiał orać, żąć, kosić, uprawiać winnice, karczować lasy i szlamować rowy, otaczające pałac pana. A czynsz płacony w naturze... a młyny i piekarnie, gdzie trzeba było zastawiać czwartą część zebranych plonów!... a obowiązek odbywania warty, który przetrwał jako opłata pieniężna, nawet po zniesieniu straży, czuwającej nad zamkiem!... a obowiązek dawania noclegu i żywności orszakowi przejeżdżającego króla lub pana, którego dworzanie rabowali mienie wieśniaka, zabierali kołdry i sienniki, wypędzali go z domu, wyłamywali drzwi i okna, jeżeli ośmielił się stawić im opór. Ale najuciążliwszy podatek, wspomnienie którego dziś jeszcze przejmowało wieśniaków przerażeniem, była to sól, której pewną ilość obowiązani byli pod przymusem kupować od króla. Nie dziw, że cały szereg tych oburzających zdzierstw i nadużyć doprowadził do rozruchów i zalał kraj potokami krwi-
— Jeszcze za czasów mojego ojca — przerwał Fouan — kupowano funt soli po osiemnaście groszy! Ach! ciężkie to były lata!
Hyacynt uśmiechał się pod wąsem. Gniewało go, że w książce wspomniano tylko mimochodem o innych jeszcze prawach panów:
— To jeszcze nie wszystko — rzekł. — Wiecie przecież, że pan miał prawo wpakować się do łóżka każdej ze swych poddanek i zaraz pierwszej nocy zabierał się do...
Kazano mu milczeć, wszystkie dziewczęta — nie wyłączając nawet Lizy — zarumieniły się po same uszy.
Flądra i dwaj jej towarzysze upadli plackiem na ziemię, zatykając sobie usta, aby nie parsknąć śmiechem.
Hilarion siedział z roztwartemi ustami i przysłuchiwał się uważnie każdemu słowu, jak gdy by wszystko rozumiał.
Jan czytał dalej:
Teraz była mowa o wymiarze sprawiedliwości przez króla, biskupa i panów, którzy niemiłosiernie znęcali się nad biedakami, uprawiającym ziemię w pocie czoła. Gnębiło ich prawo zwyczajowe i prawo pisane, lecz najokrutniejszem było prawo silniejszego, to jest zachcianki panów. Żadnej rękojmi bezpieczeństwa, nigdzie pomocy ni schronienia, wszędzie wszechwładne panowanie oręża.
Nawet w późniejszych wiekach frymarczono sprawiedliwością i kupowano urzędy. Gorzej jeszcze było ze służbą wojskową — z tym podatkiem krwi, który przez długie czasy ciężył jedynie na ludności wiejskiej: uciekali oni do lasów, zkąd ich przyprowadzano okutych w kajdany; szli do wojska jak złoczyńcy do więzienia. Pozyskanie stopni wojskowych było im wzbronionem. Pan frymarczył oddziałem wojska, jak towarem, stanowiącym jego własność, sprzedawał przez licytacyę różne stopnie, wysyłał wieśniaków na plac boju, jak bydlęta na rzeź. Dalej znów przepisy tyczące się polowania, gołębników i królikarni, przepisy które dziś jeszcze — w tyle lat po ich zniesieniu — odzywają się echem nienawiści w sercach wieśniaków. Prawo to — pochodzące jeszcze z epoki feudalnej — dawało panu przywilej polowania wszędzie, karano zaś śmiercią biedaka, który ośmielił się zabić zająca na swem własnem polu.
Lasy pełne zwierzyny i dzikiego ptactwa, były to klatki należące do pana; właściciel gruntu nie miał prawa strzelić do zwierzęcia, które wyrządzało mu szkody w polu.
— To łatwo zrozumieć — wtrącił Bécu, który mawiał nieraz, że do człowieka, polującego na cudzym gruncie, każdy ma prawo strzelić jak do zająca.
Ale Hyacynt, zaciekawiony kwestyą polowania, nadstawił ucha i pogwizdywał z miną wyzywającą. Zwierzyna stanowi własność myśliwego.
— Ach! mój Boże! — zawołała Róża, westchnąwszy głęboko.
Wszyscy sposępnieli, jakiś ciężar tłoczył im serca, opowieść ta przejmowała ich taką trwogą jak bajki o upiorach. Nie wszystko było dla nich zrozumiałem, co potęgowało ich niepokój. Jeżeli tak działo się niegdyś, dawnemi czasy, może znów będzie tak samo?!
„Nie trać odwagi, biedny Kubo — czytał dalej Jan, jąkając się jak dzieciak, nieumiejący składać sylab — pracuj w pocie czoła, nie dobiegłeś jeszcze kresu twych cierpień“..
Krzyżowa droga wieśniaka roztacza się dalej. Cierpiał ciągle, łez przerwy od złych ludzi i od niemiłosiernej przygody. Za czasów feudalnych, gdy szlachta zagarniała łupy dla siebie, on był ścigany, wypędzany z chałupy i brany do niewoli. Każdą wojnę dwóch panów, przypłacał zupełną utratę mienia, albo nawet i życiem: palono jego chatę, tratowano kopytami pola. Po tem spadła nań jedna z najdokuczliwszych klęsk: grabieże dokonywane przez bandy uzbrojonych włóczęgów, będących na żołdzie możnych panów. Bandy te ogniem i mieczem znaczyły ślad swego przejścia, pustosząc wszystko w około. Dzięki swym obronnym murom, miasta opierały się najazdowi tych śmiałków, ale wioski ginęły bez śladu w tym szale zbrodni, który — podobny do gwałtownego huraganu — zawichrzył kraj cały. Przez całe wieki gwałcono kobiety, mordowano dzieci, wieszano mężczyzn. Potem, gdy wojny przycichły, królewscy poborcy podatków gnębili w okrutny sposób nieszczęśliwych wieśniaków: ilość i wysokość podatków była jeszcze niewielkiem złem w porównaniu z niesprawiedliwym rozkładem opłat, ściąganych przez uzbrojone odziały, które grabiły, jak obcy najedźca, wybierający kontrybucyę. Mała zaledwie cząstka tych pieniędzy dochodziła do skarbu publicznego, bo urzędnicy kradli niemiłosiernie a i poborcy wzbogacali się niemi. Nadto głód dawał się we znaki: bezlitośne okrucieństwo praw, uniemożebniając prowadzenie handlu, tamując sprzedaż zboża, sprowadzało straszne klęski głodowe — istne kary od Boga zesłane — ilekroć lato było skwarne lub też zbyt dżdżyste. Burza, wzdymająca wody rzek, wiosna bez deszczu, najlżejsza chmurka — niszcząc wszystkie zasiewy, stawała się powodem śmierci tysięcy ludzi; wskutek nagłego podrożenia najniezbędniejszych do życia produktów, zapanowała okropna nędza, ludzie gryźli trawę jak zwierzęta. A jakby na domiar nieszczęścia po wojnach, po głodzie wybuchła morowa zaraza, zabijając tych, którzy nie zginęli jeszcze od miecza i głodu. Zgniłe powietrze szerzyło się coraz dalej wskutek ciemnoty i nieporządku nieszczęsnych wieśniaków. Zaraza ta, zwana Czarną śmiercią, podobną była do olbrzymiego kościotrupa, ścinającego swą kosą znękaną i bladą ludność wieśniaczą.
Wtedy, nie mogąc już znieść tylu cierpień, poczciwy Kuba buntować się zaczął. Po za nim leżały całe wieki strachu i niewolniczej uległości, plecy jego stwardniały od uderzeń, serce nie czuło już własnego poniżenia. Dawał się bić, głodzić, okradać ze wszystkiego a nie miał siły otrząsnąć się z tego ogłupienia, z jakiem patrzał na otaczający go zamęt, sprawy sobie z niego nie zdając; aż wreszcie ostatnia niesprawiedliwość, ostatnie cierpienie przepełniło czarę: zerwał się nagle, rzucił się na panów jak wściekły pies, który przez długie lata znosił cierpliwie okrucieństwo swego właściciela. Żakierya uzbraja w kosy i w widły nieszczęśliwych rolników, którym nic już nie pozostaje, chyba tylko umrzeć męczeńską śmiercią! Po upływie czterystu lat krzyk gniewu i boleści Kuby rozlega się po spustoszonych polach, a na dźwięk tego głosu panowie drżą w warownych swych zamkach. Gdyby raz jeszcze powstali ci, którzy liczebnie większość stanowią?... gdyby upomnieli się wreszcie o część, należną im z prawa?... I widzenie to ściga ich jak zmora złowroga: wielcy, na wpół nadzy olbrzymi, pędzą w łachmanach, rozszalali, pijani chciwością i żądzą posiadania!... Na nich teraz przyszła kolej gwałcić cudze żony.
„Ukój swój gniew, pracowniku ziemi — czytał dalej Jan łagodnym lecz wzruszonym nieco głosem — godzina twego tryumfu wybije wkrótce na zegarze historyi“...
Kozioł wzruszył gniewnie ramionami: na co się zda wszelki opór! na to chyba, by wpaść w ręce żandarmów. Wszyscy zresztą, słuchając opowiadania o buntach swych praojców, siedzieli ze spuszczonemi oczyma, zakłopotani, nieufni, jakkolwiek nikogo obcego wśród nich nie było. O takich rzeczach nie należało mówić głośno, nikt nie potrzebował wiedzieć, jakim jest ich sposób myślenia w tym względzie Jeden tylko Hyacynt odgrażał się, że przy pierwszej sposobności będzie bez miłosierdzia mordował panów. Ale Bécu przerwał mu gwałtownie, dowodząc, że każdy republikanin — to świnia. Fouan wystąpił jako rozjemca w tym sporze a słowa jego zdradzały, że smutny i poważny starzec mógłby dużo powiedzieć o tem, gdyby zechciał. Kobiety co raz niżej pochylały głowę nad robotami, Olbrzymka rzuciła zdanie, zdające się na pozór nie mieć żadnej styczności z treścią książki: „Niech każdy pilnuje swego“. Jedna tylko Franciszka bezwiednie upuściła robotę z rąk i przyglądała się kapralowi, zdziwiona, że mógł czytać tak długo bez błędu.
— Ach! mój Boże! mój Boże! — powtarzała Róża, wzdychając coraz głośniej.
Ton książki zmieniał się teraz, nastrajał się lirycznie; szumne frazesy głosiły sławę rewolucyi. Teraz dopiero rozpoczynał się trymf poczciwego Kuby, rok 89 był apoteozą jego doli. Gdy po wzięciu Bastylii, chłopi palili zamki, noc 4 sierpnia nadała prawomocność zdobyczom tylu wieków, uznała wolność jednostki i równość wszystkich w obliczu prawa. „W przeciągu kilku godzin rolnik stał się równym swemu panu, który dotąd poił się jego krwią i pożerał owoc jego trudów“. Zniesienie poddaństwa i wszystkich przywilejów szlachty, odebranie władzy sądowniczej z rąk duchowieństwa i panów, sprawiedliwy rozkład podatków, dopuszczenie wszystkich obywateli do zajmowania cywilnych i wojskowych urzędów... i dalej jeszcze ciągnął się nieskończony szereg dobroczynnych następstw rewolucyi, jak gdyby wszystkie nieszczęścia zniknęły już bezpowrotnie i nie miały nigdy gnębić ludzkości.
Był to radosny hymn, którym witano wiek zloty, rozpoczynający się dla rolników — tych królów i karmicieli świata. Niech więc każdy klęka w pokorze przed świętym pługiem! Następnie przedstawiwszy jaskrawemi barwy bezprawia 93 r. książka wychwalała pod niebiosa Napoleona, nazywając go dzieckiem rewolucyi i bohaterem, który położył koniec rozpasaniu żołdaków i poprawił dolę ludu wieśniaczego.
— Oj! to prawda! — wtrącił Bécu, podczas, gdy Jan rozpoczynał czytać ostatnią stronnicę.
— Tak, to prawda! — potwierdził ojciec Fouan. — Zawsze lepsze były czasy za mojej młodości... Ot! ja sam widziałem kiedyś Napoleona w Chartres. Miałem wtedy dwadzieścia lat... Człowiek czul się wolnym, miał własny grunt, dobrze mu było na świecie! Pamiętam jak ojciec mój mawiał nieraz, że sieje grosze a zbiera dukaty... Potem mieliśmy Ludwika XVIII, Karola X, Ludwika-Filipa. Działo się jeszcze jako tako było co jeść, nie można się było uskarżać... A teraz oto mamy Napoleona III, wszystko szło jakoś nieźle aż do przeszłego roku. Tylko...
Niechciał dokończyć tego zdania, ale słowa mimowoli cisnęły mu się na usta:
— Tylko ta wolność i ta równość na nic nam się nie zdała, ani Róży, ani mnie!... Czyśmy choć trochę utyli, pracując tak krwawo przez całe pięćdziesiąt lat?
W krótkich słowach, mówiąc powoli i z widoczną trudnością, bezwiednie niemal, streścił całą historyę chłopa: ziemia przez tyle wieków uprawiana wyłącznie dla pana przed tego niewolnika, którego okładano kijem i którego pozbawiono prawa rozporządzania nawet własną osobą; ziemia użyźniana jego pracą, gorąco pożądana i w tem codziennem zetknięciu się z nią pokochana namiętnie, jak cudza żona, którą uwielbiać i pielęgnować można w chorobie, lecz której nigdy posiąść nie wolno; ziemia ta — po długich wiekach bolesnych męczarni, stała się nakoniec jego własnością, jego rozkoszą, jedynym najdroższym celem życia. Ta żądza, tłumiona przez wieków tyle, te ciągłe przeszkody w wywalczaniu jej dla siebie, tłomaczyły namiętną jego miłość do swojej ziemi, do swego pola, do pozyskania coraz większej ilości tych tłustych skib, których dotykał się z lubością i których ciężar ważył na swej dłoni. A jednak jakże niewdzięczną, jakże obojętną dla niego było ta ziemia! Próżno klękał przed nią z uwielbieniem, nie rozgrzewała się uczuciem, nie wydawała ani ziarna więcej. Ulewne deszcze psuły zasiewy, grad ścinał zboże, jak trawę piorun przewracał źdźbła, susza wyjaławiała kłosy a prócz tego szarańcza niszczyła p< la, mróz warzył wschodzące roślinki, chwasty — jak trąd — grunt zanieczyszczały. Walka z żywiołami i z przyrodą nieustawała ani na chwilę, trzeba było żyć w ciągłej trwodze. A przecież nie szczędził trudu i nie raz pięściami bił z rozpaczy, widząc, że sama praca nie starczy za wszystko. Mięśnie jego ciała wyschły jak wióry, całą duszą i ciałem po święcił się tej ziemi, która w zamian dawała mu tyle tylko, by nie umarł z głodu a dziś zostawiała go nędznym, nienasyconym, wstydzącym się — jak hańby — niedołęztwa i starości; przechodziła w cudze w ręce, nie mając, litości dla jego starych kości, które wkrótce w jej łonie znaleźć miały wiekuisty odpoczynek.
— Tak! tak! — mówił dalej ojciec. — Póki człowiek jest młody, póty pracuje jak bydlę a wreszcie. kiedy z wielkim trudem uda mu się związać koniec z końcem, starzeje się i musi odchodzić... Nieprawdaż, Różo?
Matka pokiwała trzęsącą się głową. Ach! tak! ona także napracowała się dosyć, więcej może od niejednego mężczyzny! Wstawała najpierwsza, gotowała jedzenie, zamiatała izbę, szorowała statki, doiła krowy, dźwigała cebry z pomyjami dla świni a szła spać zawsze ostatnia. Widocznie dużo miała siły, jeżeli nie zdechła dotąd. A jedyną jej nagrodą było to, że żyła: praca nie przynosiła nic, prócz zmarszczek na czole. Szczęśliwym jeszcze można nazwać tego, kto po tylu latach ciężkiej pracy, żyjąc chlebem i wodą, kładąc się spać bez światła, zaoszczędził choć tyle, by nie umrzeć z głodu na starość!
— Z tem wszystkiem nie powinniśmy się skarżyć — mówił dalej Fouan. — Opowiadano mi nieraz, że są kraje, w których ziemia nic nie rodzi. Tak naprzykład w Perche, całe pola zasiane są kamieniami... W Beaucyi grunt jest poczciwy, potrzebuje tylko ciągłej i porządnej pracy... Psuje się przecież z każdym rokiem, staje się coraz mniej urodzajnym; pola, z których zbierano dawniej dwadzieścia hektolitrów, dają dzisiaj zaledwie piętnaście. A i cena zboża zmniejsza się już od roku, podobno przywożą zboże z daleka, od dzikich, coś złego się święci, nastają czasy przesilenia — jak to ludzie nazywają. Albo to kiedy jest koniec nieszczęściu?... Dali nam prawo glosowania, ale czy to dodaje mięsa do garnka? Podatki gniotą nas, jak dawniej, dzieci nasze idą jak dawniej do wojska... Co tam gadać! na — próżno ludzie urządzają rewolucye, wszystko idzie na marne a chłop zawsze zostanie chłopem.
Jan, który lubił porządek we wszystkiem, czekał cierpliwie, by muódz dokończyć czytania. Gdy wszyscy ucichli on czytał dalej.
„Szczęśliwy rolniku, nie porzucaj twej wioski dla miasta, gdzie będziesz musiał kupować wszystko, mleko, mięso i jarzyny, gdzie narażony na tysiączne pokusy wydasz wszystko do ostatniego grosza. Czy brak ci na wsi słońca i powietrza? Życie na wsi jest największą rozkoszą a ty zdala od złoconych gmachów posiadłeś szczęście prawdziwe. Przecież miejscy robotnicy uciekają na wieś w dni świąteczne. Mieszczanie również marzą tylko o tem, aby wyjechać na wieś i tam zrywać kwiaty, jeść owoce prosto z drzewa albo przewracać koziołki na trawie. Pamiętaj o tem zawsze, Kubo, że pieniądze nie dają szczęścia. Jeżeli masz sumienie spokojne, jesteś bogatym i szczęśliwym“.
Glos jego drżał, łamał się wzruszeniem, ogarniającem serce jego. On też wychowany w mieście, nieraz doznał tęsknoty za rozkoszami wiejskiego życia. Wszyscy spochmurnieli, kobiety siedziały pochylone nad robotami, mężczyźni patrzyli przed siebie.
Autor książki żartował z nich widocznie! Za pieniądze wszystkiego dostać można a oni zdychali z nędzy. Milczenie to, świadczące wymownie o cierpieniu i tłumionych urazach, niepokoiło młodego parobka, przerwał je więc następującą uwagą:
— Z tem wszystkiem, kto wie, czy nie byłoby nam lepiej, gdybyśmy się uczyć zaczęli... Ludzie byli dawniej tak nie szczęśliwi, bo nic nie umieli. Dzisiaj uczą się już trochę, to też lepiej im się dzieje. Trzeba więc brać się do książki i w szkołach uczyć się jak uprawiać ziemię.
Ale stary Fouan, zagorzały zwolennik rutyny, przerwał mu z oburzeniem:
— Nie zawracaj że nam głowy z twoją nauką! Im więcej człowiek umie, tem mu gorzej, ponieważ pięćdziesiąt lat temu ziemia dawała dużo więcej. Oho! uparta to strasznie bestya! gniewa się jak ją męczą, daje tyle tylko, ile jej się podoba patrzcie naprzykład na pana Hourdequin, Bóg wie ile pieniędzy wydał na różne nowe wynalazki i cóż mu z tego przyszło?! Oh! wszystko brednie! chłop zawsze chłopem zostanie!
Dziewiąta wybiła. Słowa starca, brzmiące, jak wyrok ostateczny, zakończyły rozmowę. Róża poszła do kuchni po garnek z kasztanami które piekły się w gorącym popiele. Kasztany pieczone — to zwykła wieczerza wieśniaków francuzkioh, w dzień Wszystkich Świętych. Uniesiona hojnością, przyniosła nadto dwie kwarty białego wina. Wtedy zapomniano zupełnie o smutnych opowiadaniach, wesołość wróciła, paznogcie i zęby pracowały zawzięcie nad wydobyciem z łupin dymiących się jeszcze kasztanów. Olbrzymka schowała natychmiast swoją część do kieszeni, bo jadła wolniej od innych.
Bécu i Hyacynt połykali z łupinami, rzucając je sobie prosto w usta, podczas, gdy ośmielona nieco Palmyra, obierała je nader starannie i karmiła niemi brata. Dzieci „robiły kiszkę“, Flądra nadgryzała łupinę, potem ściskała kasztan w palcach a Delfin i Ernest zlizywali ciekący sok. Smakowało im to bardzo. Liza i Franciszki poszły też za ich przykładem. Po raz ostatni objaśniono świecę, trącono się kieliszkami za zdrowie wszystkich obecnych. Gorąco wzmogło się w oborze, cuchnący opar podnosił się z pościółki, z wielkich belek pułapu świerszcz odzywał się coraz głośniej; krowy rozcierały w zębach łupiny, które im rzucano, aby i one przyjęły udział w ogólnej uczcie. Wreszcie o wpół do jedenastej zaczęto się rozchodzić do domów. Najpierw odeszła Fanny, zabrawszy z sobą Ernesta. Potem wyszli Bécu i Hyacynt, odurzeni mroźnem powietrzem zataczali się, nieprzytomni prawie; Flądra i Delfin podtrzymywali ich, popychając, klnąc, jak woźnica prowadzący narowistego konia, który zapomnial drogi do stajni. Ilekroć drzwi się otwarły, wpadał do obory ostry powiew z zasianej śniegiem drogi. Ale Olbrzymka nie śpieszyła się wcale, obwiązywała szyję chustką i powoli naciągała rękawice bez palców. Nie spojrzała nawet na Palmyrę i Hilariona, którzy wymknęli się cichaczem, drżąc z zimna w swych łachmanach, wreszcie wyszła powoli, zatrzasnąwszy drzwi za sobą. W oborze zostały jeszcze Liza i Franciszka.
— Słuchajcieno, kapralu — ozwał się Fouan — może odprowadzicie dziewczęta, wracając do domu? To wam po drodze.
Jan kiwnął głową na znak potwierdzenia, podczas, gdy obie siostry kładły chustki na głowę.
Kozioł wolnym krokiem przechadzał się po oborze z twarzą ponurą i zamyśloną. Odkąd przestano czytać, nie odezwał się on ani razu jak gdyby przejęty do głębi dziejami tej ziemi, którą zdobywano z takim trudem. Dlaczegóżby nie miał zabrać wszystkiego dla siebie? Myśl o podziale stawała mu się nieznośną. Inne jeszcze, niejasne myśli cisnęły mu się do głowy: gniew, duma, zawsze obstawanie przy raz powiedzianem słowie, rozpaczliwa żądza, obawa, by go nie oszukano. Stanął wreszcie, powziąwszy stanowcze postanowienie:
— Idę spać, żegnam was.
— Jakto? dlaczego nas żegnasz?
— Bo przededniem wracam do la Chamade... Pewnie więc już was nie zobaczę.
Ojciec i matki stali przed nim osłupieni.
— No! a twoja część — zapytał Fouan — czy bierzesz swoje?
Kozioł zabierał się do wyjścia, stojąc już przy drzwiach odwrócił się:
— Nie!
Dreszcz wstrząsnął całem ciałem starego wieśniaka Wyprostował się dumnie, raz jeszcze przypomniał sobie dawną swą przewagę w rodzinie:
— Jak chcesz! niegodziwy z ciebie syn! Oddam twemu bratu i siostrze, co im się należy, wydzierżawię im twoją część i postaram się, aby zatrzymali wszystko po mojej śmierci... Nic nie dostaniesz a teraz wynoś się!
Kozioł ani drgnął, stał spokojnie, sztywny jak drąg.
Teraz już Róża próbowała go rozczulić:
— Ach! ty niedołęgo! wiesz przecie, że cię kochamy tak, jak tamtych!... Jak żmija kąsasz rękę, która cię wyniańczyła. Przyjmijże!
— Nie!
Wyszedł z obory, poszedł spać Liza i Franciszka, wracały w milczeniu do domu, wzruszone sceną, której były świadkami przed chwilą. Objęły się rękoma za szyję, wśród nocnych ciemności, na białem tle śniegu, postacie ich zdawały się zlewać w jedno. Jan, który szedł za nimi i nie odzywał się takie, posłyszał ich szlochanie. Zbliżył się, chcąc im dodać odwagi.
— Poczekajcie, on się namyśli, jutro zgodzi się na wszystko.
— Ach! wy go chyba nie znacie! — wykrzyknęła Liza. — Wołałby dać się porąbać w kawałki aniżeli ustąpić... Nie! nie! to się już nie naprawi!
I z rozpaczą w głosie dodała:
— Co ja będę robiła z tym jego dzieciakiem?
— Ha! musi przecie wyjść na świat — szepnęła Franciszka.
Roześmiały się obie. Ale smutek jakiś tłoczył im serce, po chwili znów płakać zaczęły.
Odprowadziwszy dziewczęta, Jan poszedł dalej.
Śnieg przestał padać, jasne i pogodne niebo iskrzyło się gwiazdami, mroźne powietrze przejrzystem było jak krysstał; płaszczyzny Beaucyi ciągnęły się w dal, w nieskończoność, białe, nieruchome jak morze lodami okryte. Najlżejszy wietrzyk nie powiewał z dalekiego widnokręgu; Jan nie słyszał nic prócz uderzania grubych swych butów o stwardniałą powierzchnię ziemi. Głęboka cisza panowała w koło, mróz — jak potężny władzca — ucieszył wszystkie żywioły. Jan szedł dalej, wszystko, co czytał wieczorem sprawiało idu zamęt w głowie, zdjął kaszkiet, aby ochłodzić rozpalone skronie, czuł potrzebę nie myśleć o niczem. Myśl o tej ciężarnej dziewczynie i o jej siostrze dręczyła go także. Ziemia jęczała wciąż pod dotknięciem jego grubych butów. Mała gwiazdeczka oderwała się od firmamentu, lotem błyskawicy przemknęła się po niebie i zniknęła gdzieś daleko... daleko.
Na prawo zarysowywały się zabudowania folwarczne, wyglądające z daleka jak mały garb na tej białej, jednostajnej płaszczyźnie Skręciwszy na ścieżkę prowadzącą do folwarku, Jan przypomniał sobie, że tu właśnie znajduje się pole, które obsiewał przed kilkoma dniami, obejrzał się dojrzał pole, okryte białym całunem. Z pod cienkiej warstwy, lekkiej i puszystej jak futro gronostaja, przeglądały linie graniczne zagonów, wyciągniętych sztywno jak zdrętwiałe członki ciała ludzkiego. Jakimż błogim snem spało tu ziarno! jakże spokojnie leżało w tem zmarzniętem łonie, oczekuiąc ciepłego poranku, kiedy słońce wiosenne znów je powoła do życia!

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.