Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z pognitych ust może miłość... Lecz gdy zbrodnia nawet twierdzą charakteru zatrzęsie, gdy z skromnością i cnota uleci jak ulatuje woń z uwiędłej róży, gdy z ciałem i duch kalectwu podpadnie...
Amalia radośnie podskakując. O Karolu, tu cię dopiero rozpoznaję znowu — ty ten sam jesteś, ten sam co dawniej. Wszystko było kłamstwem. Czy ty nie wiesz, złoczyńco, że Karolowi zostać takim niepodobna? Franciszek stoi niejaki czas w zamyśleniu, odwraca się potem i chce odchodzić. Gdzie tak spiesznie? Czy uciekasz przed własną twą hańbą?
Franciszek z dłońmi na twarzy. Puszczaj mię, puszczaj! dozwól łzom mym płynąć. Ojcze tyranie, najlepszego z twych synów tak poświęcić nędzy, hańbie! Puszczaj mię, Amalio, pójdę: do nóg mu upadnę, na kolanach zaklinać będę, aby wymówioną klątwę na mnie, na mnie zwalił, mnie wydziedziczył... mnie... moją krew, moje życie, moje wszystko..
Amalia rzucając się mu na szyję. Bracie mojego Karola! najlepszy, najmilszy Franciszku!
Franciszk. O Amalio, jakże ja cię kocham za tę niezachwianą miłość dla brata mojego. Przebacz, że śmiałem tę miłość na tak twardą próbę wystawiać! Jakże pięknie życzeniom odpowiadasz moim! Temi łzami, westchnieniami, tym gniewem niebiańskim — i ja, i ja — nasze dusze tak zawsze zgodnie myślały.
Amalia. O nie, tego nigdy nie było!