Zbójcy (Schiller, 1900)/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Schiller
Tytuł Zbójcy
Podtytuł Dramat w 5 aktach
Wydawca Nakładem Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1900
Druk Drukiem Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Tłumacz Michał Budzyński
Tytuł orygin. Die Räuber
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.

SCENA I.
Frankonia.
Sala w zamku hrabiów Moor.
Franciszek i stary Moor.

Franciszek. Czyś zdrów, mój ojcze? Wyglądasz tak blado.
Moor. Zdrów zupełnie, mój synu! Co mi miałeś mówić?
Franciszek. Poczta nadeszła... list od naszego korespondenta w Lipsku...
Moor z niecierpliwością. Wiadomość o moim synie Karolu?
Franciszek. Hmn! — tak niby... ale boję się... nie wiem czyli ja... przy twojem zdrowiu... Powiedz mi, ojcze, czy w samej istocie zdrów jesteś zupełnie?
Moor. Jak ryba w wodzie. Czy o synu moim pisze? Skąd ci ta troskliwość przyszła? Już mię dwa razy pytałeś.
Franciszek. Jeżeli chory jesteś, mój ojcze — jeżeli najmniejsze masz choroby przeczucie! daj pokój lepiej! W sposobniejszym czasie opowiem ci wszystko. Półgłosem. Ta wiadomość nie jest dla osłabionego ciała.
Moor. Boże mój, Boże! Jaka to wiadomość?
Franciszek. Niech pójdę pierwej, łzę żalu wyleję nad utraconym bratem. Mnieby milczeć należało, gdyż on jest synem twoim; ale posłuszeństwo jest najpierwszą, smutną powinnością moją. Przebacz więc —
Moor. O Karolu, Karolu! gdybyś wiedział, jak postępki twoje na tortury biorą serce ojcowskie; jakby jedna radosna wiadomość o tobie dziesięć lat do życia mojego dodała, w młodzieńca mnie zmieniła — gdy tymczasem każda którą odbieram, o krok dalej do grobu mnie przybliża.
Franciszek. Jeźli tak jest, mój ojcze, to wolę pożegnać ciebie; bobyśmy wszyscy dziś jeszcze nad twoją trumną włosy wyrywali.
Moor. Zostań! Już mi tylko jednego kroku potrzeba — niechaj więc dochodzi! Usiada. — Grzechy ojców w trzecim i czwartem pokoleniu odezwać się muszą — niech się więc dopełnia!
Franciszek dobywając listu. Znasz, ojcze, naszego korespondenta — patrzaj! Dałbym palec u prawej ręki, gdybym go kłamcą mógł nazwać — czarnym, jadowitym kłamcą! Zbierz siły i przebacz, że ci listu samemu czytać nie dozwolę, ani sam wszystkiego czytać nie znajdę odwagi.
Moor. O wszystko, wszystko przeczytaj! Szczudeł mi, synu, oszczędzisz.
Franciszek czyta. — „Lipsk 1. maja. Gdyby mię, kochany przyjacielu, nie obowiązywało słowo niezłomne donoszenia najdrobniejszych szczegółów, jakie o losie brata twojego powziąść zdołam, nigdybym nie śmiał niewinnem piórem mojem stać się twoim tyranem. Z tysiąca listów twoich jasno się przekonywam, jak wiadomości tego rodzaju ranią braterskie twe serce. Już widzę, jak nad niegodziwym, obmierzłym“ — Moor zakrywa twarz swoją. Widzisz, ojcze, ja ci fraszki tylko odczytuję — „nad obmierzłym tysiące łez wylewasz.“ — Ach one płynęły strumieniem po tem licu strapionem! — „Już widzę, jak twój stary, uczciwy ojciec z śmiertelną bladością!...“ Jezus Marya! tyś już blady, nim przeczytałem same bagatele?
Moor. Dalej, dalej!
Franciszek. „Z śmiertelną bladością na krzesło upada i złorzeczy dniowi, w którym się po raz pierwszy ojcem nazywał. Nie wszystko mi powiedziano, a z drobnych rzeczy, które wiem, tylko najdrobniejsze wypiszę. Brat twój, ile się zdaje, dopełnił miary bezwstydu — ja przynajmniej nie znam nic gorszego, chyba jego geniusz przeszedł nawet moje pojęcie. Wczoraj o północy, narobiwszy czterdzieści tysięcy dukatów długu...“ — piękny pieniążek, mój ojcze! — „zgwałciwszy bogatą córkę bankiera i zraniwszy śmiertelnie jej kochanka, uczciwego młodzieńca, syna zacnej rodziny, z siedmiu współtowarzyszami, których do zbrodniczego życia powiódł, umknąć miał przed ręką sprawiedliwości.“ — Ojcze, na Boga! mój ojcze, co ci jest takiego?
Moor. Dosyć już. Zostaw resztę, mój synu!
Franciszek. Mam wzgląd na ciebie. Czyta. „Wysłano gończe listy za nim; obrażeni wołają głośno o sprawiedliwość; na jego głowę nałożono cenę — a imię jego Moor“ urywa. Nie! nieszczęsne usta moje nie chcą się posunąć do ojcobójstwa! Drze list. Nie wierz temu, ojcze, nie wierz ani słowa!
Moor z gorzkim płaczem. Moje imię! Imię moje nieskażone!
Franciszek rzucając mu się na szyję. Haniebny, trzy razy haniebny Karolu! Czyż nie przeczuwałem naówczas, gdy on, jeszcze chłopczyk mały, za dziewczętami pędził, z ulicznikami, nędzną hałastrą, po górach a łąkach czwałował, widoku kościoła jak winowajca więzienia unikał, a pieniądze wyłudzone u ciebie pierwszemu lepszemu żebrakowi do kapelusza ciskał? My tymczasem w domu pobożną modlitwą, świętemi księgami budowaliśmy umysł nasz. Czyżem nie przeczuwał, gdy on przygody Juliusza Cezara, Aleksandra Wielkiego i innych niesfornej duszy pogan wolał odczytywać aniżeli życie pokutującego Tobiasza? Tysiąc ci razy przepowiadałem, bo miłość moja dla niego była zawsze w granicach dziecięcej powinności, tysiąc ci razy przepowiadałem, że ten młodzieniec do hańby i nędzy nas wtrąci. O, bogdajby on Moorów nazwiska nie nosił, bogdajby serce moje tak gorąco dla niego nie biło!... Bezbożna ta miłość, której utłumić nie mogę, kiedyś mię zaskarży przed sędziowskiem krzesłem Boga.
Moor. O moje widoki, sny wy moje złote!
Franciszek. Znam ja to — i ja tak mawiałem. Duch ognisty, co się w tym młodym chłopcu rozpłomienia — (takeś nam często powtarzał), co tak podnosi jego wrażliwość na każdą wielkość, na każdy wdzięk piękności, ta otwartość, co jego duszę do oka przywołuje, ta tkliwość uczucia, co z serca mu dobywa łzę litości na każde cierpienie; ta męska odwaga, co go wynosi, na wierzchołki stuletnich dębów przez rowy i palisady, przez rwące pędzi potoki; ta żądza chwały, ta stałość nieprzezwyciężona i te wszystkie świetne cnoty źdźbłem już strzelające w ukochanym od ojca synalku miały dać kiedyś przyjacielowi wiernego przyjaciela, obywatela doskonałego krajowi; miały wyrodzić bohatera, wielkiego a wielkiego męża. Patrzajże, ojcze! ognisty duch się rozwinął, rozszerzył i bujne zrodził owoce. Ta otwartość jakże się powabnie w bezczelność przetworzyła; ta tkliwość czułym głosem do rozpustnic grucha: jak się łacno rozkwila na wdzięki syrenie! Ten geniusz ognisty w sześciu latkach soki żywotne na czysto wytrawił tak, że w żyjącem ciele niknie — a ludzie go oglądają i szepcą bezczelnie: „c’est l’amour qui a fait cela.“ Uważ tę śmiałą, przedsiębiorczą głowę jakie plany nakreśliła, jak je wykonywa — znikają przed nimi bohaterskie, czyny Kartusza i Howarda. Cóż dopiero, gdy te szlachetne pierwiastki pełnej dojrzałości nabiorą? Co to za doskonałość z tego młodzieńczego wieku wystrzeli! Może, ojcze, dożyjesz wesela i ujrzysz go na czele szeregów, co przebywają w świętej ciszy lasów i zmordowanemu wędrowcowi zdejmują na drodze połowę ciężaru. Może, nim do grobu zstąpisz, odprawisz jeszcze pielgrzymkę do jego pomnika wystawionego pomiędzy niebem a ziemią. Może — o ojcze mój, innego nazwiska poszukasz dla siebie; bo inaczej, chłopcy i przekupki uliczne palcem cię wytykać i głośno opowiadać będą, że twojego syna na lipskim targu w portrecie widzieli.
Moor. I ty, Franciszku! I ty także? O moje dzieci! Obaj w serce ojca godzą.
Franciszek. Widzisz! — i ja mam dowcip; ale mój dowcip jest żądłem niedźwiadka. I cóż ten Franciszek, ten pospolity, zimny, z drewna urobiony i obsypany innemi osobliwego brzmienia przezwiskami Franciszek — a to aby wyrazić różnicę pomiędzy mną a nim, któregoś brał na kolana, któremuś w pieszczotach twarz sobie szczypać pozwalał — ten Franciszek w ciasnych granicach dóbr twoich miał ducha wyzionąć, spleśnieć, pójść w zapomnienie — gdy tymczasem sława tej wszechwiedzącej głowy miała przelatywać od bieguna do bieguna. Oh! z pokornie złożonemi rękami dziękuję wam, niebiosa: że ten zimny, suchy, drewniany Franciszek nie jest podobny do tamtego!
Moor. Przebacz mi, dziecię moje! Nie żal się na ojca w swoich widokach zawiedzionego. Bóg przez Karola łzy mi przysyła, przez ciebie, Franciszku, otrze oczy moje!
Franciszek. Tak, mój ojcze! Z twoich ócz on te łzy osuszy. Twój Franciszek da życie swoje, żeby żywot twój przedłużyć. Życie twoje będzie mi wyrocznią, której ja rady zasięgnę, nim jaki czyn rozpocznę. Ono mi będzie źwierciadłem, w którem wszystko oglądać będę. Niema tak świętego obowiązku, którego nie złamię, jeśli na tem bezpieczeństwo życia twego spoczywać będzie. Wierzysz mi, ojcze?
Moor. Masz, synu, obowiązki wielkie do spełnienia. Tymczasem Bóg cię błogosław za to, czem dla mnie byłeś i czem będziesz jeszcze.
Franciszek. Powiedz mi, ojcze, gdybyś ty tego syna nie musiał swoim nazywać, mógłbyś szczęśliwym być jeszcze człowiekiem?
Moor. Cicho, o cicho! Gdy mi go piastunka pierwszy raz podała, wzniosłem go w górę i wyrzekłem: czyliż nie jestem szczęśliwy?
Franciszek. Tak rzekłeś, ale dziś czy jesteś? Najlichszemu zazdrościsz chłopkowi, co nie jest ojcem jego. Musisz się dręczyć, póki ten syn jest twoim synem. Smutek róść będzie w lata z Karolem, smutek twe życie zagrzebie!
Moor. Ach, on mię w starca zgiął ośmdziesięcioletniego!
Franciszek. Gdybyś się wyparł takiego syna?...
Moor. Franciszku! Franciszku! coś ty powiedział!
Franciszek. Czyż nie miłość dla niego udręczeń twoich przyczyną? Bez tej miłości on dla ciebie nie istniał; bez tej przeklętej kary godnej miłości syn ci umarł, nigdy się nie urodził! Nie krew i ciało, ale serce wiąże synów i ojców. — Gdybyś nie kochał tego wyrodka, nie byłby on twym synem — choćby z kawałka ciała twego miał być wykrojony. On był ci oka źrenicą; ale gdy źrenica boli, wyrwij ją, mówi pismo święte. Lepiej do nieba iść z okiem jednem niż do piekła z dwojgiem. Lepiej bezdzietnym na niebo zasłużyć, jak syn z ojcem w parze w piekielny iść płomień. Bóg tak powiedział!
Moor. Chcesz, bym syna przeklął?
Franciszek. Ale nie, ale nie! Kogo ty synem nazywasz? Tego, któremuś dał życie, a który wszelkich sił dokłada, ażeby ci życie ukrócić?
Moor. Oh, prawda zaiste! sąd to Boga nademną, on mu tak rozkazał!
Franciszek. Patrz tylko, co ci pieszczone to dziecię wyrabia. Ojcowską twą czułością raz ci zadaje śmiertelny; — zabija cię twojem przywiązaniem; — przekupuje serce twoje, żebyś prędzej ostatniego ducha wyzionął. Ty schodzisz ze świata: on jest panem twych włości, królem żądz swoich. Zerwana grobla — potok jego namiętności zahuczy swobodnym pędem. Postaw się na jego miejscu: ileż on razy chciałby ojca pod ziemię zagrzebać! — pochować brata, co na drodze jego rozpusty tak nieubłagany staje! Jestże to miłość za miłość? Jestże to wdzięczność dziecięcia za łagodność ojcowską? On rozpuście chwilowej dziesięć lat życia twojego poświęca. On chwałę przodków przez siedm wieków nieskażoną w jednej lubieżnej minucie na zgubę wystawia. Czy takiego synem swoim nazywasz? Odpowiedz: czy takiego nazywasz synem swoim?
Moor. Niedobre dziecię — a jednakże dziecię, dziecię moje własne.
Franciszek. Ukochane, drogie dziecię, któremu nauką byłoby ojca nie mieć. Gdybyś chciał rozumieć, gdyby ci z oczów te łuski opadły: pobłażenie twoje umocni go w rozpustach, odwłoka prawość ich uzna. Ty przekleństwo z jego głowy zdejmiesz; na ciebie, ojcze, spadnie przekleństwo potępienia.
Moor. Prawda, prawda święta! Moja, moja cała wina!
Franciszek. Ileż to tysięcy z pełnego kielicha piło rozpusty, a przez cierpienia na drogę weszło prawości! Uzyż ból ciała, nadużycia skutek nieochybny, nie jest skazówką woli Najwyższego? Maż człowiek w okrutnej swej czułości tę skazówkę odwracać? Maż ojciec zastaw sobie powierzony na wieki zniszczyć? Rozważ dobrze, ojcze! Gdybyś go czas jakiś własnej nędzy zostawił: alboby musiał nawrócić się i poprawić, albo i w wielkiej szkole niedostatku zostać zbrodniarzem — a wtenczas biada ojcu, co zrządzenia wyższej mądrości pieszczotami chce niszczyć. Jakże, ojcze?
Moor. Napiszę mu, że ojcowską rękę odciągam od niego.
Franciszek. Mądrze i sprawiedliwie!
Moor. Żeby mi się nigdy na oczy nie pokazał.
Franciszek. To skutek prawie zbawienny.
Moor z czułością. Aż póki się nie zmieni.
Franciszek. Dobrze, dobrze. Ale gdyby przyszedł z maską pochlebcy, litość wypłakał, wyłudził przebaczenie, a nazajutrz odszedł i z twojej czułości urągał w rozpustnic objęciach? Nie, ojcze! sam on powróci, gdy w sumieniu swojem uzna się czystym.
Moor. Zaraz mu o tem napiszę.
Franciszek. Wstrzymaj się! Jeszcze słowo, mój ojcze! Twój gniew mógłby pióru za ostre słowa dyktować i serce jego rozedrzeć. — A potem myślałby, żeś mu przebaczył, własnoręczne pismo posyłając. Lepiej więc będzie, gdy napisanie listu mnie powierzysz.
Moor. Napisz, mój synu! Ach mnieby serce pękło!... napisz mu...
Franciszek. Rzecz więc załatwiona.
Moor. Napisz mu, że ja tysiąc łez krwawych, tysiąc nocy bezsennych.... tylko mojego syna nie przywódź do rozpaczy!
Franciszek. Czy nie chciałbyś do łóżka pójść, ojcze? Twoje serce za ciężko dotknięte.
Moor. Napisz mu, że pierś ojcowska... powtarzam, nie przy wódź syna mego do rozpaczy. Odchodzi.
Franciszek śmiejąc się za odchodzącym. Ciesz się, starcze — już ty go do łona nigdy nie przyciśniesz. Zaparta mu droga do ciebie jak piekłu do nieba. Nim jeszcze wiedziałeś, już on wyrwany był z twego objęcia. Nędzny kloc byłby ze mnie, gdybym nie umiał nawet oderwać syna od ojcowskiego serca, choćby go tam miedziane łańcuchy trzymały. Otoczyłem cię klątwy czarodziejskiem kołem — nie przeskoczysz jego! Szczęścia ci, Franciszku! Usunięte precz dziecko ulubione, i bór przejrzystszy. Muszę te skrawki papieru uprzątnąć jakżeby łatwo rękę moją poznano! Zbiera podarte kawału listu. Strapienie niebawem zabije starego — a z serca wyrwę ja tego Karola, choćby jej półżycia miało przy nim zostać. U natury mam ja dług wielki, niezapłacony jeszcze — i na honor, muszę go wydobyć. Dla czegom ja pierwszy z matczynego nie wyszedł żywota? Czemu jedynakiem nie jestem? Za co to brzemię szpetności na twarz moją zwaliła, właśnie zwaliła na moją, jakby przy połogu zbierała fusy ostatnie? Dlaczego ja miałem dostać ten nos Lapończyka, te usta murzyna, te Hotentota oczy? Istotnie, zdaje się, że wszystkie obrzydliwości rodu ludzkiego na jeden stos wymiotła i mnie z nich zlepiła. Do stu szatanów! Kto przyrodzie dał prawo tamtego obdarzać a mnie okradać? Mógłże kto jej nadskakiwać, nim się jeszcze urodził, albo ją obrazić, nim swój byt poczuł? Z jakiejże przyczyny ten podział niesłuszny? — Nie, nie! zarzuty moje niesprawiedliwe. Przecież natura dała nam ducha twórczego, wysadziła nagich żebraków na brzeg wielkiego oceanu świata — płyń kto pływać umie, a niedołęga na spód! Ona w spuściźme nic mi nie dała; jeśli chcę czem być, trzeba pracy mojej. Każdy ma równe prawo do najwyższego i najniższego szczebla. Prawo prawem, pęd pędem, siła siłą się niszczy. Prawo zawsze przy zwycięzcy, a granicą sił naszych zakreślają się ustawy.
Są wprawdzie pewne wspólne umowy, któremi się popędza bieg koła światowego. Poczciwe imię naprzykład! — zaprawdę wartująca moneta, którą zręcznie frymarczyć można, jeśli kto nią dobrze obracać umie. Sumienie — oho! doskonałe łachmanowe straszydło do spędzania wróbli z wiszeń — ale i to jest dobrze opisany weksel który bankrutowi nawet przydać się może.
Chwalebne urządzenia! mogą głupców w granicach szacunku utrzymać, motłochowi czepiec nasunąć na uszy, żeby sprytnisiom wygodniej było. Bez ogródki — dziwaczne urządzenia! Tyle je cenię co te płoty z chrustu przez moich chłopców dowcipnie na polach stawiane, żeby przez nie zając nie skakał. Zając nie — ale łaskawy pan zepnie konia ostrogą i czwałuje po świętej pamięci żniwie.
Biedny zając! nędzna to rola zającem być na świecie; ale łaskawemu panu zajęcy potrzeba! Dalejże, raźno pędźmy po przestrzeni! Kto się nikogo nie lęka, nie mniej, jest potężny jak ów, którego wszyscy się boją. Moda jest teraz sprzączki przy pasach nosić i według upodobania lżej albo ciaśniej się spinać. Podług tej mody każmy sobie sumienie na sprzączkach urządzić, i w miarę zwalniać podług okoliczności. Czy moja to wina? Napastuj krawca! — O tak zwanem krwi przywiązaniu słyszałem długie i szerokie rozprawy. Zwyczajnemu człowiekowi głowa od nich puchła. To twój brat! — dosłownie tłómacząc: on się piekł w tym samym piecu, w którym ciebie pieczono — a więc tobie świętym być musi. Rozważmy tylko to przepaplane następstwo, tę błazeńską styczność powinowactwa ciała z powinowactwem ducha, tożsamości miejsca z tożsamością uczucia, jednakości pokarmu z jednakością skłonności. Idźmy dalej: to twój ojciec, dał ci życie, ty jego ciałem, jego krwią jesteś — a więc ci świętym być musi. — Otóż znowu skrzywiony wniosek! Radbym ojca zapytać, dlaczego mię stworzył? Przecież nie z miłości ku mnie, który dopiero w Ja przejść miałem? Czy znał mię, nim stworzył, czy myślał stwarzając, czy mnie pożądał, czy wiedział, czem będę? Nie radziłbym — mógłbym go skazać za to, że mię stworzył. Za toż czuć wdzięczność, żem się mężczyzną narodził? — jest tyle co się skarżyć, gdybym się urodził kobietą. Mogęż ja uznać miłość, która się nie opiera na szacunku osoby mojej? a mógłże mieć szacunek z samego przypuszczenia, że się go stanę godnym? Gdzież tu jest świętość uczucia? Chyba w czynie, z którego ja powstałem — a czemże ten czyn, jeśli nie bydlęcą pracą na zaspokojenie bydlęcych namiętności? Może ta świętość leży w skutku czynności — żelaznej potrzebie, którąby chętnie odrzucono, gdyby ciało i krew nie szkodowały na tem? Maż mię to zobowiązywać, że on mnie kocha? Jest to grzech główny wszystkich sztukmistrzów. Zaślepiają się w dziele swej ręki, choćby najszpetniejszem było. — Otóż całe czarodziejstwo okryte przez was obłokiem świętości, dlatego jedynie żeby korzystać z lękliwości naszej. Czy i ja jak chłopcy małe mam chodzić na pasku?
Dalej, raźnie do dzieła! Wyrwę brudne zielska co moje granice ścieśniają i panem nie dają mi zostać. Muszę być panem, żebym tam gwałtu użył. gdzie mi uprzejmości nie staje. Odchodzi.

SCENA II.
Karczma na granicach Saksonii.
Karol Moor, zajęty czytaniem. Szpigelberg ze szklanką przy stole.

Karol kładąc książkę. Gdy o wielkich ludziach czytam w Plutarchu swoim, obrzydliwość mnie bierze na ten wiek ślimaczy.
Szpigelberg stawia szklankę przed Karolem i sam pije. Czytaj Jozefusa.
Karol. Jasny ogień Prometeja strawił się zupełnie, za to szukają płomieni z mączki widałkowej, bengalskich ogni, przy których fajki tytoniu zapalić nie można. Drapią się jak myszy po maczudze Herkulesa. Francuski ksiądz naucza, że Aleksander był tchórzem; profesor suchotnik za każdem słowem przytyka do nosa flaszeczkę salmiaku i czyta rozprawę o sile — piecuchy w niemoc wpadają, gdy im się chłopca zrobić udało, a rozbierają krytycznie taktykę Hanibala! Smarkacze łowią na wędkę frazesa z bitwy pod Kanami i beczą nad zwycięstwami Scypiona, które objaśniać mają.
Szpigelberg. To prawdziwie aleksandryjskiej miary elegie.
Karol. Piękny to wieniec za wasz pot na polach bitew wylany: ów żywot w salach szkolnych i nieśmiertelność w rzemyku do klasy wiedziona. Suta nagroda za krew wylaną: że waszymi panegirykami norymbergski kramarz pierniki obwija — albo jeźli szczęście posłuży, francuski tragik do kijów was przyśrubuje i drutem po ścianie przesuwa. Ha! ha! ha!
Szpigelberg pijąc. Czytajbo Jozefusa — proszę ciebie!
Karol. Pfuj! Hańba temu pokurczonemu wiekowi kastratów, co tylko dzieła przedwiekowe przeżuwać umie, bohaterów starożytności komentarzami ze skóry odziera, albo kaleczy w sztukach dramatycznych. W lędźwiach siły nie mają, a trzeba drożdży na rozmnażanie rodzaju ludzkiego.
Szpigelberg. Herbaty, braciszku, herbaty!
Karol. Niedorzecznemi modami barykadują przystęp zdrowej naturze, nie mają odwagi wypróżnienia szklanki dlatego, że nią zdrowie pić muszą — głaszczą lokaja żeby za nimi do pana się wstawiał a szturkają łajdaka, którego się nie boją. Ubóstwiają się o kawałek pieczeni, a potruć by się gotowi o pierzynę, za którą ktoś przy licytacyi więcej zapłaci. Klną saduceusza, że do kościoła pilnie nie uczęszcza, a nie wahają się przy ołtarzu procenta obliczać. Klęczą, żeby ogon szat swoich szeroko na ziemi rozłożyć; nie spuszczą oka z proboszcza, żeby się jego fryzowanej peruce przypatrzyć! Mdleją na widok zarzniętej gęsi, a klaszczą w ręce, gdy ich współzawodnik zrujnowany z giełdy odchodzi! Takem gorąco ręce im ściskał: „dzień jeszcze jeden“, prosiłem. Daremnie — „do dziury z psem!“... Prośby, łzy, zaklęcia!... Tupając nogą. Do stu szatanów!
Szpigelberg. I to za liche dwa tysiące dukatów!
Karol. Nie! nie mogę i myśleć o tem. Co? ja miałbym sznurówką ściskać ciało swoje, swoją wolę kłaść w praw leszczoty? Prawo w ślimaczy chód przeistacza wszystko, coby może lot orła miało. Prawo jeszcze wielkiego nie wydało człowieka — wolność tylko olbrzymów wyradza! Oh, gdyby duch Arminiusza żarzył się jeszcze w popiołach jego! — Niech mię postawią na czele takich jak ja: a z Niemiec zrobię roeczpospolitą, wobec której Rzym i Sparta byłyby tylko mniszek klasztorami. Rzuca szpadę na stół i powstaje.
Szpigelberg zrywając się. Brawo, brawissimo! sprowadzasz mię na rozdział właściwy. Powiem ci do ucha, mój Moor, to co w moich myślach dawno się przewraca — ty człowiek właśnie do tego! Hejże, bracie, hej! Coby to było, gdybyśmy się żydami porobili i ich królestwo znowu na stół wynieśli? Powiedz, nie jestże to mądre i serdeczne przedsięwzięcie? roześlemy manifest na cztery końce świata i zwołamy do Palestyny całe plemię, co świniny nie jada. Dowodzę, że król Herod był moim przodkiem i tak dalej. Otóżby zagrzmiała wielka wiktorya, gdyby na placu stanęli i mogli Jerozolimę swoją odbudować! Póki gorące żelazo, gonimy Turków z Azyi, rąbiemy cedry na Libanie, stawiamy okręty i szachrujemy. Potem...
Karol bierze go z uśmiechem za rękę. Koniec, kolego, wszystkim szaleństwom!
Szpigelberg zrywając się. Pfe — przecież grać nie myślisz roli marnotrawnego syna? Chwat jak ty, co szpadą swoją więcej po pyskach naskrobał, niżli trzech kancelistów w całym bożym roku po księgach nabazgrze? Mamże ci o zdechłym psie opowiadać? Ha! trzeba ci jak widzę, własny twój obraz przed oczy postawić, ogień w żyłach rozdmuchać! Pamiętasz, jak ci szkolni panowie twemu brytanowi kazali nogę przestrzelić, a ty na odwet post wielki w całem nakazałeś mieście? Żartowano z rozkazu, ale tyś gruszek nie zaspał w popiele: zakupiłeś wszystkie mięso w Lipsku tak, że w ośmiu godzinach nie było na całą okolicę kosteczki do ogryzienia a cena ryb poszła w górę. Magistrat i mieszczaństwo zawrzały zemstą. Dalejże tysiąc siedmset studentów, ty na czele — a rzeźnicy, krawcy, handlarze za nami, oberżyści, cyrulicy i wszystkie cechy grzmią burzą i groźbami. Z długimi nosami musieli rejterować. Całe konsylium doktorów zwołałeś obiecując trzy dukaty temu, co psu zechce receptę zapisać — zdawało się, że ci panowie w ścierwie za wiele honoru mają i Nie powiedzą; jużeśmy ułożyli na piękne przymusić. Gdzietam! Ichmościowie bili się o trzy dukaty i targ w targ na trzy grosze zeszło. W jednej godzinie dwanaście recept zapisali, tak, że niebawem zwierzę zdechło.
Karol. Bezwstydni!
Szpigelberg. Obchód pogrzebowy z całą pompą przygotowano — co niemiara na śmierć psa zjawiało się elegii. Nocą wyrusza nas blizko tysiąc, w jednej ręce z latarnią a ze szpadą w drugiej i przez całe miasto ciągnie z dzwonkami, pieśniami, aż pies pochowany. Po tem wszystkiem huczała stypa do dnia białego. Odwdzięczyłeś się tym panom za szczery udział w żalu i nazajutrz za pół ceny sprzedawano zakupione mięso. Mort de ma vie! Toż to przed tobą znaliśmy respekt, jakby załoga w twierdzy zdobytej.
Karol. I ty się nie wstydzisz tem popisywać? I tyle wstydu nie masz, żeby się za to szaleństwo rumienić?
Szpigelberg. Idź, idź! Już ty Moorem nie jesteś! Pamiętasz, jakeś jakie tysiąc razy z butelką w ręku starego skąpca naciągałeś i mawiałeś: niech sobie zrzędzi i gdera, a ty gardło zapłuczesz! Pamiętasz o tem, czy pamiętasz tylko? O ty bezbożny, biedny chwaligłowo! Wtedy przynajmniej po męsku, szlachetnie przemawiałeś — ale...
Karol. Przekleństwo na ciebie, że to przypominasz, przekleństwo na mnie, że tak przemawiałem! Ale to było przy szumie wina i serce moje nie słyszało, co język wymawiał.
Szpigelberg pokręcając głową. Nie, nie! Tak być nie może. Niepodobieństwo, bracie, seryo nie mówisz. Przyznaj się, czy ci, braciszku, nie podszeptuje niedostatek. Stój! — przygodę muszę ci opowiedzieć z moich młodzieńczych lat. Blizko mojego domu był rów, najmniej ośm kroków szeroki, który my chłopcy o zakład chcieliśmy nieraz przeskoczyć. Darmo! — paf i każdy leżał rozciągnięty — a nad jego uchem śmiech i sykania, a po jego ciele śnieżki leciały jak grad. Blizko mego domu stał na uwięzi pies jakiegoś myśliwca, wściekła bestya, co za poły od sukien chwytał dziewczęta, skoro się zapomniały i za blizko przeszły koło niego. Miałem pasyę dręczyć psa ciągle i śmiać się do rozpuku, gdy wściekłe zwierzę szczerzyło zęby do mnie i radeby przyskoczyć, gdyby tylko można. Cóż się dzieje? Dnia pewnego powtarzam swoją zabawkę i dźgam go po biodrach tak krzepko kamieniem, że aż z gniewu łańcuch zerwał na sobie i jak z procy puścił się za mną — ja w nogi piorunem! Przeklęta sprawa: na samej drodze ciągnie się ten rów opętany. Co tu robić? Pies tuż tuż na karku wrzący wściekłością — namysł był krótki: nogi do góry i hyc na drugą stronę! Temu skokowi życie zawdzięczam — bestya byłaby mnie w kawałki rozdarła.
Karol. Do czegóż to się ściąga?
Szpigelberg. Do tego, żebyś wiedział, jak siły rosną w potrzebie, jak człowiek nie łamie sobie głowy nad tem co czynić, gdy ostateczność doskwirczy. Odwaga rośnie z niebezpieczeństwem, siła podnosi się uciskiem. Los musi ze mnie wielkiego człowieka zrobić, właśnie dlatego, że wszędzie mi drogę zagradza.
Karol. Nie wiem, na co nam jeszcze przyda się odwaga i gdzieśmy jej jeszcze nie mieli?
Szpigelberg. Tak? Chcesz więc zdolności swoje zniweczyć w sobie, odwagę swą pogrzebać? Czy myślisz, że twoje posty w Lipsku stanowią już kres dowcipu ludzkiego? Wyjdźno na świat wielki, do Paryża, do Londynu! Tam w papę cię wyrżną, gdy człowieka poczciwym nazwiesz. Tam to prawdziwa duszy uciecha, tam rzemiosło na wielką skalę się zakłada! Stoisz jak głupi, oczy wytrzeszczasz! Poczekaj trochę! Tambyś zobaczył, jak podpisy fałszować, kostki przewracać, łamać zamki i z kufrów flaki wytrzęsać. Trzebaż żeby cię Szpigelberg tego nauczył? Tam na najbliższej gałęzi wieszają łajdaka, co przy prostych palcach chce z głodu umierać.
Karol roztargniony. Co? czyś jeszcze dalej posunął?
Szpigelberg. Zdaje się, że nie masz dosyć ufności we mnie. Czekaj niech się rozgrzeję — a cuda usłyszysz; mózg ci się przewracać będzie, gdy mój zapłodniony dowcip cały połóg odprawi. Wstaje z zapałem. Jakaż się jasność we mnie rozprowadza! W duszę moją wielkie myśli z mrocznej nocy wstępują; olbrzymie plany warzą się w mojej twórczej mózgownicy! Przeklęta ospałość! Uderzając się ręką w głowę. Ona to aż do tej pory siły moje w kajdanach trzymała, prężyła i hamowała przedsięwzięcia moje! Obudzam się, czuję czem jestem, czem być muszę koniecznie!
Karol. Głupcem jesteś. Wino bramarbazuje z twego łba.
Szpigelberg. Szpigelberg, zawołają, czy ty znasz czary, Szpigelberg! Szkoda żeś nie był generałem, Szpigelberg, powie mi król kiedyś: byłbyś Austryaków przez dziurkę od klucza przepędził. Tak, zapiszczą doktorowie, nie do darowania, że ten człowiek medycyny się nie uczył: byłby nowy proszek na podagrę wynalazł. Czemu on kameralnym nie oddał się naukom, zawołają Sullowie w swoich gabinetach, onby z kamieni luidory powyczarowywał. Szpigelberg! zawołają na wschodzie i zachodzie, a w błoto zaleziecie po uszy, wy piecuchy, wy krety! gdy tymczasem Szpigelberg z rozwiniętemi skrzydłami wzięci do kościoła sławy wieków potomnych.
Karol. Szczęścia na drogę. Po kolumnach hańby czepiaj się do szczytu sławy; mnie w cieniu ojczystych gajów, w objęciu mojej Amalii szlachetniejsze czekają uciechy. Przeszłego jeszcze tygodnia pisałem do ojca, prosząc go o przebaczenie. Nie taiłem najmniejszej okoliczności; a gdzie jest szczerość, tam litość i pomoc się znajdzie. Żegnam cię, Maurycy! Widzimy się dziś i nigdy się więcej nie zobaczymy. Poczta nadeszła — przebaczenie ojcowskie jest w murach miasta.

Ciż, Szwajcer, Grim, Roller, Szufterle, Racman.

Roller. Wiecie, że się o nas wypytują?
Grim. Ani minuty pewni nie jesteśmy, żeby nas nie ujęto.
Karol. Mnie to nie dziwi. Niech co chce się dzieje! Nie widzieliście Szwarca przypadkiem? Nie mówił wam czasem o liście do mnie?
Roller. Coś podobnego być musi, bo cię dawno już szuka.
Karol. Gdzie on jest? Gdzie, gdzie? Chce odchodzić.
Roller. Czekaj! Myśmy go tu przyzwali. Ty drżysz?
Karol. Nie, i dlaczegóż miałbym drżeć? Ten list... cieszcie się ze mną. Jestem najszczęśliwszy z ludzi — dlaczegóż miałbym drżeć?

Ciż, Szwarc.

Karol leci naprzeciw niego. Bracie, mój list, list mój dawaj!
Szwarc daje mu list, który Karol z pospiechem odpieczętowuje i czyta. Co ci jest? tyś blady jak ściana.
Karol. Ręka mojego brata!
Szwarc. Cóż tam Szpigelberg stroi?
Grim. Głupiec oszalał. Kręci się jak w chorobie Świętego Walentego.
Szufterle. Mózg mu się w kółko obracaj może robi wiersze.
Racman. Szpigelberg! He, Szpigelberg! Bestya nie słyszy.
Grim potrząsa go. Głupcze — czy śnisz, czy...? Szpigelberg, który przez cały ten czas w kącie poruszał ręce jakby zajęty projektami, rzuca się gwałtownie na Szwarca i krzycząc: La bourse ou la vie! porywa go za gardło. Tamten odtrąca go do ściany. Karol tymczasem rzuca list na ziemię i oddala się.
Roller biegnąc za Karolem. Moor! gdzie idziesz? Moor, co myślisz począć?
Grim. Co mu jest? Co się stało? Pobladł jak trup.
Szwajcer. Muszą tam piękne być wiadomości; Pokaż no!
Roller pozdejmuje list i czyta.
„Nieszczęśliwy bracie!“ Początek brzmi wesoło! „W krótkości muszę ci oznajmić, że twoja nadzieja była daremną; możesz iść, kazał ci ojciec powiedzieć, gdzie cię zawiodą występki twoje. Nie rób sobie nadziei, żebyś kiedykolwiek mógł u nóg jego przebaczenia wypłakać, jeżeli nie chcesz za przybyciem w najgłębszych lochach jego więzień na chlebie i wodzie dopóty zostawać, aż ci włosy w orle pióra a paznogcie w ptasie szpony porosną. To są własne jego słowa. Na tem każe mi list zakończyć — bądź więc zdrów na zawsze. Żałuję cię

Franciszek Moor.“

Szwajcer. Słodziutki braciszek — dalibóg! Franciszek na imię kanalii?
Szpigelberg. O chlebie i wodzie mowa? piękne życie! Jam co innego dla was przygotował. Nie mówiłem, że w końcu muszę się troszczyć o was wszystkich?
Szwajcer. Co plecie ta barania głowa? Osioł ma o nas wszystkich się troszczyć?
Szpigelberg. Zające, niedołęgi, psy kulawe z was wszystkich, jeżeli nie macie serca na coś wielkiego się odważyć!
Roller. No, na to byśmy zasłużyli zapewne — masz słuszność! ale czy nas dźwignie z przeklętego położenia to, na co ty się odważysz? Czy dźwignie?
Szpigelberg z dumnym śmiechem. Biedny łbie! Z tego położenia czy dźwignie? Ha, ha, ha! Z tego położenia czy dźwignie? I dalej nie sięgnął twego mózgu naparstek! Do takiej stodoły pędzisz swoje woły? Nędzarzem byłby Szpigelberg, gdyby od tego musiał zaczynać. Bohaterów, mówię ci, wodzów, książąt, bogów z was porobię!
Racman. To za wiele na jeden sztych, bezzawodnie! Musi to być praca na złamanie karku, przynajmniej głowę dać trzeba.
Szpigelberg. Nic nie trzeba tylko odwagi, bo co się tyczy sprytu, to biorę na siebie. Odwagi mówię ci, Szwajcer! Odwagi, Roller, Grim, Racman, Szufterle! Odwagi!
Szwajcer. Odwagi? Jeżeli o to tylko — odwagi mam dosyć, żeby nawet bosą nogą po piekle maszerować.
Szufterle. Odwagi? Choćby przyszło pod samą szubienicą z wcielonym dyabłem o duszę biednego grzesznika pójść na kułaki.
Szpigelberg. To mi się podoba! Jeżeli odwagę macie, niech wystąpi choć jeden i powie, że coś jeszcze ma do stracenia, a nic do nabycia!
Szwarc. Dalibóg! Byłoby coś do stracenia, gdybym to chciał stracić, co mi nabyć trzeba!
Racman. Do pioruna! I coś do zyskania, gdybym to chciał zyskać, czego stracić nie mogę!
Szufterle. Gdybym musiał to stracić, co na kredyt na ciele noszę, to przynajmniej jutro nie miałbym nic do stracenia!
Szpigelberg. A więc! Staje w pośrodku nich. Jeżeli jeszcze choć kropla krwi niemieckich bohaterów w żyłach waszych płynie — chodźcie, osiądziemy w czeskich lasach, złożymy tam bandę rozbójników i... Czegoście powytrzeszczali oczy? Czy już to ździebełko odwagi z dymem uleciało?
Roller. Nie jesteś zapewne najpierwszym hultajem, co wzrok swój przesadza po nad wysokie słupy szubienicy — a jednak — jakiż wybór mamy?
Szpigelberg. Wybór? Jakto? Nic nie macie do wyboru! Chcecie się do więzienia dłużników wpakować i tam dławić się jak śledzie, aż na dzień sądny zatrąbią? Chcecie z łopatą i motyką za kawał suchego chleba zamęczyć się? Wyć pod oknami piosneczki żebracze, żeby nędzną jałmużnę wyduszać? Albo zaprzysiądz tornistrowi — notabene jeżeli waszym twarzom zawierzą — i tam przy gderliwym humorze rozkazującego kaprala czyściec przechodzić na ziemi? wśród głośnych razów na takt bębnów maszerować? albo w raju galerników cały żelazny magazyn Wulkana włóczyć za sobą? Patrzcie, oto wszystko, w czem macie wybierać; cały pakunek do waszego wyboru!
Roller. Szpigelberg nie zupełnie się myli. Ja miałem także projekta; ale to wyjdzie na jedno. Coby to było, marzyłem, gdybyście razem zasiedli i jakie Vademecum, Noworocznik czy coś podobnego nabazgrali, albo za boży pieniądz obsypali świat krytykami, jak to moda teraz?
Szufterle. Do kata! Nie daleko odbiegliście od planów moich. Ja chciałem, żebyśmy się w religiantów poszyli i tygodniowo wykładali naukę pobożności.
Grim. Wybornie — a jeźli z tego nic się nie oskrobie, na ateistów! Moglibyśmy czterech ewangelistów zbić na winne jabłko, książkę naszą pod ogień oprawcy wydać i tak wielkiego narobić hałasu.
Racman. Albo na wojnę przeciw fr...om wyruszyć — znam jednego doktora, na drzwiach napisano, że sobie z samego merkuryusza dum wybudował.
Szwajcer podając rękę Szpigelbergowi. Maurycy! Tyś wielki człowiek, albo chyba ślepa świnią żołądź znalazła.
Szwarc. Wyborne plany! Szlachetne rzemiosło! Jak to wielkie głowy na jedno wpadają! Braknie tylko żebyśmy się w kobiety lub rajfurki zapisali, albo z naszem panieństwem na targ poszli.
Szpigelberg. Kpiny! kpiny! Kto przeszkadza, żebyście wszystkiem nie byli w jednej osobie? Mój projekt najdalej was popędzi i w dodatku da sławę i nieśmiertelność. Zważcie tylko, nieuki: trzeba wzrokiem aż tam sięgać — myśleć o chwale potomnej, o słodkiem uczuciu nieśmiertelności...
Roller. I pomiędzy najznamienitszymi wpisać się na listę uczciwych ludzi. Z ciebie mówca nad mówcami, Szpigelberg, gdy idzie o to, by poczciwego człowieka na łajdaka przerobić. Ale, powiedzcie który, gdzie się Moor podziewa?
Szpigelberg. Poczciwego człowieka, powiadasz? Czy myślisz, że potem mniej poczciwym będziesz, jak dzisiaj! Co ty poczciwym nazywasz? Bogatemu skąpcowi zdjąć z karku trzecią część trosków, co mu złoty sen z powiek spędzają, pleśniejący pieniądz w obieg puścić, równowagę mienia nanowo zaprowadzić, jednem słowem złoty wiek przywołać, Panu Bogu zabrać pewną liczbę nie niepotrzebnych żołądków, które on karmić musi, oszczędzić mu wojny, zarazy, głodu i doktorów — to się nazywa być poczciwym człowiekiem, być godnem narzędziem w ręku opatrzności i przy każdym kąsku pieczeni pochlebną myślą się upajać: że co pożywasz, to są twego sprytu, twojej lwiej odwagi, twoich nocy bezsennych owoce obfite. Wielki czy mały muszą cię szanować...
Roller. I końcu tego wszystkiego z żywem ciałem ku niebu się podnieść, mimo burzy i wichrów, mimo żarłocznego brzucha starego czasu hojdać się pod słońcem i księżycem i wszystkiemi gwiazdami, gdzie nierozumne nawet obłoków ptaki szlachetną żądzą znęcone, rajski ci koncert zahuczą, a anioły z ogonami w błogosławionej radzie zasiędą? Nieprawdaż? Gdy królów i możnowładców mole i robaki powytoczą, ciebie czeka zaszczyt, przyjmować odwiedziny od królewskich ptaków Jowisza? Maurycy, Maurycy, strzeż się trzynożnego zwierzęcia!
Szpigelberg. I to cię straszy, umyśle zajęczy? Nie jeden już geniusz uniwersalny, który świat miał przekształcić, zgnił na rozstajnej drodze, a czyż o takim pięknym meteorze przez wieki nie mówią? A tymczasem o niejednym księciu lub królu zamilczałyby dzieje, gdyby historyk me lękał się przez to dziurę zostawić w drabinach następstwa i o jakie kilka arkuszy zmniejszyć książkę swoją, którą mu wydawca gotowym groszem wypłaca. A gdy cię podróżny obaczy na wszystkie strony wolą wiatrów w górze kołysanego, nie omieszka zamruczyć pod nosem: — Oho! ten nie wodę miał w mózgu — i gorzko westchnie na czasy niegodziwe.
Szwajcer klepiąc go po ramieniu. Po mistrzowsku. Czego tak, u dyabła, stoicie i wahacie się jeszcze!
Szwarc. A jeźli to hańbą ma się nazywać — cóż z tego? Niemożnaż na każdy przypadek proszek nosić przy sobie i cichutko do Acheronu się wyprawić, gdzie ani jeden kogut za tobą nie zapieje! Nie, bracie Szpigelberg, twój plan jest dobry — mój katechizm to samo mówi.
Szufterle. Wal! i mój także. Zwerbowałeś mię, Szpigelberg!
Racman. Jak drugi Orfeusz, syczącą bestyę sumienie moje do snu ukołysałeś. Zabierz mi, z duszą i ciałem!
Grim. Si omnes consentiunt, ego non dissentio. Wymówiłem bez przecinka. Puściłem głowę swoją na licytacyę: religianci, merkuryusz, krytycy i oszusty. Kto najwięcej daje, ten mię dostanie. Masz moją rękę, Maurycy!
Roller. Jak to, i ty Szwajcer? Daje ręką Szpigelbergowi. Zastawiam więc duszę moją szatanowi.
Szpigelberg. A imię twe gwiazdom! Co tam, gdzie dusza pójdzie? Gdy tłumy naprzód wyprawionych tylu kuryerów przyjazd nasz w piekle obwieszczą: szatani się jak na święto wystroją, tysiącletnią sadzę z powiek pozdmuchują i miryady głów rogatych wyjrzą z parnych otworów zasiarkowanych kominów, żeby się wjazdowi naszemu przypatrzyć. Hej, towarzysze! Co też w świecie zrówna się tej zachwycającej paradzie! Chodźcie, towarzysze!
Roller. Tylko zwolna, zwolna! Gdzie idziecie? I zwierzęciu głowa potrzebna, dziatki!
Szpigelberg. Co plecie maruder? Nie byłaż głowa pierwej, nim którykolwiek z członków się ruszał? Za mną koledzy!
Roller. Powoli, mówię. I wolność musi mieć swojego pana. Bez naczelnika Rzym i Sparta runęły.
Szpigelberg. Prawda, stójcie! Roller ma słuszność; i to nie ladajakiej głowy potrzeba. Czy rozumiecie? Przebiegłej, politycznej głowy potrzeba. Tak, gdy wspomnę, czem byliście przed godziną, a czem teraz jesteście — i mocą jednej szczęśliwej myśli jesteście — Tak, bez wątpienia, bez wątpienia musicie mieć naczelnika. — A kto myśl tę wysnuł, mówcie, czy nie jest to oświecona, polityczna głowa?
Roller. Gdyby można mieć nadzieję — marzyć można... ale on tego nie uczyni!
Szpigelberg. Czemu nie? Śmiało, przyjacielu! Jakkolwiek ciężko okręt prowadzić przeciwko wichrom, jakkolwiek ciężko gniecie brzemieniem swojem korona... mów, Roller! bez bojaźni. Może jednakże się skłoni.
Roller. W proch wszystko, jeżeli nie zechce. Bez Moora jesteśmy ciałem bez duszy.
Szpigelberg odwracając się od niego. Cielę!
Karol wchodzi w dzikiem poruszeniu, biega żywo po pokoju. Ludzie, ludzie! fałszywe, obłudne plemię krokodyle! Łzy w ich oczach, a serca miedziane! Na ustach całusy a sztylety w piersiach! Lwy i lamparty karmią swoje dzieci; kruki do ścierwa przynoszą swoje pisklęta — a on, on — Wyuczyłem się cierpliwie znosić złośliwość, mógłbym z uśmiechem poglądać, choćby mi wróg krew z serca wypijał — Ale gdy miłość rodzinna w zdrajczynię, miłość ojcowska w megerę się wyradza — o wtenczas niech ogień spali męzką powolność, niech zdziczeje na tygrysa jagnię łagodne, niech żyłka najmniejsza nabrzęknie zemstą i zniszczeniem.
Roller. Słuchaj, Moor! Jak sądzisz, rozbójnicze życie lepsze jednakże jak w najgłębszych lochach więzienie o chlebie i wodzie?
Karol. Dlaczego ten duch nie wstąpił w tygrysa, co wściekłą paszczęką szarpie ciało ludzkie? Jestże to wierność ojcowska, jestże to miłość za miłość? Oh! bogdajbym był niedźwiedziem, żeby wszystkim z północy niedźwiedziami poszczuć to mordercze plemię! Ni żalu ni łaski! Chciałbym cały ocean wód zatruć, żeby śmierć ze wszystkich źródeł wypijali. Ufność, nadzieja moja niezłomna — — i żadnej litości!
Roller. Moor, słuchaj, co ci powiem!
Karol. Niepodobna! to sen, to złudzenie! Takie tkliwe błaganie, taki żywy obraz nędzy i żal tak wylany — dzikie zwierzę w litośćby stopniało; kamienie łzyby roniły; a przecież gdybym wszystko powiedział, za paszkwil na ludzkość wziętoby słowa moje — a jednak, jednak! — O! czemuż nie mogę całej przyrosły trąbą buntu poburzyć, powietrze, ziemię i wody przeciw temu hyeniemu rodowi do bitwy prowadzić!
Roller. Słuchajże, słuchaj! Szaleństwo słuch ci odjęło.
Karol. Precz, precz odemnie! Czy nie człowiek ci na imię, czy nie rodziłaż cię kobieta? Precz z moich oczów, ty z ludzkiem obliczem! — — Ja, go tak kochałem niewypowiedzianie! Tak żaden syn ojca nie kochał; tysiąc żyć dałbym był za niego, uderzając nogą o ziemię. Ha! kto mi dziś miecz poda do ręki; żebym piekącą raną ugodził to jaszczurcze plemię! kto mi wskaże, kędy w sedno ich życia wymierzyć, miażdżyć je, zniszczyć: będzie mi przyjacielem, aniołem, bogiem — na kolana przed nim ze czcią upadnę!
Roller. Takimi przyjaciółmi my właśnie będziemy; pozwól tylko powiedzieć!
Szwarc. Chodź z nami do czeskich lasów! Chcemy tam bandę rozbójników złożyć — a ty... Moor poziera na niego osłupiałym wzrokiem.
Szwajcer. Ty będziesz dowódcą naszym! Musisz naszym dowódcą zostać.
Szpigelberg rozgniewany rzuca się na krzesło. Niewolnicy i babiarze!
Karol chwytając za ramię Rollera. Kto ci to słowo podszepnął? słuchaj, chłopcze! Z twojej ludzkiej duszy tyś go sam nie dobył! Kto ci to słowo podszepnął? Tak, przez śmierć tysiącramienną! Tak chcemy! tak musimy! Pójdziemy na rozbójników! musimy! Pomysł do uwielbienia! Rabusie i zbójcy! Na moją duszę żywą, będę waszym dowódcą!
Wszyscy z wrzaskliwym okrzykiem. Niech żyje dowódca!
Szpigelberg zrywając się na stronie. Póki go nie sprzątnę!
Karol. Hej! to mi jakby katarakta z oczów opadło. Co za głupiec był ze mnie, com chciał do klatki powracać. Mój duch czynów spragniony, mój oddech wolności. Zbójcy, rozbójnicy! temi słowami prawo pod moje stopy się zwinie. Ludzie ludzkość mi skradli, gdym się do ludzkości odwoływał; precz więc odemnie, litości ludzka i pobłażenie! Nie mam już ojca, miłości już nie mam; we krwi i śmierci zapomnę, że coś dawniej miałem drogiego! Chodźcie! Chodźcie! O, ja straszliwą sprawię sobie rozrywkę! — Rzecz skończona, jestem waszym dowódcą, a szczęśliwy, kto między wami mistrzem zostanie, kto najdzikszą pożogę roznieci, najokrutniej zabijać będzie — zapowiadam, że go po królewsku nagrodzę. Przystąpcie do mnie każdy, przysiążcie wierność i posłuszeństwo do śmierci — ot, na tę męską przysiążcie prawicę.
Wszyscy podając mu ręce. Przysięgamy ci wierność i posłuszeństwo do śmierci!
Karol. I ja więc na tę męską prawicę wiernie i niezłomnie przysięgam, być dowódcą waszym aż do śmierci! Ta sama prawica trupem położy pierwszego, który kiedykolwiek zlęknie się, zwątpi albo cofnąć się zechce! To samo mnie od każdego z was niech spotka, jeżeli przysięgę swoją kiedykolwiek złamię! Czy jesteście zadowoleni?
Wszyscy wyrzucając w górę kapelusze. Jesteśmy! Szpigelberg wielkimi krokami przechadza się wściekły.
Karol. A więc — w drogę! Nie lękajcie się ani śmierci ani niebezpieczeństwa, bo nad nami rządzi nieugięte przeznaczenie. Każdego dzień ostatni dopędzi, czy to na miękkich z puchu wezgłowiach, czy w twardego boju zmieszanym natłoku, czy też pod otwartą szubienicą i na kole! Z tych śmierci jedna będzie losem naszym. Odchodzą.

Szpigelberg patrząc za nimi, po chwili. Twój rejestr ma dziurę. Opuściłeś truciznę. Odchodzi.
SCENA TRZECIA.
W zamku Moorów. Pokój Amalii.
Franciszek. Amalia.

Franciszek. Odwracasz się, Amalio? Czyżem mniej godny jak ten, którego ojciec przeklął?
Amalia. Precz! O czuły, litościwy to ojciec, co syna swego wilkom i potworom na zgubę oddaje! On tu orzeźwia się słodkiem kosztownem winem i w puchu pielęgnuje ciało postarzałe, a jego syn wielki, wspaniały, cierpi niedostatek! Wstydźcie się, nieludzcy! Wstydźcie się, wy dusze smoków, wy hańbo ludzkości!... swojego syna, syna jedynego!
Franciszek. Sądzę, że ma dwóch.
Amalia. W istocie, zasłużył mieć takich synów jak ty. Na łożu śmiertelnem daremnie powiędłe ręce do swego Karola wyciągać będzie — cofnie je z drżeniem, gdy mroźną jak lód obejmie rękę swojego Franciszka. Oh! to słodko, rozkosznie słodko, od twego ojca zostać przeklętym! Powiedz, Franciszku, droga braterska duszo, co trzeba zrobić, żeby od niego przeklętym zostać?
Franciszek. Marzysz, kochanie! Żałować cię trzeba!
Amalia. O, proszę cię... czyżeś żałował brata swojego? Nie — nienawidziłeś go, poczwaro, i mnie więc nienawidzieć musisz!
Franciszek. Ja cię kocham jak siebie samego, Amalio!
Amalia. Jeźli mię kochasz, nie możesz żadnej prośbie odmówić.
Franciszek. Żadnej, żadnej! jeźli więcej nie znaczy jak życie moje.
Amalia. O jeźli tak! Prośba to mała, którą tak lekko, tak chętnie wypełnić możesz. Nienawidź mię! Mnieby płomień wstydu ogarnął, gdybym myśląc o Karolu nie była pewną, że ty mnie nienawidzisz. Przyrzekasz więc? Odejdź i zostaw mię — mnie tak dobrze samotnej!
Franciszek. Najmilsza entuzyastko! Jakże podziwiam twoje łagodne, miłości pełne serce! Tu, tu Karol władał jak Bóg w swoim kościele. On stał przed tobą na jawie, on rządził snami twymi; dla ciebie cała przyroda spłynęła w jednego, żeby ci jednego w promieniach swoich odbijać, swoją melodyą o jednym ci dźwięczyć.
Amalia wzruszona. Prawda, wyznaję i wam barbarzyńcom na przekór, przed światem całym chcę wyznać — że go zawsze kocham.
Franciszek. To nie po ludzku, taką miłość tak okrutnie wynagradzać! zapomnieć o tej...
Amalia. Co, mnie zapomnieć?
Franciszek. Czyś nie włożyła mu pierścienia na palec, pierścienia z brylantem w zakład twojej wierności? Ale zapewne, jak mógł młody człowiek wdziękom rozpustnej oprzeć się kobiety? Kto mu za złe weźmie, kiedy mu nic innego na podarek nie zostało — i czyż wreszcie nie zapłaciła mu z lichwą uściskami, pieszczotami?
Amalia w gniewie. Mój pierścień rozpustnej kobiecie?
Franciszek. Pfe, pfe! haniebnie! — lecz gdyby to był koniec. Pierścień jakkolwiek kosztowny — w istocie samej, można go przez każdego żyda napowrót wydostać. Może mu oprawa nie była do gustu; może na piękniejszy chciał wymienić.
Amalia. Ale jakto, pierścień mój, pierścień, który miał odemnie?
Franciszek. Nie inny, Amalio! Ha, taki klejnot, i na moim palcu — i od Amalii! Smierćby go stąd nie wydarła — nieprawdaż Amalio? Nie kosztowność brylantu, nie sztuka złotnika — miłość jego cenę stanowi. Dziecię kochane, ty płaczesz? Biada temu, co te łzy drogie z tych rajskich oczów wyciska. — Ah! gdybyś ty o wszystkiem wiedziała, jego samego widziała i w tej widziała postaci?
Amalia. Poczwaro! Jakto, w jakiej postaci?
Franciszek. Cicho, o cicho, duszo dobrotliwa! Nie pytaj o więcej! Gdyby przynajmniej zasłonę miała ta zbrodnia szpetna, żeby się mogła światłu dziennemu w innej postaci ukazać! Ale ona przegląda straszliwie przez żółte, ołowiane pierścienie pod okiem, zdradza się w bladości śmiertelnej, w zapadłych policzkach, w wystających szpetnie kościach pod skórą! chrapie w skaleczonym, niedomagającym głosie, jawi się potwornie w drżącym, chwiejącym na nogach szkielecie, świdruje najgłębszy w kościach szpik żywotny i męską siłę młodości gruchoce. Hu! hu! obrzydliwość czuję. Nos, oczy, uszy się trzęsą... Widziałaś, Amalio, tego nędzarza, co w naszym szpitalu ducha wyzionął; wstyd lękliwe twe oko zdawał się przymrużać — krzyk przerażenia nad nim wydałaś. Przywołaj raz jeszcze ten obraz do duszy — a Karol stanie przed tobą. Jego całunki zarazą, jego usta trucizną napoją usta twoje!
Amalia odtrącając go. Bezwstydny potwarco!
Franciszek. Czy cię straszy ten Karol? czy się już wzdrygasz na sam obraz słabo odmalowany? Idźno, sama utkwij oczy w twego pięknego, anielskiego, boskiego Karola! Idź, wciągnij jego oddech balsamiczny, otul się kłębami ambrozyjnych zapachów, co z jego paszczy parą buchają. Jedno odetchnienie ust jego sprawi ci ten czarny, podobny do śmierci zawrót, co sprawia na ludziach woń pękającego ścierwa i widok zasłanego zgniłymi trupami pola. Amalia odwraca twarz. Jakie tam wichry uczuć miłości! Jaka tam rozkosz w objęciach! — Ale czyż się godzi potępiać człowieka dla jego chorowitej zewnętrznej postaci? W najnędzniejszym Ezopowym potworze może jak rubin w kałuży błota, przyświecać wielka, godna kochania dusza. Uśmiechając się szyderczo. Nawet z pognitych ust może miłość... Lecz gdy zbrodnia nawet twierdzą charakteru zatrzęsie, gdy z skromnością i cnota uleci jak ulatuje woń z uwiędłej róży, gdy z ciałem i duch kalectwu podpadnie...
Amalia radośnie podskakując. O Karolu, tu cię dopiero rozpoznaję znowu — ty ten sam jesteś, ten sam co dawniej. Wszystko było kłamstwem. Czy ty nie wiesz, złoczyńco, że Karolowi zostać takim niepodobna? Franciszek stoi niejaki czas w zamyśleniu, odwraca się potem i chce odchodzić. Gdzie tak spiesznie? Czy uciekasz przed własną twą hańbą?
Franciszek z dłońmi na twarzy. Puszczaj mię, puszczaj! dozwól łzom mym płynąć. Ojcze tyranie, najlepszego z twych synów tak poświęcić nędzy, hańbie! Puszczaj mię, Amalio, pójdę: do nóg mu upadnę, na kolanach zaklinać będę, aby wymówioną klątwę na mnie, na mnie zwalił, mnie wydziedziczył... mnie... moją krew, moje życie, moje wszystko..
Amalia rzucając się mu na szyję. Bracie mojego Karola! najlepszy, najmilszy Franciszku!
Franciszek. O Amalio, jakże ja cię kocham za tę niezachwianą miłość dla brata mojego. Przebacz, że śmiałem tę miłość na tak twardą próbę wystawiać! Jakże pięknie życzeniom odpowiadasz moim! Temi łzami, westchnieniami, tym gniewem niebiańskim — i ja, i ja — nasze dusze tak zawsze zgodnie myślały.
Amalia. O nie, tego nigdy nie było!
Franciszek. Ah! harmonijną zgodą oddychały — myślałem zawsze, że my bliźniętami musieliśmy przyjść na świat, i gdyby nie ta nieszczęsna różnica zewnętrznej postaci, gdzie Karol zapewne miał pierwszeństwo, moglibyśmy dziesięć razy jeden w drugiego się zmienić. Często mówiłem do siebie: Franciszku, ty Karolem jesteś zupełnie! Jego echo, jego odbicie!
Amalia potrząsając głową. Nie, nie! Na czyste nieba światło! Ani żyłki, ani iskierki jego uczucia! —
Franciszek. I tak jednakowi w skłonnościach: róża najulubieńszym była jego kwiatem, któryż kwiat był dla mnie milszym nad różę? On tak niewypowiedzianie muzykę kochał; wy gwiazdy świadkami mojemi: w martwej nocy cichości, wyście mnie podsłuchiwały tak często przy klawikordzie, gdy wszystko się w cieniu i śnie pogrzebało! I jakże teraz wątpić możesz, Amalio? Gdy nasza miłość w jednej doskonałości się schodziła, a miłość jest tażsama, jakżeby jej dzieci mogły się rozróżniać? Amalia patrzy na niego z podziwieniem. Był to cichy, pogodny wieczór, ostatni nim on do Lipska odjechał — Karol zawiódł mię do tego gaju, gdzie ty i on siadywaliście często w marzeniach miłości. Niemi staliśmy czas długi — on nareszcie uchwycił rękę moją i mówił cichym głosem ze łzami: Rzucam Amalię — nie wiem, ale mam jakieś przeczucie, że na wieki! Nie opuszczaj jej nigdy, bracie! Bądź jej przyjacielem, bądź jej Karolem: jeźli Karol... nigdy... powrócić nie ma... Pada przed nią na kolana i z zapałem rękę jej całuje. Nigdy, nigdy, nigdy on nie wróci, a jam mu przyrzekł świętą przysięgą!
Amalia odskakując. Zdrajco! Jakże na uczynku przydybałem ciebie! W tym właśnie gaju zaklinał mię, nigdy innej miłości... choćby umarł nawet... Widzisz, jak bezbożnie, jak występnie... Precz z oczów moich!
Franciszek. Ty mnie nie znasz, Amalio, ty mnie nie znasz wcale!
Amalia. O znam cię, znam cię od dzisiaj... I ty chciałeś do niego być podobny? Przed tobą miał on płakać nademną? Przed tobą? Prędzejby imię moje na pręgierzu zapisał. Idź mi natychmiast!
Franciszek. Obrażasz mię!
Amalia. Idź, powiadam ci. Skradłeś mi drogą godzinę — od twego życia Bóg ją odejmie!
Franciszek. Ty mię nienawidzisz.
Amalia. Pogardzam tobą, precz!
Franciszek uderzając nogą o ziemię. Poczekaj! drżeć będziesz przedemną! Mnie poświęcać żebrakowi? Odchodzi.
Amalia. Idź, niegodziwcze — teraz znowu z Karolem moim zostaję. Żebrakowi, powiada? Świat się więc przeistoczył: żebracy są królami, a żebrakami królowie! Nie chciałabym łachmanów jego oddać za purpurę namaszczonego. Ten wzrok, którym on żebrze, to wielki, to królewski wzrok być musi! Wzrok, co wspaniałość, wystawność, tryumfy bogatych i potężnych w niwecz obraca! — Do śmiecia rzucam te błyskotki ozdobne. Odrywa z szyi i ciska perły. Wy wielcy panowie, wy bogacze, bądźcie skazani złoto i srebro i klejnoty nosić na sobie! Skazani przy hucznych biesiadować stołach, skazani na miękkich wezgłowiach rozkoszy kołysać wygodne członki. Karolu, Karolu! teraz godną będę ciebie. Odchodzi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Friedrich Schiller i tłumacza: Michał Budzyński.