Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

książkę swoją, którą mu wydawca gotowym groszem wypłaca. A gdy cię podróżny obaczy na wszystkie strony wolą wiatrów w górze kołysanego, nie omieszka zamruczyć pod nosem: — Oho! ten nie wodę miał w mózgu — i gorzko westchnie na czasy niegodziwe.
Szwajcer klepiąc go po ramieniu. Po mistrzowsku. Czego tak, u dyabła, stoicie i wahacie się jeszcze!
Szwarc. A jeźli to hańbą ma się nazywać — cóż z tego? Niemożnaż na każdy przypadek proszek nosić przy sobie i cichutko do Acheronu się wyprawić, gdzie ani jeden kogut za tobą nie zapieje! Nie, bracie Szpigelberg, twój plan jest dobry — mój katechizm to samo mówi.
Szufterle. Wal! i mój także. Zwerbowałeś mię, Szpigelberg!
Racman. Jak drugi Orfeusz, syczącą bestyę sumienie moje do snu ukołysałeś. Zabierz mi, z duszą i ciałem!
Grim. Si omnes consentiunt, ego non dissentio. Wymówiłem bez przecinka. Puściłem głowę swoją na licytacyę: religianci, merkuryusz, krytycy i oszusty. Kto najwięcej daje, ten mię dostanie. Masz moją rękę, Maurycy!
Roller. Jak to, i ty Szwajcer? Daje ręką Szpigelbergowi. Zastawiam więc duszę moją szatanowi.
Szpigelberg. A imię twe gwiazdom! Co tam, gdzie dusza pójdzie? Gdy tłumy naprzód wyprawionych tylu kuryerów przyjazd nasz w piekle