Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kich źródeł wypijali. Ufność, nadzieja moja niezłomna — — i żadnej litości!
Roller. Moor, słuchaj, co ci powiem!
Karol. Niepodobna! to sen, to złudzenie! Takie tkliwe błaganie, taki żywy obraz nędzy i żal tak wylany — dzikie zwierzę w litośćby stopniało; kamienie łzyby roniły; a przecież gdybym wszystko powiedział, za paszkwil na ludzkość wziętoby słowa moje — a jednak, jednak! — O! czemuż nie mogę całej przyrosły trąbą buntu poburzyć, powietrze, ziemię i wody przeciw temu hyeniemu rodowi do bitwy prowadzić!
Roller. Słuchajże, słuchaj! Szaleństwo słuch ci odjęło.
Karol. Precz, precz odemnie! Czy nie człowiek ci na imię, czy nie rodziłaż cię kobieta? Precz z moich oczów, ty z ludzkiem obliczem! — — Ja, go tak kochałem niewypowiedzianie! Tak żaden syn ojca nie kochał; tysiąc żyć dałbym był za niego, uderzając nogą o ziemię. Ha! kto mi dziś miecz poda do ręki; żebym piekącą raną ugodził to jaszczurcze plemię! kto mi wskaże, kędy w sedno ich życia wymierzyć, miażdżyć je, zniszczyć: będzie mi przyjacielem, aniołem, bogiem — na kolana przed nim ze czcią upadnę!
Roller. Takimi przyjaciółmi my właśnie będziemy; pozwól tylko powiedzieć!
Szwarc. Chodź z nami do czeskich lasów!