Zbójcy (Schiller, 1900)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Schiller
Tytuł Zbójcy
Podtytuł Dramat w 5 aktach
Wydawca Nakładem Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1900
Druk Drukiem Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Tłumacz Michał Budzyński
Tytuł orygin. Die Räuber
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
Fryderyk   Schiller.




ZBÓJCY
Dramat w 5 aktach.
Wydanie nowe na podstawie przekładu Michała Budzyńskiego.




Złoczów.
Nakładem i drukiem Wilhelma Zukerkandla.
Quae medicamenta non sanant, ferrum sanat, quae ferrum non sanat, ignis sanat.
Hippocrates.






OSOBY.

Maksymilian hrabia Moor,

Karol,  jego synowie.
Franciszek,

Amalia Edelreich.
Herman, syn szlachecki z nieprawego łoża.

Szpigelberg,  libertyni a później rozbójnicy.
Szwajcer,
Grim,
Racman,
Szufterle,
Roller,
Kosiński,
Szwarc,

Daniel, sługa hrabiego Moora.
Mozer, pastor.
Ksiądz.
Rozbójnicy i inne osoby.

Miejsce widowiska Niemcy.
AKT PIERWSZY.

SCENA I.
Frankonia.
Sala w zamku hrabiów Moor.
Franciszek i stary Moor.

Franciszek. Czyś zdrów, mój ojcze? Wyglądasz tak blado.
Moor. Zdrów zupełnie, mój synu! Co mi miałeś mówić?
Franciszek. Poczta nadeszła... list od naszego korespondenta w Lipsku...
Moor z niecierpliwością. Wiadomość o moim synie Karolu?
Franciszek. Hmn! — tak niby... ale boję się... nie wiem czyli ja... przy twojem zdrowiu... Powiedz mi, ojcze, czy w samej istocie zdrów jesteś zupełnie?
Moor. Jak ryba w wodzie. Czy o synu moim pisze? Skąd ci ta troskliwość przyszła? Już mię dwa razy pytałeś.
Franciszek. Jeżeli chory jesteś, mój ojcze — jeżeli najmniejsze masz choroby przeczucie! daj pokój lepiej! W sposobniejszym czasie opowiem ci wszystko. Półgłosem. Ta wiadomość nie jest dla osłabionego ciała.
Moor. Boże mój, Boże! Jaka to wiadomość?
Franciszek. Niech pójdę pierwej, łzę żalu wyleję nad utraconym bratem. Mnieby milczeć należało, gdyż on jest synem twoim; ale posłuszeństwo jest najpierwszą, smutną powinnością moją. Przebacz więc —
Moor. O Karolu, Karolu! gdybyś wiedział, jak postępki twoje na tortury biorą serce ojcowskie; jakby jedna radosna wiadomość o tobie dziesięć lat do życia mojego dodała, w młodzieńca mnie zmieniła — gdy tymczasem każda którą odbieram, o krok dalej do grobu mnie przybliża.
Franciszek. Jeźli tak jest, mój ojcze, to wolę pożegnać ciebie; bobyśmy wszyscy dziś jeszcze nad twoją trumną włosy wyrywali.
Moor. Zostań! Już mi tylko jednego kroku potrzeba — niechaj więc dochodzi! Usiada. — Grzechy ojców w trzecim i czwartem pokoleniu odezwać się muszą — niech się więc dopełnia!
Franciszek dobywając listu. Znasz, ojcze, naszego korespondenta — patrzaj! Dałbym palec u prawej ręki, gdybym go kłamcą mógł nazwać — czarnym, jadowitym kłamcą! Zbierz siły i przebacz, że ci listu samemu czytać nie dozwolę, ani sam wszystkiego czytać nie znajdę odwagi.
Moor. O wszystko, wszystko przeczytaj! Szczudeł mi, synu, oszczędzisz.
Franciszek czyta. — „Lipsk 1. maja. Gdyby mię, kochany przyjacielu, nie obowiązywało słowo niezłomne donoszenia najdrobniejszych szczegółów, jakie o losie brata twojego powziąść zdołam, nigdybym nie śmiał niewinnem piórem mojem stać się twoim tyranem. Z tysiąca listów twoich jasno się przekonywam, jak wiadomości tego rodzaju ranią braterskie twe serce. Już widzę, jak nad niegodziwym, obmierzłym“ — Moor zakrywa twarz swoją. Widzisz, ojcze, ja ci fraszki tylko odczytuję — „nad obmierzłym tysiące łez wylewasz.“ — Ach one płynęły strumieniem po tem licu strapionem! — „Już widzę, jak twój stary, uczciwy ojciec z śmiertelną bladością!...“ Jezus Marya! tyś już blady, nim przeczytałem same bagatele?
Moor. Dalej, dalej!
Franciszek. „Z śmiertelną bladością na krzesło upada i złorzeczy dniowi, w którym się po raz pierwszy ojcem nazywał. Nie wszystko mi powiedziano, a z drobnych rzeczy, które wiem, tylko najdrobniejsze wypiszę. Brat twój, ile się zdaje, dopełnił miary bezwstydu — ja przynajmniej nie znam nic gorszego, chyba jego geniusz przeszedł nawet moje pojęcie. Wczoraj o północy, narobiwszy czterdzieści tysięcy dukatów długu...“ — piękny pieniążek, mój ojcze! — „zgwałciwszy bogatą córkę bankiera i zraniwszy śmiertelnie jej kochanka, uczciwego młodzieńca, syna zacnej rodziny, z siedmiu współtowarzyszami, których do zbrodniczego życia powiódł, umknąć miał przed ręką sprawiedliwości.“ — Ojcze, na Boga! mój ojcze, co ci jest takiego?
Moor. Dosyć już. Zostaw resztę, mój synu!
Franciszek. Mam wzgląd na ciebie. Czyta. „Wysłano gończe listy za nim; obrażeni wołają głośno o sprawiedliwość; na jego głowę nałożono cenę — a imię jego Moor“ urywa. Nie! nieszczęsne usta moje nie chcą się posunąć do ojcobójstwa! Drze list. Nie wierz temu, ojcze, nie wierz ani słowa!
Moor z gorzkim płaczem. Moje imię! Imię moje nieskażone!
Franciszek rzucając mu się na szyję. Haniebny, trzy razy haniebny Karolu! Czyż nie przeczuwałem naówczas, gdy on, jeszcze chłopczyk mały, za dziewczętami pędził, z ulicznikami, nędzną hałastrą, po górach a łąkach czwałował, widoku kościoła jak winowajca więzienia unikał, a pieniądze wyłudzone u ciebie pierwszemu lepszemu żebrakowi do kapelusza ciskał? My tymczasem w domu pobożną modlitwą, świętemi księgami budowaliśmy umysł nasz. Czyżem nie przeczuwał, gdy on przygody Juliusza Cezara, Aleksandra Wielkiego i innych niesfornej duszy pogan wolał odczytywać aniżeli życie pokutującego Tobiasza? Tysiąc ci razy przepowiadałem, bo miłość moja dla niego była zawsze w granicach dziecięcej powinności, tysiąc ci razy przepowiadałem, że ten młodzieniec do hańby i nędzy nas wtrąci. O, bogdajby on Moorów nazwiska nie nosił, bogdajby serce moje tak gorąco dla niego nie biło!... Bezbożna ta miłość, której utłumić nie mogę, kiedyś mię zaskarży przed sędziowskiem krzesłem Boga.
Moor. O moje widoki, sny wy moje złote!
Franciszek. Znam ja to — i ja tak mawiałem. Duch ognisty, co się w tym młodym chłopcu rozpłomienia — (takeś nam często powtarzał), co tak podnosi jego wrażliwość na każdą wielkość, na każdy wdzięk piękności, ta otwartość, co jego duszę do oka przywołuje, ta tkliwość uczucia, co z serca mu dobywa łzę litości na każde cierpienie; ta męska odwaga, co go wynosi, na wierzchołki stuletnich dębów przez rowy i palisady, przez rwące pędzi potoki; ta żądza chwały, ta stałość nieprzezwyciężona i te wszystkie świetne cnoty źdźbłem już strzelające w ukochanym od ojca synalku miały dać kiedyś przyjacielowi wiernego przyjaciela, obywatela doskonałego krajowi; miały wyrodzić bohatera, wielkiego a wielkiego męża. Patrzajże, ojcze! ognisty duch się rozwinął, rozszerzył i bujne zrodził owoce. Ta otwartość jakże się powabnie w bezczelność przetworzyła; ta tkliwość czułym głosem do rozpustnic grucha: jak się łacno rozkwila na wdzięki syrenie! Ten geniusz ognisty w sześciu latkach soki żywotne na czysto wytrawił tak, że w żyjącem ciele niknie — a ludzie go oglądają i szepcą bezczelnie: „c’est l’amour qui a fait cela.“ Uważ tę śmiałą, przedsiębiorczą głowę jakie plany nakreśliła, jak je wykonywa — znikają przed nimi bohaterskie, czyny Kartusza i Howarda. Cóż dopiero, gdy te szlachetne pierwiastki pełnej dojrzałości nabiorą? Co to za doskonałość z tego młodzieńczego wieku wystrzeli! Może, ojcze, dożyjesz wesela i ujrzysz go na czele szeregów, co przebywają w świętej ciszy lasów i zmordowanemu wędrowcowi zdejmują na drodze połowę ciężaru. Może, nim do grobu zstąpisz, odprawisz jeszcze pielgrzymkę do jego pomnika wystawionego pomiędzy niebem a ziemią. Może — o ojcze mój, innego nazwiska poszukasz dla siebie; bo inaczej, chłopcy i przekupki uliczne palcem cię wytykać i głośno opowiadać będą, że twojego syna na lipskim targu w portrecie widzieli.
Moor. I ty, Franciszku! I ty także? O moje dzieci! Obaj w serce ojca godzą.
Franciszek. Widzisz! — i ja mam dowcip; ale mój dowcip jest żądłem niedźwiadka. I cóż ten Franciszek, ten pospolity, zimny, z drewna urobiony i obsypany innemi osobliwego brzmienia przezwiskami Franciszek — a to aby wyrazić różnicę pomiędzy mną a nim, któregoś brał na kolana, któremuś w pieszczotach twarz sobie szczypać pozwalał — ten Franciszek w ciasnych granicach dóbr twoich miał ducha wyzionąć, spleśnieć, pójść w zapomnienie — gdy tymczasem sława tej wszechwiedzącej głowy miała przelatywać od bieguna do bieguna. Oh! z pokornie złożonemi rękami dziękuję wam, niebiosa: że ten zimny, suchy, drewniany Franciszek nie jest podobny do tamtego!
Moor. Przebacz mi, dziecię moje! Nie żal się na ojca w swoich widokach zawiedzionego. Bóg przez Karola łzy mi przysyła, przez ciebie, Franciszku, otrze oczy moje!
Franciszek. Tak, mój ojcze! Z twoich ócz on te łzy osuszy. Twój Franciszek da życie swoje, żeby żywot twój przedłużyć. Życie twoje będzie mi wyrocznią, której ja rady zasięgnę, nim jaki czyn rozpocznę. Ono mi będzie źwierciadłem, w którem wszystko oglądać będę. Niema tak świętego obowiązku, którego nie złamię, jeśli na tem bezpieczeństwo życia twego spoczywać będzie. Wierzysz mi, ojcze?
Moor. Masz, synu, obowiązki wielkie do spełnienia. Tymczasem Bóg cię błogosław za to, czem dla mnie byłeś i czem będziesz jeszcze.
Franciszek. Powiedz mi, ojcze, gdybyś ty tego syna nie musiał swoim nazywać, mógłbyś szczęśliwym być jeszcze człowiekiem?
Moor. Cicho, o cicho! Gdy mi go piastunka pierwszy raz podała, wzniosłem go w górę i wyrzekłem: czyliż nie jestem szczęśliwy?
Franciszek. Tak rzekłeś, ale dziś czy jesteś? Najlichszemu zazdrościsz chłopkowi, co nie jest ojcem jego. Musisz się dręczyć, póki ten syn jest twoim synem. Smutek róść będzie w lata z Karolem, smutek twe życie zagrzebie!
Moor. Ach, on mię w starca zgiął ośmdziesięcioletniego!
Franciszek. Gdybyś się wyparł takiego syna?...
Moor. Franciszku! Franciszku! coś ty powiedział!
Franciszek. Czyż nie miłość dla niego udręczeń twoich przyczyną? Bez tej miłości on dla ciebie nie istniał; bez tej przeklętej kary godnej miłości syn ci umarł, nigdy się nie urodził! Nie krew i ciało, ale serce wiąże synów i ojców. — Gdybyś nie kochał tego wyrodka, nie byłby on twym synem — choćby z kawałka ciała twego miał być wykrojony. On był ci oka źrenicą; ale gdy źrenica boli, wyrwij ją, mówi pismo święte. Lepiej do nieba iść z okiem jednem niż do piekła z dwojgiem. Lepiej bezdzietnym na niebo zasłużyć, jak syn z ojcem w parze w piekielny iść płomień. Bóg tak powiedział!
Moor. Chcesz, bym syna przeklął?
Franciszek. Ale nie, ale nie! Kogo ty synem nazywasz? Tego, któremuś dał życie, a który wszelkich sił dokłada, ażeby ci życie ukrócić?
Moor. Oh, prawda zaiste! sąd to Boga nademną, on mu tak rozkazał!
Franciszek. Patrz tylko, co ci pieszczone to dziecię wyrabia. Ojcowską twą czułością raz ci zadaje śmiertelny; — zabija cię twojem przywiązaniem; — przekupuje serce twoje, żebyś prędzej ostatniego ducha wyzionął. Ty schodzisz ze świata: on jest panem twych włości, królem żądz swoich. Zerwana grobla — potok jego namiętności zahuczy swobodnym pędem. Postaw się na jego miejscu: ileż on razy chciałby ojca pod ziemię zagrzebać! — pochować brata, co na drodze jego rozpusty tak nieubłagany staje! Jestże to miłość za miłość? Jestże to wdzięczność dziecięcia za łagodność ojcowską? On rozpuście chwilowej dziesięć lat życia twojego poświęca. On chwałę przodków przez siedm wieków nieskażoną w jednej lubieżnej minucie na zgubę wystawia. Czy takiego synem swoim nazywasz? Odpowiedz: czy takiego nazywasz synem swoim?
Moor. Niedobre dziecię — a jednakże dziecię, dziecię moje własne.
Franciszek. Ukochane, drogie dziecię, któremu nauką byłoby ojca nie mieć. Gdybyś chciał rozumieć, gdyby ci z oczów te łuski opadły: pobłażenie twoje umocni go w rozpustach, odwłoka prawość ich uzna. Ty przekleństwo z jego głowy zdejmiesz; na ciebie, ojcze, spadnie przekleństwo potępienia.
Moor. Prawda, prawda święta! Moja, moja cała wina!
Franciszek. Ileż to tysięcy z pełnego kielicha piło rozpusty, a przez cierpienia na drogę weszło prawości! Uzyż ból ciała, nadużycia skutek nieochybny, nie jest skazówką woli Najwyższego? Maż człowiek w okrutnej swej czułości tę skazówkę odwracać? Maż ojciec zastaw sobie powierzony na wieki zniszczyć? Rozważ dobrze, ojcze! Gdybyś go czas jakiś własnej nędzy zostawił: alboby musiał nawrócić się i poprawić, albo i w wielkiej szkole niedostatku zostać zbrodniarzem — a wtenczas biada ojcu, co zrządzenia wyższej mądrości pieszczotami chce niszczyć. Jakże, ojcze?
Moor. Napiszę mu, że ojcowską rękę odciągam od niego.
Franciszek. Mądrze i sprawiedliwie!
Moor. Żeby mi się nigdy na oczy nie pokazał.
Franciszek. To skutek prawie zbawienny.
Moor z czułością. Aż póki się nie zmieni.
Franciszek. Dobrze, dobrze. Ale gdyby przyszedł z maską pochlebcy, litość wypłakał, wyłudził przebaczenie, a nazajutrz odszedł i z twojej czułości urągał w rozpustnic objęciach? Nie, ojcze! sam on powróci, gdy w sumieniu swojem uzna się czystym.
Moor. Zaraz mu o tem napiszę.
Franciszek. Wstrzymaj się! Jeszcze słowo, mój ojcze! Twój gniew mógłby pióru za ostre słowa dyktować i serce jego rozedrzeć. — A potem myślałby, żeś mu przebaczył, własnoręczne pismo posyłając. Lepiej więc będzie, gdy napisanie listu mnie powierzysz.
Moor. Napisz, mój synu! Ach mnieby serce pękło!... napisz mu...
Franciszek. Rzecz więc załatwiona.
Moor. Napisz mu, że ja tysiąc łez krwawych, tysiąc nocy bezsennych.... tylko mojego syna nie przywódź do rozpaczy!
Franciszek. Czy nie chciałbyś do łóżka pójść, ojcze? Twoje serce za ciężko dotknięte.
Moor. Napisz mu, że pierś ojcowska... powtarzam, nie przy wódź syna mego do rozpaczy. Odchodzi.
Franciszek śmiejąc się za odchodzącym. Ciesz się, starcze — już ty go do łona nigdy nie przyciśniesz. Zaparta mu droga do ciebie jak piekłu do nieba. Nim jeszcze wiedziałeś, już on wyrwany był z twego objęcia. Nędzny kloc byłby ze mnie, gdybym nie umiał nawet oderwać syna od ojcowskiego serca, choćby go tam miedziane łańcuchy trzymały. Otoczyłem cię klątwy czarodziejskiem kołem — nie przeskoczysz jego! Szczęścia ci, Franciszku! Usunięte precz dziecko ulubione, i bór przejrzystszy. Muszę te skrawki papieru uprzątnąć jakżeby łatwo rękę moją poznano! Zbiera podarte kawału listu. Strapienie niebawem zabije starego — a z serca wyrwę ja tego Karola, choćby jej półżycia miało przy nim zostać. U natury mam ja dług wielki, niezapłacony jeszcze — i na honor, muszę go wydobyć. Dla czegom ja pierwszy z matczynego nie wyszedł żywota? Czemu jedynakiem nie jestem? Za co to brzemię szpetności na twarz moją zwaliła, właśnie zwaliła na moją, jakby przy połogu zbierała fusy ostatnie? Dlaczego ja miałem dostać ten nos Lapończyka, te usta murzyna, te Hotentota oczy? Istotnie, zdaje się, że wszystkie obrzydliwości rodu ludzkiego na jeden stos wymiotła i mnie z nich zlepiła. Do stu szatanów! Kto przyrodzie dał prawo tamtego obdarzać a mnie okradać? Mógłże kto jej nadskakiwać, nim się jeszcze urodził, albo ją obrazić, nim swój byt poczuł? Z jakiejże przyczyny ten podział niesłuszny? — Nie, nie! zarzuty moje niesprawiedliwe. Przecież natura dała nam ducha twórczego, wysadziła nagich żebraków na brzeg wielkiego oceanu świata — płyń kto pływać umie, a niedołęga na spód! Ona w spuściźme nic mi nie dała; jeśli chcę czem być, trzeba pracy mojej. Każdy ma równe prawo do najwyższego i najniższego szczebla. Prawo prawem, pęd pędem, siła siłą się niszczy. Prawo zawsze przy zwycięzcy, a granicą sił naszych zakreślają się ustawy.
Są wprawdzie pewne wspólne umowy, któremi się popędza bieg koła światowego. Poczciwe imię naprzykład! — zaprawdę wartująca moneta, którą zręcznie frymarczyć można, jeśli kto nią dobrze obracać umie. Sumienie — oho! doskonałe łachmanowe straszydło do spędzania wróbli z wiszeń — ale i to jest dobrze opisany weksel który bankrutowi nawet przydać się może.
Chwalebne urządzenia! mogą głupców w granicach szacunku utrzymać, motłochowi czepiec nasunąć na uszy, żeby sprytnisiom wygodniej było. Bez ogródki — dziwaczne urządzenia! Tyle je cenię co te płoty z chrustu przez moich chłopców dowcipnie na polach stawiane, żeby przez nie zając nie skakał. Zając nie — ale łaskawy pan zepnie konia ostrogą i czwałuje po świętej pamięci żniwie.
Biedny zając! nędzna to rola zającem być na świecie; ale łaskawemu panu zajęcy potrzeba! Dalejże, raźno pędźmy po przestrzeni! Kto się nikogo nie lęka, nie mniej, jest potężny jak ów, którego wszyscy się boją. Moda jest teraz sprzączki przy pasach nosić i według upodobania lżej albo ciaśniej się spinać. Podług tej mody każmy sobie sumienie na sprzączkach urządzić, i w miarę zwalniać podług okoliczności. Czy moja to wina? Napastuj krawca! — O tak zwanem krwi przywiązaniu słyszałem długie i szerokie rozprawy. Zwyczajnemu człowiekowi głowa od nich puchła. To twój brat! — dosłownie tłómacząc: on się piekł w tym samym piecu, w którym ciebie pieczono — a więc tobie świętym być musi. Rozważmy tylko to przepaplane następstwo, tę błazeńską styczność powinowactwa ciała z powinowactwem ducha, tożsamości miejsca z tożsamością uczucia, jednakości pokarmu z jednakością skłonności. Idźmy dalej: to twój ojciec, dał ci życie, ty jego ciałem, jego krwią jesteś — a więc ci świętym być musi. — Otóż znowu skrzywiony wniosek! Radbym ojca zapytać, dlaczego mię stworzył? Przecież nie z miłości ku mnie, który dopiero w Ja przejść miałem? Czy znał mię, nim stworzył, czy myślał stwarzając, czy mnie pożądał, czy wiedział, czem będę? Nie radziłbym — mógłbym go skazać za to, że mię stworzył. Za toż czuć wdzięczność, żem się mężczyzną narodził? — jest tyle co się skarżyć, gdybym się urodził kobietą. Mogęż ja uznać miłość, która się nie opiera na szacunku osoby mojej? a mógłże mieć szacunek z samego przypuszczenia, że się go stanę godnym? Gdzież tu jest świętość uczucia? Chyba w czynie, z którego ja powstałem — a czemże ten czyn, jeśli nie bydlęcą pracą na zaspokojenie bydlęcych namiętności? Może ta świętość leży w skutku czynności — żelaznej potrzebie, którąby chętnie odrzucono, gdyby ciało i krew nie szkodowały na tem? Maż mię to zobowiązywać, że on mnie kocha? Jest to grzech główny wszystkich sztukmistrzów. Zaślepiają się w dziele swej ręki, choćby najszpetniejszem było. — Otóż całe czarodziejstwo okryte przez was obłokiem świętości, dlatego jedynie żeby korzystać z lękliwości naszej. Czy i ja jak chłopcy małe mam chodzić na pasku?
Dalej, raźnie do dzieła! Wyrwę brudne zielska co moje granice ścieśniają i panem nie dają mi zostać. Muszę być panem, żebym tam gwałtu użył. gdzie mi uprzejmości nie staje. Odchodzi.

SCENA II.
Karczma na granicach Saksonii.
Karol Moor, zajęty czytaniem. Szpigelberg ze szklanką przy stole.

Karol kładąc książkę. Gdy o wielkich ludziach czytam w Plutarchu swoim, obrzydliwość mnie bierze na ten wiek ślimaczy.
Szpigelberg stawia szklankę przed Karolem i sam pije. Czytaj Jozefusa.
Karol. Jasny ogień Prometeja strawił się zupełnie, za to szukają płomieni z mączki widałkowej, bengalskich ogni, przy których fajki tytoniu zapalić nie można. Drapią się jak myszy po maczudze Herkulesa. Francuski ksiądz naucza, że Aleksander był tchórzem; profesor suchotnik za każdem słowem przytyka do nosa flaszeczkę salmiaku i czyta rozprawę o sile — piecuchy w niemoc wpadają, gdy im się chłopca zrobić udało, a rozbierają krytycznie taktykę Hanibala! Smarkacze łowią na wędkę frazesa z bitwy pod Kanami i beczą nad zwycięstwami Scypiona, które objaśniać mają.
Szpigelberg. To prawdziwie aleksandryjskiej miary elegie.
Karol. Piękny to wieniec za wasz pot na polach bitew wylany: ów żywot w salach szkolnych i nieśmiertelność w rzemyku do klasy wiedziona. Suta nagroda za krew wylaną: że waszymi panegirykami norymbergski kramarz pierniki obwija — albo jeźli szczęście posłuży, francuski tragik do kijów was przyśrubuje i drutem po ścianie przesuwa. Ha! ha! ha!
Szpigelberg pijąc. Czytajbo Jozefusa — proszę ciebie!
Karol. Pfuj! Hańba temu pokurczonemu wiekowi kastratów, co tylko dzieła przedwiekowe przeżuwać umie, bohaterów starożytności komentarzami ze skóry odziera, albo kaleczy w sztukach dramatycznych. W lędźwiach siły nie mają, a trzeba drożdży na rozmnażanie rodzaju ludzkiego.
Szpigelberg. Herbaty, braciszku, herbaty!
Karol. Niedorzecznemi modami barykadują przystęp zdrowej naturze, nie mają odwagi wypróżnienia szklanki dlatego, że nią zdrowie pić muszą — głaszczą lokaja żeby za nimi do pana się wstawiał a szturkają łajdaka, którego się nie boją. Ubóstwiają się o kawałek pieczeni, a potruć by się gotowi o pierzynę, za którą ktoś przy licytacyi więcej zapłaci. Klną saduceusza, że do kościoła pilnie nie uczęszcza, a nie wahają się przy ołtarzu procenta obliczać. Klęczą, żeby ogon szat swoich szeroko na ziemi rozłożyć; nie spuszczą oka z proboszcza, żeby się jego fryzowanej peruce przypatrzyć! Mdleją na widok zarzniętej gęsi, a klaszczą w ręce, gdy ich współzawodnik zrujnowany z giełdy odchodzi! Takem gorąco ręce im ściskał: „dzień jeszcze jeden“, prosiłem. Daremnie — „do dziury z psem!“... Prośby, łzy, zaklęcia!... Tupając nogą. Do stu szatanów!
Szpigelberg. I to za liche dwa tysiące dukatów!
Karol. Nie! nie mogę i myśleć o tem. Co? ja miałbym sznurówką ściskać ciało swoje, swoją wolę kłaść w praw leszczoty? Prawo w ślimaczy chód przeistacza wszystko, coby może lot orła miało. Prawo jeszcze wielkiego nie wydało człowieka — wolność tylko olbrzymów wyradza! Oh, gdyby duch Arminiusza żarzył się jeszcze w popiołach jego! — Niech mię postawią na czele takich jak ja: a z Niemiec zrobię roeczpospolitą, wobec której Rzym i Sparta byłyby tylko mniszek klasztorami. Rzuca szpadę na stół i powstaje.
Szpigelberg zrywając się. Brawo, brawissimo! sprowadzasz mię na rozdział właściwy. Powiem ci do ucha, mój Moor, to co w moich myślach dawno się przewraca — ty człowiek właśnie do tego! Hejże, bracie, hej! Coby to było, gdybyśmy się żydami porobili i ich królestwo znowu na stół wynieśli? Powiedz, nie jestże to mądre i serdeczne przedsięwzięcie? roześlemy manifest na cztery końce świata i zwołamy do Palestyny całe plemię, co świniny nie jada. Dowodzę, że król Herod był moim przodkiem i tak dalej. Otóżby zagrzmiała wielka wiktorya, gdyby na placu stanęli i mogli Jerozolimę swoją odbudować! Póki gorące żelazo, gonimy Turków z Azyi, rąbiemy cedry na Libanie, stawiamy okręty i szachrujemy. Potem...
Karol bierze go z uśmiechem za rękę. Koniec, kolego, wszystkim szaleństwom!
Szpigelberg zrywając się. Pfe — przecież grać nie myślisz roli marnotrawnego syna? Chwat jak ty, co szpadą swoją więcej po pyskach naskrobał, niżli trzech kancelistów w całym bożym roku po księgach nabazgrze? Mamże ci o zdechłym psie opowiadać? Ha! trzeba ci jak widzę, własny twój obraz przed oczy postawić, ogień w żyłach rozdmuchać! Pamiętasz, jak ci szkolni panowie twemu brytanowi kazali nogę przestrzelić, a ty na odwet post wielki w całem nakazałeś mieście? Żartowano z rozkazu, ale tyś gruszek nie zaspał w popiele: zakupiłeś wszystkie mięso w Lipsku tak, że w ośmiu godzinach nie było na całą okolicę kosteczki do ogryzienia a cena ryb poszła w górę. Magistrat i mieszczaństwo zawrzały zemstą. Dalejże tysiąc siedmset studentów, ty na czele — a rzeźnicy, krawcy, handlarze za nami, oberżyści, cyrulicy i wszystkie cechy grzmią burzą i groźbami. Z długimi nosami musieli rejterować. Całe konsylium doktorów zwołałeś obiecując trzy dukaty temu, co psu zechce receptę zapisać — zdawało się, że ci panowie w ścierwie za wiele honoru mają i Nie powiedzą; jużeśmy ułożyli na piękne przymusić. Gdzietam! Ichmościowie bili się o trzy dukaty i targ w targ na trzy grosze zeszło. W jednej godzinie dwanaście recept zapisali, tak, że niebawem zwierzę zdechło.
Karol. Bezwstydni!
Szpigelberg. Obchód pogrzebowy z całą pompą przygotowano — co niemiara na śmierć psa zjawiało się elegii. Nocą wyrusza nas blizko tysiąc, w jednej ręce z latarnią a ze szpadą w drugiej i przez całe miasto ciągnie z dzwonkami, pieśniami, aż pies pochowany. Po tem wszystkiem huczała stypa do dnia białego. Odwdzięczyłeś się tym panom za szczery udział w żalu i nazajutrz za pół ceny sprzedawano zakupione mięso. Mort de ma vie! Toż to przed tobą znaliśmy respekt, jakby załoga w twierdzy zdobytej.
Karol. I ty się nie wstydzisz tem popisywać? I tyle wstydu nie masz, żeby się za to szaleństwo rumienić?
Szpigelberg. Idź, idź! Już ty Moorem nie jesteś! Pamiętasz, jakeś jakie tysiąc razy z butelką w ręku starego skąpca naciągałeś i mawiałeś: niech sobie zrzędzi i gdera, a ty gardło zapłuczesz! Pamiętasz o tem, czy pamiętasz tylko? O ty bezbożny, biedny chwaligłowo! Wtedy przynajmniej po męsku, szlachetnie przemawiałeś — ale...
Karol. Przekleństwo na ciebie, że to przypominasz, przekleństwo na mnie, że tak przemawiałem! Ale to było przy szumie wina i serce moje nie słyszało, co język wymawiał.
Szpigelberg pokręcając głową. Nie, nie! Tak być nie może. Niepodobieństwo, bracie, seryo nie mówisz. Przyznaj się, czy ci, braciszku, nie podszeptuje niedostatek. Stój! — przygodę muszę ci opowiedzieć z moich młodzieńczych lat. Blizko mojego domu był rów, najmniej ośm kroków szeroki, który my chłopcy o zakład chcieliśmy nieraz przeskoczyć. Darmo! — paf i każdy leżał rozciągnięty — a nad jego uchem śmiech i sykania, a po jego ciele śnieżki leciały jak grad. Blizko mego domu stał na uwięzi pies jakiegoś myśliwca, wściekła bestya, co za poły od sukien chwytał dziewczęta, skoro się zapomniały i za blizko przeszły koło niego. Miałem pasyę dręczyć psa ciągle i śmiać się do rozpuku, gdy wściekłe zwierzę szczerzyło zęby do mnie i radeby przyskoczyć, gdyby tylko można. Cóż się dzieje? Dnia pewnego powtarzam swoją zabawkę i dźgam go po biodrach tak krzepko kamieniem, że aż z gniewu łańcuch zerwał na sobie i jak z procy puścił się za mną — ja w nogi piorunem! Przeklęta sprawa: na samej drodze ciągnie się ten rów opętany. Co tu robić? Pies tuż tuż na karku wrzący wściekłością — namysł był krótki: nogi do góry i hyc na drugą stronę! Temu skokowi życie zawdzięczam — bestya byłaby mnie w kawałki rozdarła.
Karol. Do czegóż to się ściąga?
Szpigelberg. Do tego, żebyś wiedział, jak siły rosną w potrzebie, jak człowiek nie łamie sobie głowy nad tem co czynić, gdy ostateczność doskwirczy. Odwaga rośnie z niebezpieczeństwem, siła podnosi się uciskiem. Los musi ze mnie wielkiego człowieka zrobić, właśnie dlatego, że wszędzie mi drogę zagradza.
Karol. Nie wiem, na co nam jeszcze przyda się odwaga i gdzieśmy jej jeszcze nie mieli?
Szpigelberg. Tak? Chcesz więc zdolności swoje zniweczyć w sobie, odwagę swą pogrzebać? Czy myślisz, że twoje posty w Lipsku stanowią już kres dowcipu ludzkiego? Wyjdźno na świat wielki, do Paryża, do Londynu! Tam w papę cię wyrżną, gdy człowieka poczciwym nazwiesz. Tam to prawdziwa duszy uciecha, tam rzemiosło na wielką skalę się zakłada! Stoisz jak głupi, oczy wytrzeszczasz! Poczekaj trochę! Tambyś zobaczył, jak podpisy fałszować, kostki przewracać, łamać zamki i z kufrów flaki wytrzęsać. Trzebaż żeby cię Szpigelberg tego nauczył? Tam na najbliższej gałęzi wieszają łajdaka, co przy prostych palcach chce z głodu umierać.
Karol roztargniony. Co? czyś jeszcze dalej posunął?
Szpigelberg. Zdaje się, że nie masz dosyć ufności we mnie. Czekaj niech się rozgrzeję — a cuda usłyszysz; mózg ci się przewracać będzie, gdy mój zapłodniony dowcip cały połóg odprawi. Wstaje z zapałem. Jakaż się jasność we mnie rozprowadza! W duszę moją wielkie myśli z mrocznej nocy wstępują; olbrzymie plany warzą się w mojej twórczej mózgownicy! Przeklęta ospałość! Uderzając się ręką w głowę. Ona to aż do tej pory siły moje w kajdanach trzymała, prężyła i hamowała przedsięwzięcia moje! Obudzam się, czuję czem jestem, czem być muszę koniecznie!
Karol. Głupcem jesteś. Wino bramarbazuje z twego łba.
Szpigelberg. Szpigelberg, zawołają, czy ty znasz czary, Szpigelberg! Szkoda żeś nie był generałem, Szpigelberg, powie mi król kiedyś: byłbyś Austryaków przez dziurkę od klucza przepędził. Tak, zapiszczą doktorowie, nie do darowania, że ten człowiek medycyny się nie uczył: byłby nowy proszek na podagrę wynalazł. Czemu on kameralnym nie oddał się naukom, zawołają Sullowie w swoich gabinetach, onby z kamieni luidory powyczarowywał. Szpigelberg! zawołają na wschodzie i zachodzie, a w błoto zaleziecie po uszy, wy piecuchy, wy krety! gdy tymczasem Szpigelberg z rozwiniętemi skrzydłami wzięci do kościoła sławy wieków potomnych.
Karol. Szczęścia na drogę. Po kolumnach hańby czepiaj się do szczytu sławy; mnie w cieniu ojczystych gajów, w objęciu mojej Amalii szlachetniejsze czekają uciechy. Przeszłego jeszcze tygodnia pisałem do ojca, prosząc go o przebaczenie. Nie taiłem najmniejszej okoliczności; a gdzie jest szczerość, tam litość i pomoc się znajdzie. Żegnam cię, Maurycy! Widzimy się dziś i nigdy się więcej nie zobaczymy. Poczta nadeszła — przebaczenie ojcowskie jest w murach miasta.

Ciż, Szwajcer, Grim, Roller, Szufterle, Racman.

Roller. Wiecie, że się o nas wypytują?
Grim. Ani minuty pewni nie jesteśmy, żeby nas nie ujęto.
Karol. Mnie to nie dziwi. Niech co chce się dzieje! Nie widzieliście Szwarca przypadkiem? Nie mówił wam czasem o liście do mnie?
Roller. Coś podobnego być musi, bo cię dawno już szuka.
Karol. Gdzie on jest? Gdzie, gdzie? Chce odchodzić.
Roller. Czekaj! Myśmy go tu przyzwali. Ty drżysz?
Karol. Nie, i dlaczegóż miałbym drżeć? Ten list... cieszcie się ze mną. Jestem najszczęśliwszy z ludzi — dlaczegóż miałbym drżeć?

Ciż, Szwarc.

Karol leci naprzeciw niego. Bracie, mój list, list mój dawaj!
Szwarc daje mu list, który Karol z pospiechem odpieczętowuje i czyta. Co ci jest? tyś blady jak ściana.
Karol. Ręka mojego brata!
Szwarc. Cóż tam Szpigelberg stroi?
Grim. Głupiec oszalał. Kręci się jak w chorobie Świętego Walentego.
Szufterle. Mózg mu się w kółko obracaj może robi wiersze.
Racman. Szpigelberg! He, Szpigelberg! Bestya nie słyszy.
Grim potrząsa go. Głupcze — czy śnisz, czy...? Szpigelberg, który przez cały ten czas w kącie poruszał ręce jakby zajęty projektami, rzuca się gwałtownie na Szwarca i krzycząc: La bourse ou la vie! porywa go za gardło. Tamten odtrąca go do ściany. Karol tymczasem rzuca list na ziemię i oddala się.
Roller biegnąc za Karolem. Moor! gdzie idziesz? Moor, co myślisz począć?
Grim. Co mu jest? Co się stało? Pobladł jak trup.
Szwajcer. Muszą tam piękne być wiadomości; Pokaż no!
Roller pozdejmuje list i czyta.
„Nieszczęśliwy bracie!“ Początek brzmi wesoło! „W krótkości muszę ci oznajmić, że twoja nadzieja była daremną; możesz iść, kazał ci ojciec powiedzieć, gdzie cię zawiodą występki twoje. Nie rób sobie nadziei, żebyś kiedykolwiek mógł u nóg jego przebaczenia wypłakać, jeżeli nie chcesz za przybyciem w najgłębszych lochach jego więzień na chlebie i wodzie dopóty zostawać, aż ci włosy w orle pióra a paznogcie w ptasie szpony porosną. To są własne jego słowa. Na tem każe mi list zakończyć — bądź więc zdrów na zawsze. Żałuję cię

Franciszek Moor.“

Szwajcer. Słodziutki braciszek — dalibóg! Franciszek na imię kanalii?
Szpigelberg. O chlebie i wodzie mowa? piękne życie! Jam co innego dla was przygotował. Nie mówiłem, że w końcu muszę się troszczyć o was wszystkich?
Szwajcer. Co plecie ta barania głowa? Osioł ma o nas wszystkich się troszczyć?
Szpigelberg. Zające, niedołęgi, psy kulawe z was wszystkich, jeżeli nie macie serca na coś wielkiego się odważyć!
Roller. No, na to byśmy zasłużyli zapewne — masz słuszność! ale czy nas dźwignie z przeklętego położenia to, na co ty się odważysz? Czy dźwignie?
Szpigelberg z dumnym śmiechem. Biedny łbie! Z tego położenia czy dźwignie? Ha, ha, ha! Z tego położenia czy dźwignie? I dalej nie sięgnął twego mózgu naparstek! Do takiej stodoły pędzisz swoje woły? Nędzarzem byłby Szpigelberg, gdyby od tego musiał zaczynać. Bohaterów, mówię ci, wodzów, książąt, bogów z was porobię!
Racman. To za wiele na jeden sztych, bezzawodnie! Musi to być praca na złamanie karku, przynajmniej głowę dać trzeba.
Szpigelberg. Nic nie trzeba tylko odwagi, bo co się tyczy sprytu, to biorę na siebie. Odwagi mówię ci, Szwajcer! Odwagi, Roller, Grim, Racman, Szufterle! Odwagi!
Szwajcer. Odwagi? Jeżeli o to tylko — odwagi mam dosyć, żeby nawet bosą nogą po piekle maszerować.
Szufterle. Odwagi? Choćby przyszło pod samą szubienicą z wcielonym dyabłem o duszę biednego grzesznika pójść na kułaki.
Szpigelberg. To mi się podoba! Jeżeli odwagę macie, niech wystąpi choć jeden i powie, że coś jeszcze ma do stracenia, a nic do nabycia!
Szwarc. Dalibóg! Byłoby coś do stracenia, gdybym to chciał stracić, co mi nabyć trzeba!
Racman. Do pioruna! I coś do zyskania, gdybym to chciał zyskać, czego stracić nie mogę!
Szufterle. Gdybym musiał to stracić, co na kredyt na ciele noszę, to przynajmniej jutro nie miałbym nic do stracenia!
Szpigelberg. A więc! Staje w pośrodku nich. Jeżeli jeszcze choć kropla krwi niemieckich bohaterów w żyłach waszych płynie — chodźcie, osiądziemy w czeskich lasach, złożymy tam bandę rozbójników i... Czegoście powytrzeszczali oczy? Czy już to ździebełko odwagi z dymem uleciało?
Roller. Nie jesteś zapewne najpierwszym hultajem, co wzrok swój przesadza po nad wysokie słupy szubienicy — a jednak — jakiż wybór mamy?
Szpigelberg. Wybór? Jakto? Nic nie macie do wyboru! Chcecie się do więzienia dłużników wpakować i tam dławić się jak śledzie, aż na dzień sądny zatrąbią? Chcecie z łopatą i motyką za kawał suchego chleba zamęczyć się? Wyć pod oknami piosneczki żebracze, żeby nędzną jałmużnę wyduszać? Albo zaprzysiądz tornistrowi — notabene jeżeli waszym twarzom zawierzą — i tam przy gderliwym humorze rozkazującego kaprala czyściec przechodzić na ziemi? wśród głośnych razów na takt bębnów maszerować? albo w raju galerników cały żelazny magazyn Wulkana włóczyć za sobą? Patrzcie, oto wszystko, w czem macie wybierać; cały pakunek do waszego wyboru!
Roller. Szpigelberg nie zupełnie się myli. Ja miałem także projekta; ale to wyjdzie na jedno. Coby to było, marzyłem, gdybyście razem zasiedli i jakie Vademecum, Noworocznik czy coś podobnego nabazgrali, albo za boży pieniądz obsypali świat krytykami, jak to moda teraz?
Szufterle. Do kata! Nie daleko odbiegliście od planów moich. Ja chciałem, żebyśmy się w religiantów poszyli i tygodniowo wykładali naukę pobożności.
Grim. Wybornie — a jeźli z tego nic się nie oskrobie, na ateistów! Moglibyśmy czterech ewangelistów zbić na winne jabłko, książkę naszą pod ogień oprawcy wydać i tak wielkiego narobić hałasu.
Racman. Albo na wojnę przeciw fr...om wyruszyć — znam jednego doktora, na drzwiach napisano, że sobie z samego merkuryusza dum wybudował.
Szwajcer podając rękę Szpigelbergowi. Maurycy! Tyś wielki człowiek, albo chyba ślepa świnią żołądź znalazła.
Szwarc. Wyborne plany! Szlachetne rzemiosło! Jak to wielkie głowy na jedno wpadają! Braknie tylko żebyśmy się w kobiety lub rajfurki zapisali, albo z naszem panieństwem na targ poszli.
Szpigelberg. Kpiny! kpiny! Kto przeszkadza, żebyście wszystkiem nie byli w jednej osobie? Mój projekt najdalej was popędzi i w dodatku da sławę i nieśmiertelność. Zważcie tylko, nieuki: trzeba wzrokiem aż tam sięgać — myśleć o chwale potomnej, o słodkiem uczuciu nieśmiertelności...
Roller. I pomiędzy najznamienitszymi wpisać się na listę uczciwych ludzi. Z ciebie mówca nad mówcami, Szpigelberg, gdy idzie o to, by poczciwego człowieka na łajdaka przerobić. Ale, powiedzcie który, gdzie się Moor podziewa?
Szpigelberg. Poczciwego człowieka, powiadasz? Czy myślisz, że potem mniej poczciwym będziesz, jak dzisiaj! Co ty poczciwym nazywasz? Bogatemu skąpcowi zdjąć z karku trzecią część trosków, co mu złoty sen z powiek spędzają, pleśniejący pieniądz w obieg puścić, równowagę mienia nanowo zaprowadzić, jednem słowem złoty wiek przywołać, Panu Bogu zabrać pewną liczbę nie niepotrzebnych żołądków, które on karmić musi, oszczędzić mu wojny, zarazy, głodu i doktorów — to się nazywa być poczciwym człowiekiem, być godnem narzędziem w ręku opatrzności i przy każdym kąsku pieczeni pochlebną myślą się upajać: że co pożywasz, to są twego sprytu, twojej lwiej odwagi, twoich nocy bezsennych owoce obfite. Wielki czy mały muszą cię szanować...
Roller. I końcu tego wszystkiego z żywem ciałem ku niebu się podnieść, mimo burzy i wichrów, mimo żarłocznego brzucha starego czasu hojdać się pod słońcem i księżycem i wszystkiemi gwiazdami, gdzie nierozumne nawet obłoków ptaki szlachetną żądzą znęcone, rajski ci koncert zahuczą, a anioły z ogonami w błogosławionej radzie zasiędą? Nieprawdaż? Gdy królów i możnowładców mole i robaki powytoczą, ciebie czeka zaszczyt, przyjmować odwiedziny od królewskich ptaków Jowisza? Maurycy, Maurycy, strzeż się trzynożnego zwierzęcia!
Szpigelberg. I to cię straszy, umyśle zajęczy? Nie jeden już geniusz uniwersalny, który świat miał przekształcić, zgnił na rozstajnej drodze, a czyż o takim pięknym meteorze przez wieki nie mówią? A tymczasem o niejednym księciu lub królu zamilczałyby dzieje, gdyby historyk me lękał się przez to dziurę zostawić w drabinach następstwa i o jakie kilka arkuszy zmniejszyć książkę swoją, którą mu wydawca gotowym groszem wypłaca. A gdy cię podróżny obaczy na wszystkie strony wolą wiatrów w górze kołysanego, nie omieszka zamruczyć pod nosem: — Oho! ten nie wodę miał w mózgu — i gorzko westchnie na czasy niegodziwe.
Szwajcer klepiąc go po ramieniu. Po mistrzowsku. Czego tak, u dyabła, stoicie i wahacie się jeszcze!
Szwarc. A jeźli to hańbą ma się nazywać — cóż z tego? Niemożnaż na każdy przypadek proszek nosić przy sobie i cichutko do Acheronu się wyprawić, gdzie ani jeden kogut za tobą nie zapieje! Nie, bracie Szpigelberg, twój plan jest dobry — mój katechizm to samo mówi.
Szufterle. Wal! i mój także. Zwerbowałeś mię, Szpigelberg!
Racman. Jak drugi Orfeusz, syczącą bestyę sumienie moje do snu ukołysałeś. Zabierz mi, z duszą i ciałem!
Grim. Si omnes consentiunt, ego non dissentio. Wymówiłem bez przecinka. Puściłem głowę swoją na licytacyę: religianci, merkuryusz, krytycy i oszusty. Kto najwięcej daje, ten mię dostanie. Masz moją rękę, Maurycy!
Roller. Jak to, i ty Szwajcer? Daje ręką Szpigelbergowi. Zastawiam więc duszę moją szatanowi.
Szpigelberg. A imię twe gwiazdom! Co tam, gdzie dusza pójdzie? Gdy tłumy naprzód wyprawionych tylu kuryerów przyjazd nasz w piekle obwieszczą: szatani się jak na święto wystroją, tysiącletnią sadzę z powiek pozdmuchują i miryady głów rogatych wyjrzą z parnych otworów zasiarkowanych kominów, żeby się wjazdowi naszemu przypatrzyć. Hej, towarzysze! Co też w świecie zrówna się tej zachwycającej paradzie! Chodźcie, towarzysze!
Roller. Tylko zwolna, zwolna! Gdzie idziecie? I zwierzęciu głowa potrzebna, dziatki!
Szpigelberg. Co plecie maruder? Nie byłaż głowa pierwej, nim którykolwiek z członków się ruszał? Za mną koledzy!
Roller. Powoli, mówię. I wolność musi mieć swojego pana. Bez naczelnika Rzym i Sparta runęły.
Szpigelberg. Prawda, stójcie! Roller ma słuszność; i to nie ladajakiej głowy potrzeba. Czy rozumiecie? Przebiegłej, politycznej głowy potrzeba. Tak, gdy wspomnę, czem byliście przed godziną, a czem teraz jesteście — i mocą jednej szczęśliwej myśli jesteście — Tak, bez wątpienia, bez wątpienia musicie mieć naczelnika. — A kto myśl tę wysnuł, mówcie, czy nie jest to oświecona, polityczna głowa?
Roller. Gdyby można mieć nadzieję — marzyć można... ale on tego nie uczyni!
Szpigelberg. Czemu nie? Śmiało, przyjacielu! Jakkolwiek ciężko okręt prowadzić przeciwko wichrom, jakkolwiek ciężko gniecie brzemieniem swojem korona... mów, Roller! bez bojaźni. Może jednakże się skłoni.
Roller. W proch wszystko, jeżeli nie zechce. Bez Moora jesteśmy ciałem bez duszy.
Szpigelberg odwracając się od niego. Cielę!
Karol wchodzi w dzikiem poruszeniu, biega żywo po pokoju. Ludzie, ludzie! fałszywe, obłudne plemię krokodyle! Łzy w ich oczach, a serca miedziane! Na ustach całusy a sztylety w piersiach! Lwy i lamparty karmią swoje dzieci; kruki do ścierwa przynoszą swoje pisklęta — a on, on — Wyuczyłem się cierpliwie znosić złośliwość, mógłbym z uśmiechem poglądać, choćby mi wróg krew z serca wypijał — Ale gdy miłość rodzinna w zdrajczynię, miłość ojcowska w megerę się wyradza — o wtenczas niech ogień spali męzką powolność, niech zdziczeje na tygrysa jagnię łagodne, niech żyłka najmniejsza nabrzęknie zemstą i zniszczeniem.
Roller. Słuchaj, Moor! Jak sądzisz, rozbójnicze życie lepsze jednakże jak w najgłębszych lochach więzienie o chlebie i wodzie?
Karol. Dlaczego ten duch nie wstąpił w tygrysa, co wściekłą paszczęką szarpie ciało ludzkie? Jestże to wierność ojcowska, jestże to miłość za miłość? Oh! bogdajbym był niedźwiedziem, żeby wszystkim z północy niedźwiedziami poszczuć to mordercze plemię! Ni żalu ni łaski! Chciałbym cały ocean wód zatruć, żeby śmierć ze wszystkich źródeł wypijali. Ufność, nadzieja moja niezłomna — — i żadnej litości!
Roller. Moor, słuchaj, co ci powiem!
Karol. Niepodobna! to sen, to złudzenie! Takie tkliwe błaganie, taki żywy obraz nędzy i żal tak wylany — dzikie zwierzę w litośćby stopniało; kamienie łzyby roniły; a przecież gdybym wszystko powiedział, za paszkwil na ludzkość wziętoby słowa moje — a jednak, jednak! — O! czemuż nie mogę całej przyrosły trąbą buntu poburzyć, powietrze, ziemię i wody przeciw temu hyeniemu rodowi do bitwy prowadzić!
Roller. Słuchajże, słuchaj! Szaleństwo słuch ci odjęło.
Karol. Precz, precz odemnie! Czy nie człowiek ci na imię, czy nie rodziłaż cię kobieta? Precz z moich oczów, ty z ludzkiem obliczem! — — Ja, go tak kochałem niewypowiedzianie! Tak żaden syn ojca nie kochał; tysiąc żyć dałbym był za niego, uderzając nogą o ziemię. Ha! kto mi dziś miecz poda do ręki; żebym piekącą raną ugodził to jaszczurcze plemię! kto mi wskaże, kędy w sedno ich życia wymierzyć, miażdżyć je, zniszczyć: będzie mi przyjacielem, aniołem, bogiem — na kolana przed nim ze czcią upadnę!
Roller. Takimi przyjaciółmi my właśnie będziemy; pozwól tylko powiedzieć!
Szwarc. Chodź z nami do czeskich lasów! Chcemy tam bandę rozbójników złożyć — a ty... Moor poziera na niego osłupiałym wzrokiem.
Szwajcer. Ty będziesz dowódcą naszym! Musisz naszym dowódcą zostać.
Szpigelberg rozgniewany rzuca się na krzesło. Niewolnicy i babiarze!
Karol chwytając za ramię Rollera. Kto ci to słowo podszepnął? słuchaj, chłopcze! Z twojej ludzkiej duszy tyś go sam nie dobył! Kto ci to słowo podszepnął? Tak, przez śmierć tysiącramienną! Tak chcemy! tak musimy! Pójdziemy na rozbójników! musimy! Pomysł do uwielbienia! Rabusie i zbójcy! Na moją duszę żywą, będę waszym dowódcą!
Wszyscy z wrzaskliwym okrzykiem. Niech żyje dowódca!
Szpigelberg zrywając się na stronie. Póki go nie sprzątnę!
Karol. Hej! to mi jakby katarakta z oczów opadło. Co za głupiec był ze mnie, com chciał do klatki powracać. Mój duch czynów spragniony, mój oddech wolności. Zbójcy, rozbójnicy! temi słowami prawo pod moje stopy się zwinie. Ludzie ludzkość mi skradli, gdym się do ludzkości odwoływał; precz więc odemnie, litości ludzka i pobłażenie! Nie mam już ojca, miłości już nie mam; we krwi i śmierci zapomnę, że coś dawniej miałem drogiego! Chodźcie! Chodźcie! O, ja straszliwą sprawię sobie rozrywkę! — Rzecz skończona, jestem waszym dowódcą, a szczęśliwy, kto między wami mistrzem zostanie, kto najdzikszą pożogę roznieci, najokrutniej zabijać będzie — zapowiadam, że go po królewsku nagrodzę. Przystąpcie do mnie każdy, przysiążcie wierność i posłuszeństwo do śmierci — ot, na tę męską przysiążcie prawicę.
Wszyscy podając mu ręce. Przysięgamy ci wierność i posłuszeństwo do śmierci!
Karol. I ja więc na tę męską prawicę wiernie i niezłomnie przysięgam, być dowódcą waszym aż do śmierci! Ta sama prawica trupem położy pierwszego, który kiedykolwiek zlęknie się, zwątpi albo cofnąć się zechce! To samo mnie od każdego z was niech spotka, jeżeli przysięgę swoją kiedykolwiek złamię! Czy jesteście zadowoleni?
Wszyscy wyrzucając w górę kapelusze. Jesteśmy! Szpigelberg wielkimi krokami przechadza się wściekły.
Karol. A więc — w drogę! Nie lękajcie się ani śmierci ani niebezpieczeństwa, bo nad nami rządzi nieugięte przeznaczenie. Każdego dzień ostatni dopędzi, czy to na miękkich z puchu wezgłowiach, czy w twardego boju zmieszanym natłoku, czy też pod otwartą szubienicą i na kole! Z tych śmierci jedna będzie losem naszym. Odchodzą.

Szpigelberg patrząc za nimi, po chwili. Twój rejestr ma dziurę. Opuściłeś truciznę. Odchodzi.
SCENA TRZECIA.
W zamku Moorów. Pokój Amalii.
Franciszek. Amalia.

Franciszek. Odwracasz się, Amalio? Czyżem mniej godny jak ten, którego ojciec przeklął?
Amalia. Precz! O czuły, litościwy to ojciec, co syna swego wilkom i potworom na zgubę oddaje! On tu orzeźwia się słodkiem kosztownem winem i w puchu pielęgnuje ciało postarzałe, a jego syn wielki, wspaniały, cierpi niedostatek! Wstydźcie się, nieludzcy! Wstydźcie się, wy dusze smoków, wy hańbo ludzkości!... swojego syna, syna jedynego!
Franciszek. Sądzę, że ma dwóch.
Amalia. W istocie, zasłużył mieć takich synów jak ty. Na łożu śmiertelnem daremnie powiędłe ręce do swego Karola wyciągać będzie — cofnie je z drżeniem, gdy mroźną jak lód obejmie rękę swojego Franciszka. Oh! to słodko, rozkosznie słodko, od twego ojca zostać przeklętym! Powiedz, Franciszku, droga braterska duszo, co trzeba zrobić, żeby od niego przeklętym zostać?
Franciszek. Marzysz, kochanie! Żałować cię trzeba!
Amalia. O, proszę cię... czyżeś żałował brata swojego? Nie — nienawidziłeś go, poczwaro, i mnie więc nienawidzieć musisz!
Franciszek. Ja cię kocham jak siebie samego, Amalio!
Amalia. Jeźli mię kochasz, nie możesz żadnej prośbie odmówić.
Franciszek. Żadnej, żadnej! jeźli więcej nie znaczy jak życie moje.
Amalia. O jeźli tak! Prośba to mała, którą tak lekko, tak chętnie wypełnić możesz. Nienawidź mię! Mnieby płomień wstydu ogarnął, gdybym myśląc o Karolu nie była pewną, że ty mnie nienawidzisz. Przyrzekasz więc? Odejdź i zostaw mię — mnie tak dobrze samotnej!
Franciszek. Najmilsza entuzyastko! Jakże podziwiam twoje łagodne, miłości pełne serce! Tu, tu Karol władał jak Bóg w swoim kościele. On stał przed tobą na jawie, on rządził snami twymi; dla ciebie cała przyroda spłynęła w jednego, żeby ci jednego w promieniach swoich odbijać, swoją melodyą o jednym ci dźwięczyć.
Amalia wzruszona. Prawda, wyznaję i wam barbarzyńcom na przekór, przed światem całym chcę wyznać — że go zawsze kocham.
Franciszek. To nie po ludzku, taką miłość tak okrutnie wynagradzać! zapomnieć o tej...
Amalia. Co, mnie zapomnieć?
Franciszek. Czyś nie włożyła mu pierścienia na palec, pierścienia z brylantem w zakład twojej wierności? Ale zapewne, jak mógł młody człowiek wdziękom rozpustnej oprzeć się kobiety? Kto mu za złe weźmie, kiedy mu nic innego na podarek nie zostało — i czyż wreszcie nie zapłaciła mu z lichwą uściskami, pieszczotami?
Amalia w gniewie. Mój pierścień rozpustnej kobiecie?
Franciszek. Pfe, pfe! haniebnie! — lecz gdyby to był koniec. Pierścień jakkolwiek kosztowny — w istocie samej, można go przez każdego żyda napowrót wydostać. Może mu oprawa nie była do gustu; może na piękniejszy chciał wymienić.
Amalia. Ale jakto, pierścień mój, pierścień, który miał odemnie?
Franciszek. Nie inny, Amalio! Ha, taki klejnot, i na moim palcu — i od Amalii! Smierćby go stąd nie wydarła — nieprawdaż Amalio? Nie kosztowność brylantu, nie sztuka złotnika — miłość jego cenę stanowi. Dziecię kochane, ty płaczesz? Biada temu, co te łzy drogie z tych rajskich oczów wyciska. — Ah! gdybyś ty o wszystkiem wiedziała, jego samego widziała i w tej widziała postaci?
Amalia. Poczwaro! Jakto, w jakiej postaci?
Franciszek. Cicho, o cicho, duszo dobrotliwa! Nie pytaj o więcej! Gdyby przynajmniej zasłonę miała ta zbrodnia szpetna, żeby się mogła światłu dziennemu w innej postaci ukazać! Ale ona przegląda straszliwie przez żółte, ołowiane pierścienie pod okiem, zdradza się w bladości śmiertelnej, w zapadłych policzkach, w wystających szpetnie kościach pod skórą! chrapie w skaleczonym, niedomagającym głosie, jawi się potwornie w drżącym, chwiejącym na nogach szkielecie, świdruje najgłębszy w kościach szpik żywotny i męską siłę młodości gruchoce. Hu! hu! obrzydliwość czuję. Nos, oczy, uszy się trzęsą... Widziałaś, Amalio, tego nędzarza, co w naszym szpitalu ducha wyzionął; wstyd lękliwe twe oko zdawał się przymrużać — krzyk przerażenia nad nim wydałaś. Przywołaj raz jeszcze ten obraz do duszy — a Karol stanie przed tobą. Jego całunki zarazą, jego usta trucizną napoją usta twoje!
Amalia odtrącając go. Bezwstydny potwarco!
Franciszek. Czy cię straszy ten Karol? czy się już wzdrygasz na sam obraz słabo odmalowany? Idźno, sama utkwij oczy w twego pięknego, anielskiego, boskiego Karola! Idź, wciągnij jego oddech balsamiczny, otul się kłębami ambrozyjnych zapachów, co z jego paszczy parą buchają. Jedno odetchnienie ust jego sprawi ci ten czarny, podobny do śmierci zawrót, co sprawia na ludziach woń pękającego ścierwa i widok zasłanego zgniłymi trupami pola. Amalia odwraca twarz. Jakie tam wichry uczuć miłości! Jaka tam rozkosz w objęciach! — Ale czyż się godzi potępiać człowieka dla jego chorowitej zewnętrznej postaci? W najnędzniejszym Ezopowym potworze może jak rubin w kałuży błota, przyświecać wielka, godna kochania dusza. Uśmiechając się szyderczo. Nawet z pognitych ust może miłość... Lecz gdy zbrodnia nawet twierdzą charakteru zatrzęsie, gdy z skromnością i cnota uleci jak ulatuje woń z uwiędłej róży, gdy z ciałem i duch kalectwu podpadnie...
Amalia radośnie podskakując. O Karolu, tu cię dopiero rozpoznaję znowu — ty ten sam jesteś, ten sam co dawniej. Wszystko było kłamstwem. Czy ty nie wiesz, złoczyńco, że Karolowi zostać takim niepodobna? Franciszek stoi niejaki czas w zamyśleniu, odwraca się potem i chce odchodzić. Gdzie tak spiesznie? Czy uciekasz przed własną twą hańbą?
Franciszek z dłońmi na twarzy. Puszczaj mię, puszczaj! dozwól łzom mym płynąć. Ojcze tyranie, najlepszego z twych synów tak poświęcić nędzy, hańbie! Puszczaj mię, Amalio, pójdę: do nóg mu upadnę, na kolanach zaklinać będę, aby wymówioną klątwę na mnie, na mnie zwalił, mnie wydziedziczył... mnie... moją krew, moje życie, moje wszystko..
Amalia rzucając się mu na szyję. Bracie mojego Karola! najlepszy, najmilszy Franciszku!
Franciszek. O Amalio, jakże ja cię kocham za tę niezachwianą miłość dla brata mojego. Przebacz, że śmiałem tę miłość na tak twardą próbę wystawiać! Jakże pięknie życzeniom odpowiadasz moim! Temi łzami, westchnieniami, tym gniewem niebiańskim — i ja, i ja — nasze dusze tak zawsze zgodnie myślały.
Amalia. O nie, tego nigdy nie było!
Franciszek. Ah! harmonijną zgodą oddychały — myślałem zawsze, że my bliźniętami musieliśmy przyjść na świat, i gdyby nie ta nieszczęsna różnica zewnętrznej postaci, gdzie Karol zapewne miał pierwszeństwo, moglibyśmy dziesięć razy jeden w drugiego się zmienić. Często mówiłem do siebie: Franciszku, ty Karolem jesteś zupełnie! Jego echo, jego odbicie!
Amalia potrząsając głową. Nie, nie! Na czyste nieba światło! Ani żyłki, ani iskierki jego uczucia! —
Franciszek. I tak jednakowi w skłonnościach: róża najulubieńszym była jego kwiatem, któryż kwiat był dla mnie milszym nad różę? On tak niewypowiedzianie muzykę kochał; wy gwiazdy świadkami mojemi: w martwej nocy cichości, wyście mnie podsłuchiwały tak często przy klawikordzie, gdy wszystko się w cieniu i śnie pogrzebało! I jakże teraz wątpić możesz, Amalio? Gdy nasza miłość w jednej doskonałości się schodziła, a miłość jest tażsama, jakżeby jej dzieci mogły się rozróżniać? Amalia patrzy na niego z podziwieniem. Był to cichy, pogodny wieczór, ostatni nim on do Lipska odjechał — Karol zawiódł mię do tego gaju, gdzie ty i on siadywaliście często w marzeniach miłości. Niemi staliśmy czas długi — on nareszcie uchwycił rękę moją i mówił cichym głosem ze łzami: Rzucam Amalię — nie wiem, ale mam jakieś przeczucie, że na wieki! Nie opuszczaj jej nigdy, bracie! Bądź jej przyjacielem, bądź jej Karolem: jeźli Karol... nigdy... powrócić nie ma... Pada przed nią na kolana i z zapałem rękę jej całuje. Nigdy, nigdy, nigdy on nie wróci, a jam mu przyrzekł świętą przysięgą!
Amalia odskakując. Zdrajco! Jakże na uczynku przydybałem ciebie! W tym właśnie gaju zaklinał mię, nigdy innej miłości... choćby umarł nawet... Widzisz, jak bezbożnie, jak występnie... Precz z oczów moich!
Franciszek. Ty mnie nie znasz, Amalio, ty mnie nie znasz wcale!
Amalia. O znam cię, znam cię od dzisiaj... I ty chciałeś do niego być podobny? Przed tobą miał on płakać nademną? Przed tobą? Prędzejby imię moje na pręgierzu zapisał. Idź mi natychmiast!
Franciszek. Obrażasz mię!
Amalia. Idź, powiadam ci. Skradłeś mi drogą godzinę — od twego życia Bóg ją odejmie!
Franciszek. Ty mię nienawidzisz.
Amalia. Pogardzam tobą, precz!
Franciszek uderzając nogą o ziemię. Poczekaj! drżeć będziesz przedemną! Mnie poświęcać żebrakowi? Odchodzi.
Amalia. Idź, niegodziwcze — teraz znowu z Karolem moim zostaję. Żebrakowi, powiada? Świat się więc przeistoczył: żebracy są królami, a żebrakami królowie! Nie chciałabym łachmanów jego oddać za purpurę namaszczonego. Ten wzrok, którym on żebrze, to wielki, to królewski wzrok być musi! Wzrok, co wspaniałość, wystawność, tryumfy bogatych i potężnych w niwecz obraca! — Do śmiecia rzucam te błyskotki ozdobne. Odrywa z szyi i ciska perły. Wy wielcy panowie, wy bogacze, bądźcie skazani złoto i srebro i klejnoty nosić na sobie! Skazani przy hucznych biesiadować stołach, skazani na miękkich wezgłowiach rozkoszy kołysać wygodne członki. Karolu, Karolu! teraz godną będę ciebie. Odchodzi.




AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA.
Franciszek zamyślony w swoim pokoju.

To dla mnie za długo. Doktor powiada, że powraca do zdrowia — życie starca, to tak jak wieczność! A teraz miałbym równą, swobodną drogę, gdyby nie to twarde, ciężkie do zgryzienia mięsiwo, co mi zagradza jakby w bajkach podziemne psy czarnoksiężnika, ścieżkę do skarbów moich! —
Ale czyż moje zamiary muszą koniecznie giąć się pod żelazne jarzmo mechanizmu? Maż duch mój wysokolotny dać się przykuć do ślimaczego chodu materyi? Zdmuchnąć światło, co i tak kilku tylko ostatniemi kroplami oliwy żyje — tu nic więcej niema. — A jednak sambym tego nie podjął się chętnie — dla ludzi. — Nie chciałbym go zabić, ale życie strawić — jak zręczny doktor, tylko w odwrotnym sposobie: nie naturze przeciąć drogę, ale naturę w jej własnym chodzie popędzić. I w samej rzeczy, skoro mamy możność przedłużenia warunków życia, czemuż skrócić je nie mielibyśmy siły? Filozofowie i doktorowie nauczają mię, jak się doskonale zgadzają usposobienia ducha z ruchami machiny. Bolesnym uczuciom towarzyszy za każdym razem pewne rozstrojenie strun mechanicznych. Namiętności umniejszają siły żywotne. Duch obarczony zgniata swoją skorupę. A więc — Gdyby kto umiał śmierci tę nieudeptaną drogę do zamku życia utorować, przez ducha ciało zniszczyć — ha! — oryginalne dzieło doprowadziłby do skutku. Dzieło, jakiego nigdy nie było! Pomyśl, Franciszku Moor! — Byłaby to sztuka godna mieć ciebie za wynalazcę. Przecież podniesiono dzisiaj przyprawianie trucizn prawie do rzędu zwyczajnych umiejętności. Zmuszono naturę za pomocą doświadczeń do zrzeczenia się właściwych jej granic tak, że dziś liczbę uderzeń serca na lata naprzód rozrachowują i rozkaz wydają pulsowi: masz bić dopotąd — a nie dalej“. Dlaczegóż i w tem nie próbować skrzydeł swoich?
Ale jak dojść do tego, aby słodką, cichą zgodę między duszą a jej ciałem zaburzyć? Jakiego rodzaju uczucia się chwycić? — Które z nich najdrażliwiej pruje błonę życia? Gniew? Ten wilk wygłodniały nasyca się za prędko. Niepokój? To robak, co toczy zbyt powolnie. Zmartwienie? Leniwo pełzająca gadzina. Bojaźń? Nadzieja prędko ją podcina. Jakto? I toż już cały szereg katów rodzaju ludzkiego? Czy tu arsenał śmierci już wyczerpany? Zamyślając się. Jakto? a więc?... Nie! Ha! Przestrach! Czego przestrach nie okaże? Co rozum, co religia poradzą, gdy ten olbrzym w zimne cię porwie objęcia? A jednak? — gdyby on i tę burzę wytrzymał? Gdyby?... O to przyjdziesz mi wtenczas na pomoc, narzekanie, i ty, żałości, piekielna Eumenido, wężu, co jadło swoje kilkakrotnie przeżuwasz, przetrawione napowrót pożerasz — wieczne niszczycielki i tworzycielki trucizny. I ty przyjdziesz, wyjąca zgryzoto, co własny dom pustoszysz i rany zadajesz własnej matce. Na pomoc moją i wy przybieżcie, dobroczynne gracye, słodko uśmiechnięta przeszłości, ty, przyszłości kwitnąca z rogiem tryskającym obfitością źródeł — gdy lotna noga wasza z jego chciwych ramion wyślizgiwać się będzie, pokazujcie mu w zwierciadłach waszych przyszłe rozkosze niebieskie! Tak napad za napadem, szturm za szturmem rozbijać będą to życie ułomne — aż wojska furyi dopędzi furya ostatnia: rozpacz. Zwycięstwo! zwycięstwo! plan jest wygotowany — misterny, wielki... nieomylny... bezpieczny — bo nóż sekcyjny nie znajdzie żadnych śladów rany albo trucizny niszczącej. Dobrze więc! Herman wchodzi. Ha! Deus ex machina! Herman!
Herman. Do usług waszych, łaskawy paniczu!
Franciszek podając mu rękę. Nie rzucasz ich niewdzięcznemu.
Herman. Mam tego dowody.
Franciszek. I więcej mieć będziesz niezadługo — niezadługo, Hermanie! Mam ci co powiedzieć, Hermanie!
Herman. Słucham całemi uszami.
Franciszek. Znam cię, odważny jesteś chłopak, żołnierskie serce, i w czuprynie rozum! Mój ojciec obraził cię, Hermanie!
Herman. Bierz mię dyabli, jeźli kiedykolwiek zapomnę!
Franciszek. To głos mężczyzny! Zemsta przystoi męskiej piersi. Podobasz mi się, Hermanie. Weź ten worek, Hermanie — byłby cięższy niezawodnie, gdybym tu był panem.
Herman. Moje to wieczne pragnienie, łaskawy paniczu — dziękuję wam!
Franciszek. Doprawdy, Hermanie? Doprawdy żądasz, żebym panem został? Ale mój ojciec lwie ma zdrowie a ja syn młodszy.
Herman. Pragnąłbym szczerze, żebyście starszym synem byli, a wasz ojciec miał zdrowi suchotnicy.
Franciszek. Ach! ten syn starszy, jakżeby cię wtenczas wynagrodził, z tego podłego prochu, który tak mało się zgadza z duchem i szlachetnością twoją, jakżeby cię na światło wspaniałe wyniósł. Wtedy jak stoisz, od stóp do głowy byłbyś złotem pokryty, czwórkąbyś rumaków po ulicach paradował — takby to było, istotnie! Ale, nie pamiętam, o czem mówić chciałem — czyś już zapomniał pannę Edelreich, Hermanie!
Herman. Do kroćset piorunów! na co mi przypominać?
Franciszek. Mój brat wziął ci ją z przed nosa.
Herman. Odpokutuje gorąco.
Franciszek. Dała ci harbuza! Zdaje mi się nawet, że cię ze schodów zepchnął.
Herman. Przyjdzie czas, że ja go zepchnę do piekła.
Franciszek. Mówił jeszcze, jakoby ludzie przebąkiwali, że twój ojciec, ile cię razy widział, bił się w piersi i wołał z westchnieniem: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznikowi!“
Herman. Do tysiąca grzmotów i piorunów, dajcie pokój!
Franciszek. Radził ci podobno dyplom szlachecki na licytacyę wystawić i za uzyskaną cenę dziurawe pończochy połatać.
Herman. Milion dyabłów! ja mu oczy pazurami wydrapię.
Franciszek. Cóżto, zły jesteś? Jak ty możesz gniewać się na niego? co ty możesz złego mu zrobić? Jak szczurowi na lwa się porywać? Gniew twój zgotuje mu tylko słodszy tryumf. Nic mu zrobić nie możesz, chyba ściąć zęby i całą wściekłość na kawałku suchara wyjątrzyć.
Herman tupając. Ja go na proch zetrę.
Franciszek klepiąc go po ramieniu. Hej, Hermanie! Jesteś szlachcicem i hańby takiej nie powinieneś przenieść. Panienki nie zrzekaj się, nie, za cały; świat nawet, Hermanie! Tysiąc piorunów! jabym, na twojem miejscu, sprawę do ostateczności posunął.
Herman. Ja też nie spocznę, pokąd tego i tego w grób nie zapędzę.
Franciszek. Nie tak gwałtownie, Hermanie! zbliżno się do mnie — Będziesz miał Amalię.
Herman. Muszę, choćby sam dyabeł ją trzymał, muszę!
Franciszek. Będziesz ją miał, powiadam, i to z mojej ręki — chodź tu bliżej, powiadam. Może] nie wiesz, że Karol tak dobrze jakby wydziedziczony.
Herman zbliżając się. Niepodobna! Pierwszy raz słyszę.
Franciszek. Cicho, słuchaj dalej! Drugim razem więcej posłyszysz — tak, powiadam ci, tak dobrze, jakby wypędzony. Ale stary zaczyna już żałować pospiesznego kroku, którego spodziewam się... ze śmiechem nie sam był sprawcą. Ta Edelreich także włazi mu na kark codziennie ze skargami i wyrzutami. Prędzej czy później każe go na czterech końcach świata poszukiwać — a wtenczas, jeźli znajdzie: dobranoc, Hermanie! Z całą pokorą będziesz mógł dreptać za jego powozem, gdy z nią do kościoła na ślub pojedzie.
Herman. Tam — przy krucyfiksie go zadławię.
Franciszek. Ojciec niebawem dobra mu odstąpi i usunie się od zarządu. Wtenczas ta dumna kipiąca głowa mając rząd w swym ręku, szydzić będzie z tych, co go nienawidzą, i z tych, co mu zazdroszczą — a ja, ja sam, co cię na ważnego wielkiego człowieka chciałem wykierować, będę musiał zgięty we czworo przed progiem drzwi jego...
Herman. Nie, jakem Herman, tak nie będzie z tobą! Jeźli tli jeszcze choć iskierka rozumu w tej głowie, tak z tobą nie będzie!
Franciszek. Czy przeszkodzisz? I tobie, kochany Hermanie, da się on we znaki. — W oczy napluje, jak tylko cię spotka na ulicy — a biada ci, jeźli ramionami wzruszysz albo usta zakrzywisz. — Otóż patrz, tak wygląda twoje staranie o pannę, twoje zamiary, twoje widoki.
Herman. Powiedzcie mi, co robić?
Franciszek. Słuchaj więc, Hermanie! żebyś wiedział, że ja losem twoim się zajmuję jak uczciwy przyjaciel. Pójdź, przebierz się tak, aby cię nie poznano; każ się wprowadzić do starego; udaj, że prostą drogą z Czech przybywasz, żeś z moim bratem był razem w bitwie pod Pragą, żeś widział, jak na pobojowisku ducha wyzionął...
Herman. Czyż mi uwierzą?
Franciszek. Oho! to już mnie zostaw. Weź to zawiniątko, tam znajdziesz wszystkie rzeczy potrzebne. Do tego masz tu papiery, które na wypadek wątpliwości każą uwierzyć. Uważaj teraz, abyś wyszedł niepostrzeżony. Wyskocz tylnemi drzwiami na dziedziniec, ztamtąd przez mur ogrodowy — rozwiązanie zaś tej całej tragikomedyi mnie zostaw samemu.
Herman. A wynik będzie: Wiwat nowy pan Franciszek Moor!
Franciszek szczypiąc go w policzek. Łotr z ciebie! — bo widzisz, tym sposobem osiągniemy wszystkie cele na raz i skoro. Amalia zrzecze się swoich nadziei. Stary przypisze sobie śmierć syna — zasłabnie — chwiejąca się budowa nie potrzebuje, trzęsienia ziemi, żeby się w gruzy zawalić — tej wiadomości nie przeżyje — wtenczas ja zostanę synem jedynym — Amalia straciwszy swoją podporę, grą jest mojej woli — możesz stąd łatwo wyobrazić... Słowem wszystko podług życzeń pójdzie — byłeś obietnicy nie cofnął.
Herman. Co mówicie? Prędzej w biegu swoim kula się zawróci i strzelca swojego pierś ugodzi! Licz na mnie, zostaw mi tylko! Adieu.

Franciszek wołając za nim. Żniwo dla ciebie, kochany Hermanie! Sam. Wół do stodoły zboże zaciągnie, ale na sianie przestawać musi. Dla ciebie dziewka w stajni, ale nie Amalia! Odchodzi.
SCENA DRUGA.
Sypialny pokój starego Moora.
Stary Moor spiący w krześle poręczowem. Amalia.

Amalia wchodząc zwolna na palcach. Cicho, cicho! zasnął. Staje przed śpiącym. Jakże piękny, czcigodny! czcigodny, jak świętych malują — nie, ja się na ciebie gniewać nie mogę. Białowłosa głowo, na ciebie ja się gniewać nie mogę! Spij słodko, obudź się radośnie — niech sama czuwam i cierpię.
Moor we śnie. Mój synu, mój synu, mój synu!
Amalia bierze go za rękę. Słyszysz, słyszysz — syn w snach jego.
Moor. Jesteś tu? czy jesteś istotnie? Ach, jakże nędznie wyglądasz! Nie poglądaj na mnie temi zgryzionemi oczami! ja i tak nędzny.
Amalia budzi go. Otwórz oczy, starcze kochany, tobie się śniło tylko. Uspokój się.
Moor w pół obudzony. Nie było go tu? jam nie ściskał rąk jego? Przebrzydły Franciszku, czy go i snom moim chcesz wydrzeć?
Amalia. Czy uważasz Amalię?
Moor ocucony. Gdzie on jest, gdzie? gdzie ja? Ty tu, Amalio?
Amalia. Jak wam jest? Sen musiał was skrzepić.
Moor. Śniło mi się o synie moim. Czemuż dłużej nie śniłem, możebym z ust jego przebaczenie otrzymał.
Amalia. Anioły nie gniewają się — on ci przebacza. Biorąc go za rękę smutnie. Ojcze mojego Karola! — ja ci przebaczam.
Moor. Nie, moja córko! Ta śmiertelna bladość twojej twarzy potępia ojca. Biedna dziewczyno, ja ci zabrałem uciechę twojej młodości — o, nie przeklinaj mnie.
Amalia całując jego ręką z czułością. Ciebie?
Moor. Czy znasz ten obraz, córko moja?
Amalia. Karola!
Moor. Tak wyglądał, gdy rok zaczynał szesnasty. Teraz to inaczej — oh! wnętrzności mi pali. — Ta łagodność musi być gniewem, ten uśmiech rozpaczą — nieprawdaż, Amalio? — Wszak to był dzień jego urodzin, gdyś go w jaśminowym gaju malowała? O córko moja! wasza miłość tyle mi szczęścia sprawiała.
Amalia z oczami w obraz utkwionemi. Nie! nie! to nie on! Na Boga, to nie Karol! Tu, tu na sercu i czoło wskazując on tak doskonały, tak inszy! Leniwa farba nie ma mocy wyźwierciedlić niebiańskiego ducha, co w jego ognistem oku się żarzył. Precz z tym obrazem! Dzieło partacza!
Moor. Ten słodki, rozgrzewający wzrok gdyby stał nad łożem mojem: w śmierci żyłbym nawet! Nigdybym nie umarł!
Amalia. Nigdybyś, nigdy nie umarł! Śmierć tylko lekkim byłaby skokiem, jak się z jednej myśli do drugiej, piękniejszej przeskakuje — ten wzrok ułatwiłby ci przejście poza grób. Ten wzrok poza gwiazdy uniósłby ciebie!
Moor. Ciężko, smutnie! Umieram, a Karola tu niema. Do grobu mię zaniosą, a on płakać nie będzie na grobie moim. Jak to słodko, gdy modlitwa syna do snu cię śmierci kołysze — to śpiew nad kolebką!
Amalia. Prawda! słodko, niebiańsko, gdy do snu śmierci śpiew cię kochanka kołysze. — Wtenczas i w grobie sen się przedłuża, sen długi, wieczny, nieskończony sen o Karolu — aż póki zmartwychwstania dzwonem nie zadzwonią — a odtąd zrywając się radośnie w jego objęciach na wieki! Chwila milczenia — idzie do fortepianu i przegrywa śpiewając.

„Hektor! chcesz uciec z mego objęcia,
Gdzie Eacydy mordecze częcia
Ślą Patroklowi krwawe ofiary?
Któż potem, powiedz, dziecku pokaże,
Jak dzidy ciskać, jak czcić ołtarze,
Gdy cię Orkusa połkną pieczary?“

Moor. Piękna pieśń, moja córko! Musisz mi ją przed śmiercią moją jeszcze powtórzyć.

Amalia. To pożegnanie Andromachy i Hektora. Karol i ja często tę pieśń razem śpiewaliśmy przy lutni. Gra.

„„Idź, droga żono, podaj zgubną lancę,
Puszczaj, niech idę w dzikie bojów tańce!
Ja na ramionach swoich dźwigam Troję.
Za Astyanaksem tam nasze są bogi;
Twój Hektor padnie za dziedziny swoje —
W Elizyum nasze znów się zbiegną drogi.““

Daniel wchodząc. Jakiś człowiek pyta się o pana. Prosi o przypuszczenie — powiada, że ma ważne wiadomości.
Moor. Na tym świecie dla mnie jedno jest ważne — ty wiesz, Amalio — jeźli to nieszczęśliwy, co mojej pomocy potrzebuje, z płaczem odejść nie powinien.
Amalia. Jeźli to żebrak, niech najspieszniej przychodzi. Daniel odchodzi.
Moor. Amalio! Amalio, miej litość nademną!
Amalia gra dalej.

„Nigdy nie szczęka broń twa do boju,
Miecz twój samotny wisi w pokoju,
Ginie Pryama bohaterski ród!
Pójdziesz, gdzie słońce dnia nie uczyni,
Gdzie Kocyta słychać płacz w pustyni,
Miłość twa umrze w głębiach Lety wód.“ —

„„Moje myśli, moje chęci
Zginą w rzece niepamięci,
Ale miłość moja — nie!
Słuchaj! wróg dziki w mury kołacze,
Przypasz mi pałasz, porzuć twe płacze!
Miłość Hektora nie umiera, nie!““

Franciszek. Herman przebrany. Daniel.

Franciszek. Oto jest ten człowiek. Powiada, że okropna wiadomość czeka cię, ojcze. Możesz jej słuchać?
Moor. Ja o jednej tylko wiadomości pamiętam. Zbliż się, mój przyjacielu, i nie szczędź mnie. Podać mu szklankę wina!
Herman odmienionym głosem. Miłościwy panie! Nie karz biednego człowieka, jeżeli mimo chęci ugodzi w serce twoje. Cudzoziemcem jestem w tym kraju, ale was, panie, znam bardzo dobrze. Wy jesteście ojcem Karola.
Moor. Skąd to wiesz?
Herman. Znałem waszego syna, panie!
Amalia zrywając się. On żyje? żyje? Ty znasz go? gdzie on jest? gdzie? Chce wybiedz.
Moor. Czy wiesz co o moim synie?
Herman. Chodził w Lipsku do szkoły. Potem błąkał się po świecie, nie wiem jak daleko. Przewędrował całe Niemcy i (jak mi mówił) z odkrytą głową, z bosemi nogami żebrał przy drzwiach chleba. W pięć miesięcy później wybuchła znowu nieszczęśliwa wojna między Prusami i Austryą, a gdy na świecie nie miał się niczego spodziewać, pociągnął do Czech za odgłosem zwycięskiej trąby Fryderyka. Pozwól mi, mówił do wielkiego Szweryna, żebym zginął na łożu bohaterów — ja nie mam już ojca! —
Moor. Nie patrz tak na mnie, Amalio!
Herman. Dano mu chorągiew do ręki. Pędził z nią za skrzydłem zwycięskiem Prusaków. Pod jednym namiotem spoczywaliśmy razem — tam mi opowiadał o starym ojcu swoim i o lepszych, ubiegłych czasach i o zawiedzionych nadziejach. Łzy nam obydwom płynęły.
Moor tuląc głowę do poduszki. Cicho, o cicho!
Herman. W ośm dni potem zaszła krwawa bitwa pod Pragą — muszę wam powiedzieć, że syn wasz okazał się mężnym bojownikiem. W oczach całego wojska cudów dokazywał. Pięć pułków zmieniało się koło niego — on stał. Kule ogniste na prawo i lewo padały — syn wasz stał. Kula mu ramię prawe zgruchotała, on chorągiew w lewą rękę uchwycił — i stał!
Amalia. Hektor, Hektor! Czy słyszycie — on stał!
Herman. Nad wieczorem po bitwie znalazłem go na ziemi przeszytego strzałami; lewą ręką zatrzymywał krew buchającą — prawą w ziemię pogrzebał. Bracie, mówił do mnie, szepcą w szeregach, że generał nasz zginął. Zginął, odpowiedziałem; a ty? Kto mężny żołnierz, zawołał, ten za generałem iść powinien, i to mówiąc odjął lewą rękę od rany. W kilka chwil potem dusza jego wzleciała za bohaterem!
Franciszek z wściekłością wpadając na Hermana. Bogdaj śmierć ci przeklęty język oniemiła! Czyś tu przyszedł, zabójcze pchnięcia zadawać ojcu naszemu? Ojcze! Amalio! Ojcze!
Herman. Taka była ostatnia wola mojego towarzysza. Weź ten oręż, rzekł mi głosem umierającym, oddasz go ojcu mojemu; tam krew jego syna przylepła — pomszczony jest; niech krwią moją oczy swe napasie. Powiedz mu, że jego przekleństwo na bój i śmierć mię zawiodło; żem ducha wyzionął w rozpaczy! Ostatniem westchnieniem wymówił: Amalia.
Amalia jakby zbudzona ze snu śmiertelnego. Ostatniem westchnieniem: Amalia.
Moor z okropnym krzykiem włosy wyrywając. Moje przekleństwo na śmierć go zawiodło, wyzionął ducha w rozpaczy.
Franciszek błądząc po pokoju. Oh! cóżeś zrobił, ojcze? Mój Karol, mój brat!
Herman. Oto jest oręż, a tu miniatura, którą w tej samej chwili odjął z piersi swojej! Jak dwie krople wody podobna do tej panienki. To dla mojego brata Franciszka, mówił mi — nie wiem, co chciał przez to powiedzieć.
Franciszek jakby zadziwiony. Mnie? miniaturę Amalii? Karol dla mnie Amalię? dla mnie?
Amalia biegąc do Hermana. Niegodny, przekupiony oszuście! Porywa go za ramię.
Herman. Oszustem nie jestem, łaskawa pani. Patrzcie sami, czy to nie jest wasz obraz. Zapewne od was go otrzymał.
Franciszek. Na Boga, Amalio, twój! Twój nieomylnie.
Amalia oddając mu miniaturę. Mój, mój! O Boże na niebie!
Moor szarpiąc twarz i krzycząc. Biada, biada! Moje przekleństwo w śmierć go zagnało, wyzionął ducha w rozpaczy!
Franciszek. I o mnie pamiętał w ostatniej, ciężkiej godzinie skonania — o mnie! Duszo anielska! gdy już czarny sztandar śmierci nad nim powiewał, o mnie pamiętał!
Moor. Moje przekleństwo w śmierć go zagnało; syn mój ducha wyzionął w rozpaczy!
Herman. Tych narzekań nie wytrzymam. Bądźcie zdrowi, stary panie! Cicho do Franciszka. Nacoście to zrobili, paniczu?
Amalia biegąc za odchodzącym Hermanem. Czekaj, czekaj! — Jego słowa ostatnie?
Herman. Ostatniem westchnieniem wymówił: Amalia! Odchodzi.
Amalia. Ostatniem westchnieniem wymówił: Amalia! Nie! tyś nie kłamca! Prawda to, prawda — on umarł! umarł! Chwiejnym krokiem chodząc, aż upada. Umarł! Karol umarł!...
Franciszek. Co widzę? Co tu jest na orężu krwią napisane, Amalio?
Amalia. Przez niego?
Franciszek. Czy to rzeczywiście, czy ja marzę? Patrz krwawem pismem: Franciszku, nie opuszczaj mojej Amalii — a na drugiej stronie: Amalio! przysięgę twoją zerwała wszechmocna śmierć. Widzisz, widzisz teraz? Pisał zdrętwiałą ręką, pisał gorącą krwią serca swego, pisał przed uroczystem wejściem do wieczności! Ulatujący duch jego wstrzymał się jeszcze, żeby Franciszka i Amalię razem połączyć!
Amalia. Święty Boże, jego ręka! On mnie nigdy nie kochał! Odchodzi szybko.
Franciszek nogą uderzając w podłogę. Rozpacz! Cała moja sztuka w niwecz przed tą głową uporną.
Moor. Biada, biada! Nie opuszczaj mnie, córko moja! Franciszku, Franciszku! Oddaj mi syna mojego!
Franciszek. Któż mu posłał przekleństwo? Kto syna swego zagnał na bój, na śmierć i rozpacz? To był anioł, klejnot nieba. Przekleństwo na katów jego! przekleństwo na ciebie samego!
Moor bijąc się po piersi i czole. To był anioł, klejnot nieba! Przekleństwo, przekleństwo, zniszczenie, przekleństwo na mnie samego! Jam ojciec, co zamordował wielkiego syna. Mnie on kochał do śmierci; mnie żeby pomścić, biegł na bój i śmierć! O okropnie, okropnie!
Franciszek. On zginął; na cóż późne skargi? Szydersko śmiejąc się. Łatwiej zabić, jak z martwych obudzić. Nigdy go już z grobu nie dobędziesz.
Moor. Nigdy, nigdy, nigdy go już z grobu nie dobędę. Zginął, przepadł na wieki! Ty mi to przekleństwo z pod serca wydarłeś. Tyś to, ty! — Syna mi powróć!
Franciszek. Nie poruszaj gniewu mojego. Opuszczę cię w godzinie śmierci.
Moor. Okropność, okropność! Syna mi powróć mojego! Wstaje z krzesła i chce porwać Franciszka za gardło.
Franciszek rzucając go na krzesło. Bezsilne kości! Ważysz się jeszcze... Umieraj! rozpaczaj! Odchodzi.
Moor sam. Tysiąc przekleństw niechaj grzmi za tobą! Z moich objęć tyś mi syna wykradł. Z rozpaczy, rzucając się w krześle. Biada, biada! rozpaczać a nie umierać! Uciekają, opuszczają mię w śmierci. Dobre anioły uciekają przedemną, ustępują przed zbójcą posiwiałym. Biada, biada! Niktże mi głowy nie. podeprze, niktże pasującej się duszy nie ulży, by opuściła ciało! Niema synów, niema córek, niema przyjaciół! Ludzie tylko, i żaden nie chce? Sam, opuszczony. Biada! biada rozpaczać a nie módz umierać! Amalia wchodzi z zapłakanemi oczami.
Moor. Amalio! posłanko nieba, czy przychodzisz duszę moją uwolnić?
Amalia głosem łagodnym. Utraciłeś nieocenionego syna!
Moor. Zamordowałeś, chciałaś powiedzieć. Tem świadectwem obarczony idę przed trybunał Boga!
Amalia. O nie, starcze nieszczęśliwy! Ojciec niebieski zawołał go do siebie, bobyśmy na tym świecie za nadto byli szczęśliwi. Tam wysoko nad słońcami obaczymy go znowu.
Moor. Obaczymy go znowu, znowu. O, przez moją duszę miecz przejdzie, choćbym święty znalazł go pomiędzy świętymi! W pośrodku nieba, strachy mię piekła zatraszą! W oblicze patrząc Nieskończonego, zdruzgoce mię przypomnienie, żem syna zamordował.
Amalia. O, on to bolesne wspomnienie uśmiechem swym spłoszy. Rozwesel twarz, ojcze kochany! Ja cała jestem w weselu. On już niebieskim słuchaczom na arfie serafów wyśpiewał imię Amalii a słuchacze niebiescy cichym głosem imię Amalii wymówili za nim. Amalia była jego ostatniem westchnieniem, Amalia będzie pierwszym okrzykiem jego wesela.
Moor. Rajska pociecha z ust twoich wypływa! Uśmiechnie się do mnie, powiadasz? przebaczy? O ty przy mnie zostać musisz, kochanko mojego Karola, gdy ja umierać będę.
Amalia. Umrzeć, to w jego przelecieć objęcia! O ty szczęśliwy, zazdrości godny! Czemu te kości nie wyschłe, czemu te włosy nie siwe? Biada siłom młodego wieku! O przyjdź, wątła starości, co bliżej nieba stoisz i Karola! Franciszek wchodzi.
Moor. Przystąp, synu! Przebacz, żem był przed chwilą tak surowy dla ciebie! I ja przebaczam ci wszystko. Takbym pragnął gorąco w pokoju ducha wyzionąć!
Franciszek. Jużeś się dosyć nad synem swoim napłakał? Ile widziałem, syna masz tylko jednego.
Moor. Jakób miał ich dwunastu, ale nad Józefem swoim krwawe łzy wylewał.
Franciszek. Hum!
Moor. Przynieś biblię, córko moja, i odczytaj mi historyę o Jakóbie i Józefie. Ona mię tak zawsze wzruszała — a wonczas jeszcze Jakóbem nie byłem.
Amalia. Któreż ci miejsce przeczytać? Bierze biblię i przerzuca stronice.
Moor. Czytaj mi płacze opuszczonego, gdy już go między dziećmi nie znalazł i na próżno oczekiwał w kole swoich jedenastu — i owe narzekania, gdy się dowiedział, że mu Józefa odjęto na wieki...
Amalia czyta. „Wonczas wzięli Józefowe odzienie i zabili kozła i pomaczali odzienie we krwi i zabrali z sobą owe zakrwawione odzienie i ponieśli ojcu swojemu i rzekli; Otośmy go znaleźli, patrz, ażali syna twojego jest odzież, alboli też nie.“ Franciszek oddala się spiesznie. „A on go rozpoznał i zawołał: To syna mego odzienie, złośliwe zwierzę rozszarpało go, drapieżne zwierzę Józefa rozszarpało.“
Moor upadając na poduszki. Drapieżne zwierzę Józefa rozszarpało!
Amalia czyta dalej. „I Jakób rozdarł suknie swoje i worem opasał biodra i smutkiem bolał długi czas nad synem swoim, i wszyscy synowie i wszystkie córki przyszli go pocieszać, ale on pocieszyć się nie dał i powiedział: Z tym smutkiem pójdę do grobu!...“
Moor. Przestań, przestań! cierpienia okropne!...
Amalia opuszcza książkę na ziemię i przyskakuje. Boże, przybądź na pomoc! Co to jest?
Moor. To śmierć! czarno — sunie się — przed mojemi — oczami — proszę cię — wołaj księdza — żeby mi — dał przenajświętszy sakrament. — Gdzie — syn mój, Franciszek?
Amalia. Uciekł! Boże, zmiłuj się nad nami!
Moor. Uciekł! Uciekł od łoża umierającego? I tak — tak od dwojga dzieci pełnych nadziei — tyś ich — dał — tyś ich — wziął — imię twoje niech będzie...
Amalia. Umarł! — Wszystko umarło! Odchodzi w rozpaczy.
Franciszek wbiegając z radością. Umarł już, krzyczą, umarł! Teraz ja panem. W całym zamku odbija się słowo: umarł! Ale jeźli on spi tylko? — Zapewne, zapewne to jest sen; tylko, że mu nigdy dobrydzień nie powiedzą. Sen i śmierć, to bliźnięta! zmienimy ci imię, poczciwy, pożądany śnie, oto cię nazwiemy śmiercią. Przywiera oczy zmarłemu. Kto przyjdzie, kto się ośmieli przed sąd mię zawołać, albo mi w oczy powiedzieć: tyś zbrodniarz? Precz więc z tą ciężącą maską łagodności i cnoty! teraz obaczycie Franciszka nagiego, i okropność was zdejmie! Mój ojciec osładzał swoje rozkazy, przemienił swoje dziedziny w koło familijne, siadywał, miło się uśmiechając przy bramie i witał was nazwiskami braci albo dzieci. Moje brwi zawisną nad wami jak chmury burzliwe, imię moje pańskie ponad temi górami przesuwać się będzie jak kometa grożący; a na czole mojem stanie barometr waszego losu. On głaskał i przemawiał, gdy mu stawiano uporne karki; przemawiać i głaskać nie w mojej naturze. Ja wam w ciało zaryję spiczaste ostrogi i spróbuję bicza. W mojem państwie dojdzie do tego, że kartofle i cienkie piwo nie postaną chyba na przysmak świąteczny — a biada temu, kto mi się nawinie w drogę o pełnych, rumianych policzkach. Bladość ubóstwa i strach niewolniczy to kolor mój — w taką liberyę każę was wszystkich poubierać.

Odchodzi.
SCENA TRZECIA.
Lasy czeskie.
Szpigelberg, Racman i banda rozbójników
w gromadach tu i owdzie rozsypanych.

Racman. Tyż to? ty istotnie? Niechże cię zduszę na winną polewkę, kochany, serdeczny Maurycy! Bądź nam wśród czeskich lasów pozdrowiony. I wyrósł i zmężniał! Siarczystyż to batalion! Przywodzisz rekrutów w całej paradzie, ty zwinny werbowniku!
Szpigelberg. Nieprawdaż, bracie? nieprawdaż? I całą gębą chwaty chłopaki. Nie uwierzysz, widoczne błogosławieństwo Boże za mną ugania: jak mię widzisz, ot nędzny, zgłodniały chudeusz, ten kij tylko miałem, gdym Jordan przechodził — a dziś jest nas siedmdziesięciu ośmiu: po największej części zrujnowanych kramarzy, odprawionych belferów, i pisarczuków ze szwabskich prowincyi. To korpus chwacki, braciszku, wyborne chłopaki, powiadam ci — jeden drugiemu guziki kradnie od sukni i jeden przy drugim z nabitą tylko strzelbą pewny jest życia — i znają ich i na czterdzieści mil w około mają respekt — to nie do pojęcia. Niema dziennika, żebyś tam o wisusie Szpigelbergu jakiegoś artykuliku nie wyczytał — tylko o mnie piszą. Od stóp do głowy masz mię przedstawionego — myślisz, że mię widzisz. Nie zapomnieli nawet guzików od mojego surduta. Ale też nielitościwie ciągniemy ich na dudka. Niedawno lecę do drukarni, oświadczając, że osławionego Szpigelberga na własne widziałem oczy — i dyktuję pisarczukowi, co tam siedział, żywy obraz miejscowego eskulapa — rzecz się rozeszła, pociągają nygusa par force, wypytają — a ten w strachu i głupocie wyznaje, niech mię wszyscy dyabli porwą! wyznaje na czysto: jest Szpigelbergem. Do trzystu piorunów, tylko co nie skoczyłem do magistratu, żeby zaskarżyć łajdaka, iż mojem imieniem śmie tak poniewierać — we trzy miesiące jednak już go powieszono. Musiałem dobry niuch tabaki wpakować do nosa, gdym przechodził potem koło szubienicy i widział fałszywego Szpigelberga w całej chwale dyndającego — a tak gdy Szpigelberg wisi, Szpigelberg pomaleńku wywinął się z łapki i poza plecami przemądrej sprawiedliwości pokazywał ośle uszy, że aż litość brała.
Racman śmiejąc się. Zawsze jednakowy!
Szpigelberg. Jak widzisz, ciałem i duszą. Muszę ci też opowiedzieć o figlu, com w klasztorze Celestynek niedawno wypłatał. Postrzegam w mojej wędrówce klasztor jakiś na drodze — tak ku zmierzchowi — a żem przez cały dzień ani jednego naboju nie ruszył, a jak wiesz, na śmierć nie cierpię „diem perdidi,“ postanowiłem noc uczcić wspaniałem dziełem, choćby tam przyszło dyabłu ucho odkręcić. Czekamy cichutko do późnej nocy — ani mysz pisnęła. Światła pogasły, i skoro nam się zdało, że już mniszki skurczone w piernatach, biorę z sobą Grima, a drugim każę stać przy bramie, aż póki nie dosłyszą mojego świśnięcia. Chwytam stróża klasztornego, odbieram mu klucze, wciskam się ostrożnie do celek, gdzie dzieweczki spały, sprzątują sukienki i hop do bramy z tłumokiem. Tak od celi do celi, zabraliśmy wszystką odzież jednej po drugiej — a na samym końcu pannie przeorysze. Jak gwiznę: moje chłopcy nuż z podwórza stukać i szturmować, jakby na dzień sądny, i z bestyalskim hałasem lecieć do wnętrza cel. Ha, ha, ha! trzeba ci było hecę obaczyć, jak te biedne kotki po omacku szukały sukienek i załamywały rączęta z rozpaczy, widząc, że gdzieś poszły do dyabła. My tymczasem, jak zaczniem huku puku podszczuwać, tak nieboraczki to się w prześcieradła pozawijały, to w kuczki przysiadły pod piecem, i dalej szlochać i lamentować, aż nakoniec stara ropucha przeorysza się przywlekła. Wiesz, bracie, że na tym szerokim ziemi okręgu nic dla mnie niema obrzydliwszego jak pająk i baba stara — cóż dopiero, wyobraź sobie, jak ten uwędzony pomarszczony kudłaty tłuk na swoją dziewiczą czystość zaklinać mię począł! Do trzystu dyabłów! jużem wszystkie pięści nastawił, żeby jej tę resztę kości połamać: słowem, krótko i węzłowato, albo na stół srebra wszystkie, skarby kościelne i białe talarki, albo moje chłopaki wiedzą co zrobić. Otóż powiadam ci, wyciągnąłem z klasztoru więcej jak na tysiąc talarów i śmiechu do rozpuku, a chłopcy jeszcze w dodatku pozostawili pamiątkę na dziewięć okrągłych miesięcy.
Racman tupając. Do tysiąca piorunów! Że mnie tam nie było!
Szpigelberg. Widzisz? Powiedzże teraz, że to nie życie? — a przytem świeży i silny tułów trzyma ci się i rośnie na drożdżach jak brzuszek prałacki. Nie wiem, coś magnetycznego muszę mieć w sobie, co całą tłuszczę obszarpaną na ziemi bożej ciągnie do mnie jak stal i żelazo.
Racman. Piękny mi magnes! Ale do kata chciałbym też wiedzieć, jakich ty czarów używasz, żeby...
Szpigelberg. Czarów? Czarów nie trzeba — głowy na karku, pewnego praktycznego judicium, którego nie nabędziesz jedząc kaszę za piecem. — Bo widzisz, ja zawsze powiadam: poczciwego człowieka zrobisz z każdego pastucha, ale na hultaja trzeba cienką mąkę przepytlować — do tego należy także właściwy geniusz narodowy i pewna, że tak powiem, hultajska atmosfera.
Racman. W tym względzie, bracie, zachwalano mi Włochy.
Szpigelberg. Tak, tak, każdemu słuszność oddać należy: Włochy swoich ludzi światu pokazują. Ale i Niemcy jeźli tak dalej postępować będą jak rozpoczęły, jeżeli biblię wymiotą, jak najświetniejsze ku temu nadzieje: jeszcze z Niemiec coś będzie. Szczególnie muszę ci powiedzieć: że jeźli powietrze cokolwiek nie służy, geniusz wszędzie wynagradza — a zresztą, bracie, i w Paryżu nie zrobisz z owsa ryżu — Ale ciągnąc dalej... na czemże to ja stanąłem?
Racman. Na sztucznem zaciąganiu.
Szpigelberg. Tak właśnie, na sztucznem zaciąganiu. Najpierwsza rzecz, skoro do miasta przybędziesz, dowiesz się u policyantów, żandarmów i siepaczów, kto do nich najczęściej zachodzi, najniżej się kłania; i tych wyszukujesz co prędzej. Sadowisz się potem po kawiarniach, b.......h, szynkowniach, i szpiegujesz, badasz, kto najwięcej krzyczy na ciężkie czasy, na wielkie procenta, na wzrastającą czujność policyi poprawczej; kto najwięcej rząd znieważa, uskarża się na postrzeżenia fizyonomistów, i tym podobnie. Hej bracie! oto właściwa wyżyna umiejętności. Uczciwość tam chwieje się jak ząb spróchniały; trzeba tylko szczypczyki do wyrwania podsadzić. Albo króciej i lepiej: przechodząc rzucasz na otwartej ulicy worek z pieniądzmi, zakradasz się w jakiem miejscu i uważasz, kto go podejmie. Za chwilę potem pędzisz z tyłu, szukasz, krzyczysz i pytasz tak niby mimochodem: czyś pan czasem woreczka mego nie znalazł? Przyzna się? to bierz go dyabli — ale jeźli w żywe oczy się wyprze, albo przebąknie: Pan raczy darować; nie wiem, co Pan mówi; bardzo żałuję... Oho, bracie, zwycięstwo! zgaś latarnię, Dyogenesie przebiegły — twój człowiek znaleziony.
Racman. Z ciebie skończony praktyk.
Szpigelberg. Panie Boże! jakbym kiedykolwiek mógł wątpić o tem. Ale gdy tak twój człowiek uchwycił haczyk od wędki, trzeba zgrabnie się zwijać, żeby go wyciągnąć. Otóż mój synu! ja tak robiłem. Jak tyłkom ślad wytropił, przyczepem się jak kleszcz do mojego kandydata, upijam się za panie bracie — notabene musisz sam wszystko fundować, kosztuje to wprawdzie nieco, ale na to zważać nie trzeba — posuwasz dalej, prowadzisz go pomiędzy graczów i rozpustników; wplątujesz go w bójki i brzydkie awantury, póki sos i nos, mienie i sumienie i sławę nazwiska nie porwą puśliska — bo mówiąc ci nawiasem, nic nie sprawisz, aż ciało i duszę zgubisz za jednym zachodem. Wierzaj mi bracie, z mojego doświadczenia ledwiem nie pięćdziesiąt razy wysnuł: że jak tylko poczciwy człowiek z gniazdeczka prychnie, tam zaraz dyabeł panuje, i skok wtenczas tak łatwy, tak łatwy jak skok z zalotnicy na dewotkę. Słuchaj no — co to za łomot?
Racman. Piorun gdzieś uderzył, kończ swoje.
Szpigelberg. Jeszcze krótszym i lepszym sposobem: rabujesz mu dom i gospodarstwo, tak żeby koszulki na grzbiecie nie zostało — przyjdzie z własnej ochoty. Nie ucz mnie sztuczek, braciszku — ot tam raczej zapytaj tej bronzowej twarzy. Ciężka sprawa była! O, tego cudownie w łapki schwyciłem. Przesunąłem mu czterdzieści dukatów pod nosem i obiecałem wyliczyć, jeźli mi przyniesie wyciśnięte na wosku klucze pana swego. Wyobraź sobie, głupi osioł wyciska — i niech mię dyabeł porwie — przynosi klucze i żąda zapłaty. Monsieur, wołam, wiesz waćpan, że ja te klucze zaniosę prostą drogą do komisarza policyi i najmę mu kwyterę pod jasną szubienicą? Tysiąc saprementów — trzeba było widzieć hultaja jak sobie oczy przecierał i dzwonił zębami jak pudel zmoczony! „Przez Boga żywego, ale niech pan wzgląd ma — ja, ja, panie.“ Co panu? — chcesz nogi zadrzeć i do wszystkich dyabłów wyruszyć za mną? „O z całego serca, z największą chęcią.“ Ha, ha, ha, biedaku! Za kawałkiem sadła mysz do łapki wpadła. Kpijże z niego, Racmanie, ha, ha, ha!
Racman. Tak, tak — muszę przyznać. Tę naukę złotemi literami na moich tablicach wypiszę. Szatan zna swoich ludzi, kiedy ciebie na werbownika przeznaczył.
Szpigelberg. Nieprawdaż, bracie? mnie się zdaje, że gdy ja mu dziesięciu przystawię, powinienby mnie wolno wypuścić. Przecież każdy księgarz dziesiąty egzemplarz daje darmo kolporterowi — dlaczegożby dyabeł miał się tak po żydowsku obchodzić? Racman, ja proch czuję...
Racman. Saperment! i ja go czuję oddawna. Ostrożnie, coś się w blizkości dziać musi. Tak, tak! jak ci mówiłem, Maurycy, będziesz kapitanowi naszemu bardzo na rękę z nowo zaciężnymi — i on też tęgich chłopców przyciągnął.
Szpigelberg. Ależbo moi, moi to! — Ba!
Racman. Zapewne, muszą dobre mieć paluszki — ale powiadam ci, sława naszego kapitana uczciwych nawet ludzi skusiła.
Szpigelberg. Nie spodziewam się.
Racman. Bez żartów! i nie wstydzą się pod nim służyć. On dla rabunku jak my, nie zabija; o pieniądze nie zdaje się nawet dopytywać, odkąd ich mieć może dowoli, a część trzecią zdobyczy, która mu prawem przypada, rozdaje na sieroty, albo je przeznacza na naukę zdolnej młodzieży. Ale niechno wywącha dziedzica, co swoich chłopów jak bydło gniecie; albo dostanie w łapki hultaja ze złotym galonem, co prawem frymarczy i srebrem pluje w oczy sprawiedliwości; albo innego panka podobnego szychu: wtenczas on w swoim żywiole, wpada w wściekłość szatańską, jakby się każda żyłka jego w furyę przemieniła.
Szpigelberg. Hum, hum!
Racman. Nie dawno, powiedziano nam, że bogaty hrabia, który z Regensburga ma tędy przejeżdżać, wygrał proces milionowy za pomocą kruczków swojego adwokata. Kapitan nasz siedział przy stole i marzył — Wiele jest naszych? zapytał mię nagle powstając i gryząc zębami dolną wargę, jak ma zwyczaj, gdy w największym jest gniewie. Nie więcej jak pięciu, odpowiedziałem. To dosyć — zawołał, cisnął szynkarce pieniądze na stół, wino, które sobie podać kazał, zostawił nietknięte, i zabraliśmy się w drogę. Przez cały czas nie wyrzekł ani jednego słowa, z boku biegł samotnie; tylko od czasu do czasu zapytywał, czyśmy czego nie postrzegli, i kazał ucho przykładać do ziemi. Na koniec nadjeżdża hrabia w powozie ciężko naładowanym; adwokat siedział przy nim — na przodzie jeździec, a z boku dwóch służących pędziło. Gdybyś go widział wtenczas, jak sam z dwoma pistoletami w ręku wyprzedziwszy nas, do powozu skoczył; gdybyś ten głos usłyszał, którym on zawołał: Stój! Woźnica, co nie chciał czekać, zaraz stoczył się z kozła; hrabia strzelił z powozu na wiatr; jeźdźcy pouciekali. Twoje pieniądze, łajdaku! krzyknął kapitan grzmiącym głosem i jak byka toporem rozciągnął. To ty, oszuście, co sprawiedliwość w wszetecznicę przemieniasz? — Adwokat trząsł się, aż mu zęby dzwoniły — sztylet wtoczył się do jego brzucha jak kół tv winne jagody. „Jam swoje zrobił,“ zawołał, i dumnie odwrócił się od nas — rabunek to wasza sprawa. Po tych słowach poszedł w las.
Szpigelberg. Hum, hum! Wiesz, bracie, to com ci opowiadał, niech przy nas zostanie. Nie potrzeba mu wiedzieć. Rozumiesz?
Racman. Słusznie, słusznie, rozumiem.
Szpigelberg. Ty go znasz, miewa swoje kaprysy. Rozumiesz?
Racman. Rozumiem, rozumiem.

Szwarc wbiega zadyszany.

Racman. Kto tam? Co się stało? Czy podróżni w lesie?
Szwarc. Prędko, prędko! Gdzie reszta? Tysiąc sapramentów! Stoicie tu i paplacie. Czy nie wiecie nic, czy nic wcale nie wiecie? a Roller...
Racman. Cóż tam? Cóż tam?
Szwarc. Rollera powiesili i jeszcze czterech razem...
Racman. Rollera? Okropność! Kiedy? Skąd wiesz?
Szwarc. Już od trzech tygodni siedzi, a myśmy nic nie wiedzieli; trzy sądy nad nim odprawiano, a myśmy nie słyszeli nic. Brano go na tortury, żeby powiedział, gdzie kapitan — dzielny chłopak nic nie wyznał. Wczoraj skończono z nim proces, a dziś rano ekstrapocztą odprawiono do dyabła.
Racman. Przeklęta sprawa! Czy wie kapitan?
Szwarc. Wczoraj się dopiero dowiedział. Jak dzik się pieni. Ty wiesz, on najwięcej był do Rollera przywiązany. Sznury i drabiny do wieży przystawiliśmy; nic nie pomogło. Kapitan w habicie kapucyna sam się podkradł do niego i na jego miejscu chciał zostać; Roller odrzucił upornie. Wtedy on przysięgę wykonał, aż mróz nam przebiegł po ciele, że mu pochodnię pogrzebową zapali, jaka jeszcze żadnemu królowi nie przyświecała, a grzbiety im posmaże na sino i czarno. Boję się bardzo o miasto; już on dawno ma z niem na pieńka za bigotyzm; a ty wiesz, że gdy powie: Chcę zrobić! to tak, jakby już zrobiono.
Racman. To prawda, znam kapitana. Gdyby dyabłu samemu dał słowo, że do piekła pójdzie: nie weźmie się pewnie do modlitwy, choćby go jeden ojczenasz miał zbawić! Ale ach! biedny Roller, biedny Roller!
Szpigdberg. Memento mori! mnie to nie porusza. Nuci.

Gdy wisielca widzę tam,
Zmarszczę sobie prawe brwi,
I pomyślę: wisisz sam,
Kto tu głupi, ja, czy ty?

Racman. Słuchajcie! Strzał. Strzelanie i hałas.
Szpigelberg. Jeszcze jeden!
Racman. I trzeci! To kapitan! Za sceną śpiewają:

W Norymberdze nie powieszą
Ni jednego z nas;
Chociaż naprzód się ucieszą,
Że złowili w czas.

Szwajcer i Roller za sceną. Hola lio! Hola ho!
Racman. Roller! Roller! niech mię dyabli porwą!
Szwajcer i Roller za sceną. Racman! Szwarc! Szpigelberg! Racman!
Racman. Roller! Szwajcer! Do kroć grzmotów i piorunów! Lecą na spotkanie.

Karol na koniu. Szwajcer. Roller. Grim. Szufterle.
Rozbójnicy błotem i pyłem okryci.

Karol zeskakując z konia. Swoboda, wolność! Tu już na lądzie jesteś, Roller! Szwajcer, odprowadź mojego konia i wymyj go winem! Rzuca się na ziemię. To jednak kosztowało!
Racman do Rollera. No, na kuźnię Plutona, czyś z pod koła zmartwychwstał?
Szwarc. Czyś ty duch jego, czy ja głupi? Czy to ty istotnie?
Roller odetchnąwszy. Ja sam, żywy, cały. Gdzieżeś chciał, żebym się podział?
Szwarc. Pytaj czarownic! Wyrok twój zapadł przecie?
Roller. Oj, zapadł i więcej jeszcze: oto prosto z pod szubienicy wylazłem. Dajcie mi tylko odetchnąć. Szwajcer wam opowie. Nalejcie mi kieliszek wódki. Ty tu także, Maurycy? Jam cię myślał gdzieindziej obaczyć. Dajcież wódki! Kości mi się rozlatują. O mój kapitanie! Gdzie jest mój kapitan?
Szwarc. Zaraz, zaraz! ale mówże, gadajże, jakeś się ztamtąd wywinął! jakeśmy cię odzyskali? Głowa mi się zawraca. Z pod szubienicy, powiadasz?
Roller butelkę wódki wychylając. Hu! to smakuje, rozgrzewa! Prostą drogą z pod szubienicy, mówię wam. Osłupieliście, wytrzeszczacie oczy i ani się wam marzy — trzy kroki od sakramenckiej drabiny, z której na łono Abrahama miałem się już wznosić — tak blizko, tak blizko — ciało i skórę do ostatniego włoska już anatomom przehandlowali! Niucha tabaki moje życie nie było warte; ale kapitanowi i dech i życie i wolność dłużny jestem.
Szwajcer. Był to figiel, którego warto posłuchać. Dzień przedtem wytropiliśmy przez szpiegów, że Roller dobrze pieprzem obłożony, i że, jeźli niebo nie wda się zawczasu, to nazajutrz — niby to dziś — będzie musiał zwyczajną śmiertelnego cielska pomaszerować drogą. Na nogi! krzyknął kapitan, dla przyjaciela wszystko się waży — wybawimy go czy nie wybawimy: to się mu przynajmniej taka pogrzebowa pochodnia zapali, jaka jeszcze żadnemu królowi nie przyświecała i co im grzbiety na sino i czarno posmaże. Cała banda zwołana. Posyłamy umyślnego, który mu udzielił wiadomość na karteczce w rosole.
Roller. Rozpaczałem o skutku.
Szwajcer. Przeczekaliśmy, aż się ulice zupełnie wypróżniły. Całe miasto wyruszyło na widowisko — — jeźdźcy i piesi i powozy, wszystko zmieszane w natłoku — a wrzawa i psalm szubieniczny już w dali zagrzmiały. Teraz, rzekł kapitan, podkładajcie ogień, podkładajcie! Jak strzały puścili się chłopaki, podpalili miasto na trzydziestu trzech końcach odrazu — porozrzucali ogniste lonty w blizkości prochowni, po kościołach i stajniach. Morbleu! kwadrans nie minął — a północno wschodni wiatr, co także musiał ząbki ostrzyć na miasto, zadął w samą porę i płomień aż na najwyższe szczyty popędził. My tymczasem to w ulicę, to z ulicy, jak opętani krzyczymy: ogień! ogień! przez calusienkie miasto — wycie, wrzask, tartas — dzwony na gwałt uderzyły — w górę huknęła prochownia, jakby się ziemia na wpół rozpłatała, niebo bryznęło i o dziesięć tysięcy sążni piekło głębiej zapadło.
Roller. Ogląda się mój orszak poza sobą — aż oto miasto leży na kształt Sodomy i Gomory; na całym horyzoncie tylko ogień, siarka i dym, a czterdzieści gór w około echem odgrzmiewa łomot piekielny — strach blady plackiem do ziemi wszystkich obalił — korzystam z chwili i huź, jak wiatr się zrywam — pękają sznury na mnie, i gdy straż skamieniała patrzy po za siebie jak Lota niewiasta, a hyć! i tłumy rozdzieram i zwijam nogami. Na sześćdziesiąt kroków ściągam odzienie, skaczę do rzeki i płynę pod wodą póki mnie z oczów nie stracili. Mój kapitan już tam z koniem i sukniami czekał — a tak wymknąłem się szczęśliwie. Moor, Moor! bogdaj ci takiego samego bigosu nawarzyli, żebym ci za tę usługę podobną usługą mógł się odwdzięczyć.
Racman. Szelmowskie życzenie, za którebyś wisieć powinien — ale zabawka, że pęknąć ze śmiechu.
Roller. Była to pomoc w ciężkiej potrzebie — wy jej ocenić nie możecie. Gdybyście stryczek mieli na szyi, z żywem ciałem jak ja do grobu maszerowali i widzieli te przygotowania przeklęte, te obrządki rzeźnicze i za każdym krokiem naprzód, drżącą nogą stawianym, coraz bliżej i coraz straszliwie bliżej tę machinę przeklętą, gdzie mi kwaterę zamówiono i właśnie w całej świetności występującą w okropnym blasku wschodzącego słońca — tuż przy mnie czyhająca służba kątowników, a dalej muzyka przeraźliwa, co jeszcze skrzypie w uszach moich, i krakanie kruków zgłodniałych, co się czepiały po trzydzieści do wpół zgniłego ciała mojego poprzednika — i wszystko i wszystko do koła — i na domiar ta woń przyszłej szczęśliwości, która mi tak zakwitała — bracie, bracie! — a tu naraz wybawienie i wolność! O! to był huk, jakby się jedno koło z nieba odłamało. Słuchajcie, wisusy! powiadam wam, że gdybyście z głębi rozpalonego pieca prosto do wody z lodem wskoczyli, jeszczebyście tego przejścia tak mocno nie czuli jak ja, gdym się obaczył na drugim brzegu rzeki.
Szpigelberg śmiejąc się. Biedaku! wszak już minęło. Pijąc. Za szczęśliwe zmartwychwstanie!
Roller rzucając szklanką swoją. Nie, za wszystkie skarby mamony — tegobym nie chciał drugi raz się doczekać. Umierać, coś więcej znaczy jak koziołka wywrócić — ale na śmierć poglądać, to ciężej jak umierać.
Szpigelberg. A taż skacząca w obłoki prochownia? Uważasz, Racman, dlatego to powietrze z daleka siarką czuć było, jakby całą garderobę Lncypera pod firmamentem przewietrzali. Dzieło mistrzowskie, kapitanie! Zazdroszczę ci go.
Szwajcer. Jeźli miasto zabawkę sobie zrobiło, gdy naszego towarzysza jakby poszczutą świnię sprzątnąć mieli — do stu katów! — toż nas sumienie ma boleć, żeśmy za życie naszego towarzysza miasto z ziemią zrównali? I w dodatku jeszcze nasze chłopaki cokolwieczek zrabowali. Hej! powiedzno mi, coś tam wyciągnął.
Jeden z rozbójników. W czasie zamieszania wkradłem się do kościoła świętego Szczepana i poobrzynałem galony z ołtarza. Pan Bóg, mówiłem sobie, to bogacz nielada i potrafi z trzygroszowego postronka złote nitki powysnuwać.
Szwajcer. Dobrześ zrobił! Poco kościołowi takiego szmatałajstwa? Znoszą Stwórcy, który drwi sobie z tych kramów tandetnych, a dzieciom jego każą z głodu umierać. A ty, Szpangler, gdzieżeś gniazdo splądrował?
Drugi z rozbójników. Ja i Bigel zrabowaliśmy sklep jeden i mamy sukna dla naszych pięćdziesięciu.
Trzeci. Ja dwa złote zegarki schwytałem i tuzin srebnych łyżek w dodatku.
Szwajcer. Dobrze, dobrze — a myśmy im nawarzyli, że na czterdzieści dni będzie co gasić. Jeźli się od ognia zechcą uwolnić, to wodą zniszczą miasto. Nie wiesz, Szufterle, ile tam ludzi zginęło?
Szufterle. Ośmdziesięciu trzech, powiadają. Sama prochownia sześćdziesięciu na proch roztarła.
Karol. Roller! drogośmy ciebie opłacili.
Szufterle. Ba, ba! co to znaczy? Gdyby to ludzie byli przynajmniej, ale to dzieci w powiciu, co swoje pieluchy pozłacają; pomarszczone mateczki, co im muchy odganiały; wyschłe i we czworo pogięte kaleki, co się do drzwi dociągnąć nie mogli; chorzy, co skowyczeli za doktorem, który całą swoją powagę poniósł na paradę szubieniczną. Co nogi miało, wyciągnęło na komedyę, same fosy miasta zostały, żeby domów pilnować.
Karol. Biedne stworzenia! Słabi, powiadasz, starcy i dzieci?
Szufterle. Ale tak jest, do dyabła! Do tego niańki i blizkie połogu kobiety, co się lękały pod jasną szubienicą poronić. Młode żony, co się bały zapatrzeć na kawał powieszonego ścierwa, żeby ich dziecięciu w żywocie matki, na grzbiecie szubienica się nie wypiekła. Byli tam jeszcze obdarci poeci bez butów, którzy ostatnią parę do łatania oddali, i w podobnym rodzaju plugastwo. Nie warto i wspominać o tem. Ale, gdym niedaleko jednej takiej kuczki przechodził, słyszę pisk — zaglądam do środka i widzę przy świetle ognia, cóż? oto dziecię jeszcze żywe i zdrowe — leżało na ziemi pod stołem, a stół zaczynał się palić. Biedny nieboraczku, zawołałem, ty zmarzniesz tu — i wrzuciłem do ognia...
Karol. Czy to prawda, Szufterle? Niechże ten ogień pali twoje wnętrzności, aż póki wieczność nie posiwieje! Precz, potworze! Żeby cię w bandzie mojej więcej nie widziano! Czy szemracie? Co, jakiś namysł? Kto się tu namyśla, gdy ja nakazuję? Precz z nim natychmiast! Jeszcze tu więcej jest pomiędzy wami, co na mój gniew już dojrzeli. Znam ja cię, Szpigelberg. Ale niebawem wejdę ja w wasze szeregi i straszliwy uczynię przegląd. Rozbójnicy drżący odchodzą.
Karol sam w zdłuż i w szerz się przechadzając. Nie słuchaj ich, Mścicielu niebieski! Co ja tu mogę? Co ty sam możesz, gdy twoja zaraza, twój głód, twoje powodzie sprawiedliwego i złoczyńcę razem pochłaniają? Kto płomieniowi zakaże, żeby niszcząc gniazda gąsienic nie dotykał pola kłosem usłanego. Hańba to mordować dzieci, kobiety, chorych! Jakże mnie czyn ten poniża, zatruwa najpiękniejsze dzieła moje! Oto niedorostek wstydem zarumieniony, szyderstwem ukryty, staję przed obliczem nieba — ośmieliłem się maczugę Jowisza podjąć, ale zamiast druzgotać tytanów, małe strącałem pigmeje. Pójdź, pójdź! tyś nie taki, żebyś mógł władać mieczem mściwym wyższego trybunału — przy pierwszej próbie upadłeś. Wyrzekam się odtąd zuchwałych zamiarów; pójdę i zaczołgam się gdzieś w najgłębszą ziemi pieczarę, gdzieby dzień przed hańbą moją ustąpił. Chce uciekać.
Jeden z rozbójników spiesznie wchodząc. Obejrzyj się, kapitanie! Coś straszy. Szwadrony czeskich kawalerzystów obiegają las cały. Któreś chłopisko musiało nas przefrymarczyć.
Nowi rozbójnicy. Kapitanie, kapitanie! wytropili nas — w kilka tysięcy obsaczają naokoło środkową część lasu.
Jeszcze inni. Biada, biada, biada nam! Pojmą nas, na koło wbiją, poćwiertują. Tyle tysięcy huzarów, dragonów i strzelców! Wskazują na wzgórza i wszystkie obsadzają przesmyki.

Karol odchodzi.
Szwajcer. Grim. Roller. Szufterle. Szpigelberg. Racman.
Banda rozbójników.

Szwajcer. Wyciągnęliśmy ich z piernatów? Ciesz się, Roller! Dawno już pragnąłem z tymi lampasowymi trochę się poborykać. Gdzie jest kapitan? Czy banda się nasza zebrała? Przecież prochu mamy dosyć?
Racman. Prochu podostatkiem. Ale nas wszystkiego ośmdziesięciu, a tak zaledwie jeden na ich dwudziestu.
Szwajcer. Tem lepiej! Choćby i pięćdziesięciu na mój jeden paznogieć. Póty czekali, ażeśmy im wiegciem ogon podsmalili. Bracia, bracia! nie ciężka to sprawa. — Oni za dziesięć grajcarów życie wystawiają; my walczyć będziem za szyję i wolność. Jak powódź na nich wpaduiemy; jak błyskawice hukniemy im do łbów. Gdzież u dyabła Jest kapitan?
Szpigelberg. Opuszcza nas w niebezpieczeństwie. Czyby nie można się wymknąć?
Szwajcer. Wymknąć?
Szpigelberg. Ach! dlaczegom w Jerozolimie nie został!
Szwajcer. Wolałbym, żebyś się w kloace był zdławił, ty licha duszo. Przy nagich mniszkach umiesz pysk rozdziawiać, ale gdy dwie pięście obaczysz, piecuchu!... Teraz się pokaż, albo cię w świnią skórę zaszyć każemy i zaszczujemy psami.
Racman. Kapitan, kapitan!
Karol zwolna wchodząc, do siebie. Dopuściłem, żeby ich całkiem obsaczyli; muszą bić się z rozpaczą. Głośno. Dzieci! Teraz pora wystąpić. Jesteśmy zgubieni, albo musimy walczyć jak postrzelone dziki.
Szwajcer. Już ja im moim długim nożem brzuchy przeplatam, tak że na łokieć flaki im powyłażą. Prowadź nas, kapitanie! W paszczę śmierci za tobą pójdziemy!
Karol. Ponabijać strzelby! Przecie prochu nie brakuje?
Szwajcer. Choćby ziemię do księżyca wysadzić.
Racman. Każdy ma po pięć par pistoletów nabitych, i każdy trzy gwintówki.
Karol. Dobrze, dobrze! A teraz niech jedna część na drzewa wylezie, albo w gąszczy ukryta z tyłu praży ich ogniem...
Szwajcer. Tam ty pójdziesz, mosanie Szpigelberg!
Karol. My pozostali wpadniemy jak furye na środek.
Szwajcer. Tam ja być muszę.
Karol. Każdy niech przy tem świstać nie zapomni, po lesie przebiegać: żeby nasza liczba straszną się wydała — wszystkie psy wypuścić, szczuć na szeregi: żeby się rozwarli, rozprószyli i wpadali łatwiej na strzały wasze. My trzej, Roller, Szwajcer i ja, walczyć będziemy w ich tłumie.
Szwajcer. Wybornie, wybornie! Zasypiemy ich wszystkiemy chmurami i burzami, tak że nie zgadną, skąd biją pioruny — już ja niejedną wisznię z między ust zestrzelił — niechno przyjdą tylko! — Szufterle trąca Szwajcera, ten bierze kapitana na stronę i cicho z nim rozmawia.
Karol. Milcz!
Szwajcer. Proszę cię!...
Karol. Precz! Niech dziękuje swojej podłości; ona go wybawiła. Nie chcę, żeby on umierał wtenczas, kiedy ja i mój Szwajcer i mój Roller umierać będą. Niech suknie swoje zdejmie, ja każę powiedzieć, że był podróżny okradziony przezemnie. Bądź spokojny, przysięgam ci, że go jeszcze szubienica nie minie. Ksiądz wchodzi.
Ksiądz do siebie. Czy to jest gniazdo tych smoków? Głośno. Za pozwoleniem, moi panowie, ja jestem sługa kościoła, a tam stoi tysiąc siedmset ludzi, co każdego włoska na mojej skroni pilnują.
Szwajcer. Brawo, brawo! dobrze zapowiedział, żeby sobie żołądek ciepło utrzymać.
Karol. Cicho, kamracie! Mów krótko, księże plebanie, co tu masz do roboty?
Ksiądz. Mnie tu przysyła prześwietny trybunał, który na życie i śmierć pisze wyroki. — Wy złodzieje, wy podpalacze, wy łajdaki — jadowity jaszczurczy gadzie, co w ciemnościach kroczysz, a z ukradka kłujesz... Wyrodki rodzaju ludzkiego, piekielna hałastro, ścierwo na jadło krukom i owadom, gromado przeznaczona na szubienicę i koło...
Szwajcer. Psie! przestań lżyć, albo cię... Przymierza mu do twarzy.
Karol. Pfe bo Szwajcer! psujesz mu koncept — on się swojego kazania tak expedite wyuczył. Dalej mój panie: „na szubienicę i koło“ —
Ksiądz. A ty prześwietny herszcie! Książę rzezimieszków, królu oszustów, wielki mogule wszystkich łajdaków pod słońcem! Podobniusienki do owego przewódcy, co w tysiącu legionach niewinnych aniołów buntowny ogień rozdmuchał i za sobą do głębokiej przepaści potępienia zaciągnął. Jęk opuszczonych matek goni za twoim krokiem, krew pijesz jak wodę, na twojem morderczem żelazie ludzie bańki mydlanej nie ważą.
Karol. Wielka prawda! wielka prawda — cóż dalej?
Ksiądz. Co? wielka prawda, wielka prawda! I toż jest odpowiedź?
Karol. Jakto, mój panie? Czyś się do tego nie przygotował? No dalej, dalej! Co chciałeś dalej mówić?
Ksiądz. Bezecny człowieku! Pójdź mi z przed oczu! Czy krew zabitego dygnitarza, hrabiego nie przylepła smołą do twoich przeklętych palców? Czyś nie włamał się złodziejskiemi rękami w przybytek pański i hultajską pięścią czyś nie znieważył poświęconych naczyń sakramentu? Jakto? Czyś nie rzucił ognia na bogobojne miasto nasze, a prochownię czyś nie zwalił na głowy chrześcijan poczciwych? Z załamanemi rękami. Przemierzła, przemierzła zbrodnia! ona aż do nieba wzniesie dym zaraźliwy, uzbroi sąd straszny, żeby gwałtownie zagrzmiał na ziemi. Zbrodnia dojrzała na karę; za wczesna tylko, żeby obudzić trąbę dnia ostatecznego!
Karol. Dotąd po mistrzowsku wywodziłeś! Ale do rzeczy! Co mi prześwietny Magistrat przez ciebie objawia?
Ksiądz. To, czego nigdy godzien nie byłeś! Oglądnij się, krwawy podpalaczu! — gdzie oko twoje zasięgnie, wszędzie cię nasi jeźdźcy obsaczyli. — Tu niema sposobu ucieczki. Jeźli się wisznie na tych dębach, a brzoskwinie na tych jodłach zrodzą, wtenczas chyba te dęby i te jodły z tyłu za sobą zostawisz.
Karol. Czy słyszysz, Szwajcer? Ale mów dalej!
Ksiądz. Posłuchaj więc, jak dobroczynnie, jak łagodnie z tobą, złoczyńco, chce się sąd obchodzić: jeżeli tej chwili w prochu się czołgać, o łaskę i pobłażanie błagać będziesz — słuchaj tylko — surowość miłosierdziem, sprawiedliwość czułą matką ci będzie. Ona przywiera oczy na połowę zbrodni twoich i skazuje cię — pomyśl tylko — na jedyną karę koła.
Szwajcer. Czy słyszysz, kapitanie? Pozwól mi temu owczarskiemu psu gardło zasznurować, żeby mu soczek czerwony wszystkiemi wytrysnął porami!
Roller. Kapitanie! Do trzystu z piekła piorunów! kapitanie! — Jak on dolną wargę zębami zagryza! — Czy mi pozwolisz, żebym tego hultaja do góry nogami pod firmamentem zawiesił!
Szwajcer. Mnie, mnie! na kolana, na kolana upadnę — mnie pozwól na mąkę go zetrzeć! Ksiądz krzyczy.
Karol. Odstąpcie od niego: niech się ani jeden dotknąć nie waży! Do księdza wyciągając szpadę swoją. Patrz, panie kapelanie, tu stoi siedmdziesięciu dziewięciu, których ja jestem dowódcą — a żaden nie umie na znak i rozkaz uciekać, albo pod muzyką działową przebierać nogami; tam zaś stoi tysiąc siedmiuset osiwiałych pod karabinem. — Ale słuchaj, tak mówi Moor, rozbójników i podpalaczów herszt! Prawda jest istotna, żem dygnitarza zamordował, kościół Dominikanów obdarł i spalił, palne łuczywa rzucił na wasze miasto obłudne i prochownię obalił na głowy poczciwych chrześcijan — ale to nie wszystko! Pokazuje prawą rękę swoją. Widzisz te cztery kosztowne pierścienie, które na palcach moich noszę? Idź i powtórz tym panom od trybunału życia i śmierci słowo w słowo wszystko, co odemnie usłyszysz. — Ten rubin ściągnąłem z palca ministrowi, któregom na polowaniu u nóg jego księcia trupem położył. Z pyłu motłochu wyniósł się on pochlebstwem na pierwszego ulubieńca — upadek jego poprzednika był mu szczeblem do zaszczytów, przez łzy sierót do najwyższej wzniósł się potęgi. Ten dyament ściągnąłem radcy, który przedawał godności i urzędy więcej dającemu a żalących się obywateli od drzwi swoich odpychał. Ten agat noszę na pamiątkę popa z twojego rodzaju, którego własną ręką zadusiłem, gdy na publicznej kazalnicy łzy rzewne ronił, że święta inkwizycya ma się ku upadkowi. Mógłbym ci jeszcze więcej historyjek o moich pierścieniach opowiedzieć, gdyby mi nie żal już było tych kilku słów darmo wyrzuconych...
Ksiądz. O Faraonie, Faraonie!
Karol. Czy słyszycie? Zauważaliście ten wykrzyknik? Czy nie ma on postawy, jakby chciał ogień niebieski na zgraję Koraha przywołać! — Osądza ramion wzruszeniem — swojem chrześcijańskiem ach! potępia. Możeż człowiek tyle być ślepym? On, co tysiącem oczów Argusa bliźniego winy wyśledza, w ślepocie swoich widzieć nie może? Z pośrodka chmur tajemniczych grzmią słowami dobroci i cierpliwości, a składają z ludzi ofiary Bogu miłosierdzia, jakby o ognistych ramionach Molochowi; nauczają o miłości bliźniego, a przekleństwami wypędzają za drzwi ośmdziesięcioletniego starca bez oczów; wyrzekają na chciwość, a wyludnili Peru za sztaby złota i pogan jak bydło do wozów zaprzęgali. Łamią sobie głowy, jak to być mogło, że natura spłodziła Iskaryota — a nie ostatni pomiędzy nimi, w Trójcy jedynego Boga za dziesięćby zdradził srebrników. O wy faryzeusze, wy fałszerze prawdy, wy Bóstwa małpy! Przed ołtarzem i krzyżem padacie na kolana, dyscyplinami rozdzieracie ciało na grzbiecie i dręczycie postami. Toż wam się zdaje, że kuglarstwem podobnem nasypiecie piasku do oczów Temu, którego wy głupcy wszechwiedzącym zowiecie. Jest to najwyższy szczyt naigrawania się z panów ziemskich, gdy im w pochlebstwie mówią, że oni pochlebców nie lubią. Głosicie o uczciwości i przykładnem życiu, a Bóg, który wasze serca przenika, rozzłościłby się na stwórcę waszego, gdyby on nie był ten sam, co nad Nilem krokodyla stworzył. Wziąść mi go z przed oczów!
Ksiądz. Że też taki zbrodniarz tyle ma dumy!
Karol. I nie tyle jeszcze — teraz dopiero z dumą przemawiać będę. Idź, i powiedz prześwietnemu sądowi, co na życie i śmierć kości rzuca, że... ja nie jestem złodziejem, co ze snem i nocą knuje sprawy i chwały szuka po drabinach u okna. — Moje czynności bez wątpienia znajdę kiedyś w niebieskiej księdze przewinień; ale tu na ziemi, ze sługusami, nie myślę słów na próżno tracić. Powiedz, że moim urzędem jest wymierzanie kary — zemsta mojem rzemiosłem. Odwraca się od niego.
Ksiądz. Nie chcesz łaski i zmiłowania — z tobą moje dzieło skończone. Zwraca się do bandy, Słuchajcie więc wy, co wam trybunał przez moje usta ogłasza: jeżeli natychmiast tego osądzonego złoczyńcę zwiążecie i wydacie sprawiedliwości — słuchajcie: wszystkie zbrodnie wasze odpuszczone w zapomnienie pójdą. Kościół święty przyjmie was, owieczki zbłąkane, z odrodzoną miłością na matczyne swe łono, i każdemu droga do urzędów zaszczytnych otworem stanie. Z uśmiechem tryumfu. No, no! jakże to się podoba waszej królewskiej mości? prędzej więc, wiążcie go i idźcie na wolność!
Karol. Czy słyszycie? — słyszycie go? czegóż stanęliście osłupieli? Czego się namyślacie? Daje wam wolność w chwili, gdy istotnie więźniami ich jesteście; daruje wam życie — i to nie próżna przechwałka — bo wasze głowy osądzone; obiecuje wam zaszczyty i urzędy — a jakiż los was czeka, na wypadek zwycięstwa nawet, jeżeli nie hańba, przekleństwo i pościg? Przebaczanie niesie wam od nieba — a otoście już potępieni. Nie macie wioska na głowie, któryby nie należał do piekła. Rozważcie, chwiejecie się jeszcze? Czyż tak to trudno pomiędzy niebem a piekłem wybierać? Pomóżże mi, kapłanie!
Ksiądz do siebie. Czy ten łotr oszalał? Głośno. Sądzicie może, że to są sidła zastawione, żeby was żywcem pochwycić? Czytajcie sami — to jest przebaczenie ogólne podpisane. Daje papier Szwajcerowi. Czy wątpicie jeszcze?
Karol. Patrzcie, patrzcie tylko! Czego wara więcej żądać potrzeba? podpisane ręką własną. Łaska to bez granic. Lękacie się może, że wam słowo złamią, boście słyszeli, że zdrajcom nie dotrzymują obietnic? Nie bójcie się! Własny ich interes przymusza do dotrzymania słowa, choćby je posłali szatanowi; bo któżby na przyszłość dawał im wiarę? Jakimżeby sposobem drugi raz tego samego mogli użyć środka? przysięgnę wam, że ich propozycya jest szczera. Oni wiedzą: żem ja podburzył, ja was do wściekłości doprowadził — wyście u nich niewinni; wasze zbrodnie są tylko błędami młodości, nierozważną czynnością. Mnie oni chcą dostać, ja sam jeden kary ich godny. Czyż nie tak, kapłanie?
Ksiądz. Jak się nazywa ten dyabeł, co z jego ciała przemawia? — Zapewne, zapewne, tak jest! Ten łotr zawraca mi głowę.
Karol. Jakto, dotąd żadnej odpowiedzi? Czy się spodziewacie z bronią w ręku wydostać? Popatrzcież w około, popatrzcież w około! Tego się spodziewać nie można, toby była dziecinna zarozumiałość! Łudzicie się może myślą, że jak bohaterowie zginiecie, boście widzieli radość moją na odgłos trąby wojennej? Nie wierzcie złudzeniu; Moorem z was żaden nie będzie! Wyście bezbożni złodzieje, narzędzia wielkich moich przedsięwzięć, stryczki w ręku katowskim! Złodziej nie może zginąć jak bohater. Dla złodziei życie jest dobrem jedynem, potem okropność przychodzi. Złodzieje mają prawo drżeć na widok śmierci. Słyszycie, jak brzmią ich rogi, widzicie, jak ich grożące miecze błyskają! Jakto? jeszczeście nie postanowili? Czyście szaleni! To nie do darowania! Ja za życie do wdzięczności wam nie poczuwam się, ja wstydzę się waszej ofiary!
Ksiądz w najwyższem zadziwieniu. Ja tu zmysły stracę, uciekam co prędzej! Czy kto słyszał co podobnego?
Karol. Czyż może obawa, żebym się nie przebił, i swem samobójstwem nie zniszczył warunku, który się tylko do żywego ściąga? Nie, dzieci, bojaźń to płonna. Ciskam oto swój sztylet i pistolety i tę flaszeczkę z trucizną, coby mi drogą być mogła — tak jestem nędzny, żem nawet panowanie nad życiem własnem utracił. Co! jeszcze wahanie? myślicie może, że bronić się będę, gdy mię pętać przyjdziecie? Patrzcie, do gałęzi tego dębu wiążę prawe ramię swoje — jestem bezbronny, dziecię mię może obalić. Któż z was pierwszy swego kapitana w nieszczęściu opuści?
Roller w dzikiem poruszeniu. Choćby i piekło same dziewięć nas razy okrążyło! Dobywa pałasza. Kto nie pies, kapitana pójdzie wybawić!
Szwajcer rozdziera pardon i ciska jego kawałki na twarz księdza. W lufkach naszych pardon. Precz, łajdaku! Powiedz senatowi, który cię przysłał, żeś w bandzie Moora ani jednego zdrajcy nie spotkał. Wybawcie, wybawcie kapitana!
Wszyscy. Wybawcie, wybawcie kapitana!
Karol zrywając się radośnie. Teraz wolni jesteśmy! Towarzysze, w tej pięści czuję całą armię. Śmierć albo wolność! Przynajmniej żadnego żywcem nie pojmą! Trąby brzmią do ataku, wrzask i zamięszanie, rozbójnicy z nagiemi szpadami idą do boju.




AKT TRZECI.

SCENA PIERWSZA.
Amalia w ogrodzie śpiewa przy lutni.

Jak anioł, szczęściem upojon Walhali,
Któryż w piękności zrównał mu młodzieniec?
Oko łagodne, jak gdy w modrej fali
Słońce majowe odbije swój wieniec.

Uścisk szalone zachwycenie wlewał,
Serca ognistym uderzały tańcem;

Głos i słuch niemiał, wzrok się nocą skrywał —
A duch wirował pod nieb górnych krańcem.

Jego całunek — ach, to rajskie czucie!
Jako w płomieniu drugi płomień tonie,
Jak się dwie nuty gubią w jednej nucie
I tworzą boską, niebiańską harmonię:

Ruch z duchem szalał, leciał, pędził kołem,
Nam usta, lica drżały i płonęły —
Dusza wraz z duszą, niebo z ziemia społem
Jakby stopione, kochanków objęły.

Jego już niema — daremnie, daremnie
Tęskno westchnienie z piersi się dobywa.
Jego już niema — całe szczęście we mnie
W jedno ginące ach! się rozbolewa!

Franciszek wchodzi. Znowu tu, uparta entuzyastko? Wykradłaś się z wesołej biesiady i gościom zabawę popsułaś.
Amalia. Szkoda tej niewinnej zabawy — w twoich uszach musi jeszcze dzwonić pieśń pogrzebowa, co brzmiała przy grobie ojca twojego...
Franciszek. Chceszże wiecznie narzekać? Zostaw umarłych w pokoju a daj szczęście żyjącym. Przychodzę...
Amalia. A prędko odejdziesz?
Franciszek. O biada! nie pokazuj mi tej ponurej, dumnej twarzy! zasmucasz mię, Amalio! Przychodzę powiedzieć ci...
Amalia. Muszę słuchać, bo Franciszek Moor jest teraz łaskawym tu panem.
Franciszek. Tak istotnie; właśnie o tem chciałem mówić z tobą. Maksymilian położył się do snu w grobie ojców swoich, a ja panem — chciałbym jednak zupełnie nim zostać, Amalio! Wiesz, jak ci było w naszym domu; uważano cię jak córkę Moora, śmierć nawet przeżyła miłość jego dla ciebie. O tem zapewne nie zapomnisz nigdy?...
Amalia. Nigdy, nigdy. Któżby był tak lekkomyślny i przy wesołej biesiadzie z winem śmiał to przepijać!
Franciszek. Za miłość mojego ojca powinnaś synom nagrodzić — a Karol nie żyje. — Dziwisz się? Zawrót masz głowy? W samej rzeczy, myśl jest tak pochlebna, wspaniała, że nawet dumę kobiety zagłuszyć może. Franciszek depce nogami najznakomitszych panien nadzieje; Franciszek przychodzi i biednej, opuszczonej sierocie składa swoje serce, swoją rękę i z niemi wszystkie swoje skarby i zamki i bory. Franciszek, któremu zazdraszczają, którego się obawiają, głosi się dobrowolnym Amalii niewolnikiem.
Amalia. Dlaczegóż piorun nie zgruchoce bezbożnego języka, co takie zbrodnicze słowa wymawia! Zamordowałeś mojego kochanka, a Amalia ma cię mężem nazywać? Ty...
Franciszek. Nie tak gwałtownie, najłaskawsza księżniczko! Wprawdzie Franciszek nie zgina się jako gruchający seladon przed tobą. Wprawdzie nie uczył się, na wzór stęsknionych pasterzy Arkadyi, echom grot i opok miłosne skargi swoje wypowiadać — Franciszek mówi, a gdy nie odpowiadają, to rozkazuje.
Amalia. Robaku! rozkazywać? ty mnie rozkazywać? A gdy rozkazy z szyderskim śmiechem odrzucę?
Franciszek. Tego nie uczynisz. Znam ja sposób, co dumę upornej głowy na piękne zegnie do ziemi — klasztor i mury.
Amalia. Brawo, cudownie! A w klasztorze i murach od twych oczów bazyliszkowych na wieki uwolniona i w czas bogata, by o Karolu myśleć, żyć pamięcią o nim. Bądźże mi pozdrowiony z twoim klasztorem! Przybywaj, przybywaj z twoimi murami!
Franciszek. Ha, ha! Czy tak? Pomnij, żeś mię nauczyła sztuki udręczania ciebie. Mój widok, podobny do furyi z ognistymi włosami, musi ci ten wieczny kaprys o Karolu z głowy wybiczować. Straszydło Franciszka stanie za obrażeni twego kochanka na czatach, jak pies czarownika, co lega na skrzyniach ze złotem. Za włosy cię do kaplicy zawlokę; mieczem w dłoni przysięgę małżeńską z pod duszy ci dobędę; do dziewiczego twego łoża jak burza się zwalę — i wstyd twój dumny większą jeszcze dumą pokonam.
Amalia dając mu policzek. Weźże to na zadatek!
Franciszek w złości. O jakże w dziesięcioro i znowu w dziesięcioro tę bezczelność ukaram! Nie moją małżonką — zaszczyt nie dla ciebie — nałożnicą mi będziesz, żeby cię cnotliwe żony chłopskie palcami wytykały, ile się razy na ulicy pokażesz. Zgrzytaj zębami, ziej śmierć i płomień twym wzrokiem — mnie gniew kobiety zabawia a ciebie piękniejszą, pożądańszą czyni. Chodź! — ta opryskliwość moje zwycięstwo ozdobi, przyprawi mi rozkosz w wymuszonych uściskach! Chodź do mojej komnaty — żar mię żądzy pali — zaraz, natychmiast musisz iść za mną! Chce ją porwać.
Amalia rzucając mu się na szyję. Przebacz mi, Franciszku! W chwili, gdy chce ją uściskać, wydziera mu szpadę i odskakuje. Widzisz, złoczyńco, w co cię obrócić mogę! ja kobieta, ale kobieta szalona. Odważ się tylko: ta stal przez środek twej piersi pobieży, a duch mego stryja mą ręką pokieruje. Zmykaj natychmiast! Goni za nim i wypędza.
Ach, jakże mi dobrze! Teraz wolno odetchnąć mogę — czułam się silną jak iskrami parskający rumak, gniewną jak tygrysica, co za wydziercą piskląt swych goni. Do klasztoru, powiadasz. Dzięki ci za to odkrycie — przynajmniej zawiedziona miłość znalazła swoje schronienie. — Klasztor! tam krzyż Zbawiciela będzie ucieczką mojej zawiedzionej miłości. Chce odchodzić.

Herman wchodząc lękliwie.

Herman. Panno Amalio! Panno Amalio!
Amalia. Nieszczęśliwy! czego chcesz odemnie?
Herman. Z duszy swej muszę zrzucić ciężar, nim ją do piekła zagniecie. Upada przed nią. Przebaczenia, przebaczenia! Jam was bardzo obraził, panno Amalio!
Amalia. Wstań, odejdź! Nie chcę wiedzieć o niczem. Chce wychodzić.
Herman zatrzymując. Nie, zostańcie! na Boga, na Boga wiecznego! wszystkiego się dowiecie.
Amalia. Ani słowa więcej — przebaczani ci, odejdź w pokoju. Chce go opuścić.
Herman. Jednego tylko słowa posłuchaj ono ci całą spokojność powróci.
Amalia wraca i z podziwieniem patrzy na niego. Jakto, przyjacielu? Któż w niebie i na ziemi może spokojność mi wrócić?
Herman. Jedno słowo z ust moich — posłuchajcie tylko!
Amalia z litością jego rękę biorąc. Dobry człowiecze, czyż może słowo z ust twoich wrzeciądze wieczności rozłamać?
Herman wstając. Karol żyje jeszcze!
Amalia z krzykiem. Nieszczęsny!
Herman. Nieomylnie — ale jeszcze słowo: twój stryj...
Amalia wpadając na niego. Ty kłamiesz...
Herman. Twój stryj...
Amalia. Karol żyje jeszcze!
Herman. Twój stryj...
Amalia. Karol żyje jeszcze!
Herman. I twój stryj także. Nie wydaj mnie. Wybiega.
Amalia stoi długo w osłupieniu, potem bieży za nim krzycząc. Karol żyje jeszcze!

SCENA DRUGA.
Okolica nad Dunajem.
Rozbójnicy obozem na wzgórzu pod drzewami, konie pasą się w dolinie.

Karol. Tu się muszę położyć. Rzuca się na ziemię. Członki jakby poodbijane, język suchy jak czerep. Szwajcer odchodzi niepostrzeżony. Chciałem was prosić o garść wody z tego potoku; aleście wszyscy na śmierć pomęczeni.
Szwarc. I wino co do kropli poszło w nasze gardła.
Karol. Patrzcie, jak się pięknie zboże układa! Prawie się łamią drzewa pod błogosławieństwem swojem. Winna latorośl pełna nadziei.
Grim. Rok obfity.
Karol. Myślisz? Byłby choć raz na świecie pot opłacony. Raz? Ale grad nocą spaść może i wszystko w niwecz obrócić.
Szwarc. To bardzo podobne. Wszystko może przepaść na kilka godzin przed żniwem.
Karol. A ja ci mówię, że wszystko przepadnie. Czemużby miało się udawać człowiekowi w tem, co ma z mrówką wspólnego — a chybić tam, gdzie do bogów podobny? Może to granica jego przeznaczenia.
Szwarc. Tego nie wiem.
Karol. Dobrześ powiedział a lepiej uczynił, jeźliś nigdy wiedzieć nie pragnął. Bracie! widziałem ja ludzi: ich pszczole troski i ich zamiary olbrzymie; ich boskie plany i ich mysią pracę, dziwne uganianie się za szczęśliwością; — ten biegowi swojego konia zaufał, drugi wierzył w węch roztropny osła swojego, trzeci w własne nogi. Widziałem tę pstrą loteryę życia, gdzie niejeden swoją niewinność i swoje niebo stawia, żeby złapać numer wygrywający — same zera wyszły, wygrywającego numeru nie było. Jest to widowisko, mój bracie, co ci łzy do oka sprowadza, w tej samej chwili, gdy boki do śmiechu łaskocze.
Szwarc. Jakże tam wspaniale słońce zachodzi!
Karol utopiony w widoku. Tak umiera bohater! godnie uwielbienia!
Grim. Zdajesz się mocno wzruszony.
Karol. W dziecinnym jeszcze wieku była myśl moja ulubiona, jak słońce żyć i umierać jak słońce. Z tłumionym bólem. Ale to dziecinna myśl była.
Grim. Tak sądzę.
Karol wsuwając na twarz kapelusz. Był czas... Zostawcie mię, towarzysze!
Szwarc. Moor, Moor! Cóż u kata? Jak on lice zmienił!
Grim. Do wszystkich dyabłów, co mu takiego? Czy nie zasłabł?
Karol. Był czas, żem zasnąć nie mógł, gdym wieczorny pacierz zapomniał odmówić...
Grim. Czyś szalony? Dziecinnym myślom dajesz nad sobą przewodzić?
Karol opierając głowę na piersiach Grima. Bracie, bracie!
Grim. Cóżbo, nie bądźże dzieckiem, proszę cię...
Karol. Bogdajbym był, bogdajbym był znowu!
Grim. Pfuj, pfuj!
Szwarc. Rozwesel się! Patrz na ten krajobraz malowniczy, na ten wieczór rozkoszny.
Karol. O przyjaciele, świat ten tak piękny!
Szwarc. No, toś dobrze powiedział.
Karol. Ziemia tak wspaniała!
Grim. Prawda, prawda! Tak to dobrze!
Karol. A ja tak obmierzły na tym pięknym świecie — a ja potwór na tej wspaniałej ziemi.
Grim. O biada, biada!
Karol. Moja niewinność, moja niewinność! Patrzcie! wszystko idzie, żeby się przeglądać w cichym promieniu wiosny: dlaczegóż sam jeden z uciech nieba muszę wysysać piekło? Tak wszystko szczęśliwe spokojem, tak wszystko zbratane! Cały świat jedną rodziną, a tam w górze jej ojciec — nie mój ojciec! Ja jeden wypchnięty, ja jeden wyrzucony z szeregu tych czystych — nie dla mnie nazwisko dziecięcia, nie dla mnie kochanki wzrok tęskny, nie dla mnie, nie dla mnie uścisk przyjaciela wiernego. Dziko się poruszając. Otoczony zbójcami, gadzinami zasykany; przykuty do zbrodni żelaznym łańcuchem — chwiejącym krokiem na trzcinie występków, wśród kwiecia szczęśliwego świata pędzę do grobu zaguby, wyjący Abadonna!
Szwarc do innych. Do niepojęcia! Jam go tak nigdy nie widział.
Karol boleśnie. O, gdybym mógł wrócić do matki żywota, gdybym żebrakiem mógł się narodzić. Nic więcej nie pragnę, o Boże! Niech będę, jak ten najemnik: zamęczę się pracą, ażby mi krew po skroniach ciekła — byle rozkosz jednego tylko snu kupić, szczęśliwość jednej łzy tylko.
Grim do innych. Cierpliwości — paroksyzm się zwalnia.
Karol. Był czas, że mi łzy tak łatwo płynęły. — O wy dni ciche, o zamku ojca mojego, wy zielone, zachwycające doliny — wy wszystkie rajskie obrazy mojego dzieciństwa — czy już do mnie nigdy nie wrócicie, nigdy nie przyjdziecie szmerem swym drogim chłodzić pierś palącą? Płacz ze mną, przyrodo! nie powrócą nigdy do mnie, nigdy nie przyjdą szmerem swym drogim chłodzić pierś palącą. — Przeszły, przeszły niepowrotnie!
Szwajcer z wodą w kapeluszu. Pij, kapitanie — jest tu wody dosyć, i zimna jak lód.
Szwarc. Pokrwawiony jesteś — cóżeś zrobił?
Szwajcer. Głupiec; żarcik, co ledwie że mi dwóch nóg i jednej szyi nie kosztował. Gdym pędził po wzgórku piasczystym nad brzegiem rzeki — szu! ziemia usunęła się podemną i ja z nią dziesięć reńskich stóp do przepaści — padłem jak długi, a przywołując pięć zmysłów swoich — patrzę — aż najjaśniejsza woda wytryska z pod kamienia. Mam dosyć na ten raz pomyślałem sobie, za mój koziołek — kapitanów, smakować będzie.
Karol oddając kapelusz, ociera twarz Szwajcera. Inaczej nie widaćby było tych blizn, któremi czescy jeźdźcy czoło twe nakarbowali. Woda twoja dobra — blizny ci do twarzy.
Szwajcer. Bah! jeszcze jest miejsca na jakie trzydzieści.
Karol. Tak, dzieci! gorące to było popołudnie i jeden tylko człowiek zabity. Mój Roller padł piękną śmiercią. Wystawiliby mu pomnik marmurowy, gdyby nie za mnie był zginął. Przestańcie na tem. Ociera łzy. Wieleż nieprzyjaciół zostało na miejscu?
Szwarc. Stu sześćdziesięciu huzarów, dziewięćdziesięciu trzech dragonów, koło czterdziestu strzelców — ogółem trzystu.
Karol. Trzysta za jednego! każdy z was do tej skroni może prawo rościć, odkrywa głowę. Tu wznoszę mój sztylet; na śmiertelną duszę moją — nigdy was nie porzucę.
Szwajcer. Nie przysięgaj! kto wie, może jeszcze szczęśliwym być możesz i przysięgi żałować.
Karol. Na zwłoki mojego Rollera! nigdy was nie porzucę. Kosiński wchodzi.
Kosiński do siebie. W tej okolicy, mówiono mi, że go spotkam. Hej — hola! Co to za twarze? Mieliżby — co? gdyby to ci sami — to oni, to oni! pójdę zapytać.
Szwarc. Ostrożnie! Kto idzie?
Kosiński. Moi panowie, darujcie! nie wiem, czy dobrze czy źle trafiłem?
Karol. Któż mamy być, jeźliś dobrze trafił?
Kosiński. Męże!
Szwajcer. Czyśmy to okazali, kapitanie?
Kosiński. Mężów szukam, co śmierci w oczy patrzą i niebezpieczeństwu jak wężowi ułaskawionemu dozwalają igrać przy sobie; mężów, co wolność cenią wyżej niż cześć i życie; których samo imię raduje biednych i uciśnionych, zastrasza najodważniejszych, a tyranów bladością powleka.
Szwajcer do Karola. Chłopak podoba mi się. Słuchaj, przyjacielu; znalazłeś swoich ludzi.
Kosiński. Tak sądzę i mam nadzieję, wkrótce ich braćmi nazwać swoimi. Możecie mi zatem właściwego bohatera pokazać — gdyż szukam waszego kapitana, wielkiego hrabiego Moora.
Szwajcer podając mu rękę z zapałem. Kochany chłopcze — my się tu tykamy.
Karol zbliżając się. Czy znasz kapitana?
Kosiński. Ty nim jesteś! w tej postawie... któż cię widział i śmiał szukać innego? Spozierając długo na niego. Zawszeni pragnął poznać ów wzrok obalający męża, co na gruzach siedział Kartaginy — teraz już nie pragnę.
Szwajcer. Chwacki chłopak!
Karol. I cóż cię do mnie sprowadza?
Kosiński. O kapitanie! mój los więcej niż okropny. Mój okręt się rozbił na tym burzliwym świata oceanie; patrzeć musiałem, jak wszystkie nadzieje mojego życia przepadły — i nic mi nie zostało, tylko męczeńska pamięć straty. — Onaby mię do szaleństwa zawiodła, gdybym czynami na innej drodze nie usiłował jej zatłumić.
Karol. Znowu skarga przeciwko Bóstwu. — Mów dalej.
Kosiński. Byłem żołnierzem — nieszczęście i tam mię ścigało. Popłynąłem do Indyi Wschodnich — mój okręt rozbił się o skały. — Wszędzie zawiedzione zamiary! Słyszę nakoniec w szerz i w zdłuż o czynach twoich — o twoich rozbojach, jak je nazywają, i przybyłem tu o trzydzieści mil, z silnem postanowieniem służenia pod tobą, jeżeli moją służbę przyjąć zechcesz. Proszę cię, dostojny kapitanie, nie odprawiaj mnie.
Szwajcer. Hejże ha! Otóż nasz Roller tysiąc razy wynagrodzony. To całą gębą brat rozbójnik dla naszej bandy.
Karol. Jak się nazywasz?
Kosiński. Kosiński.
Karol. A więc, Kosiński, czy wiesz, żeś lekkomyślny i lekkomyślnie stawiasz krok swojego życia, jak jaka nierozważna dziewczyna. Tu ani piłek rzucać, ani kręgli nie będziesz zbijał, jak sobie wyobrażasz.
Kosiński. Wiem, co chcesz mówić. Prawda, że tylko dwadzieścia cztery lat liczę, ale widziałem już szable migające i słyszałem gwiżdżące kule.
Karol. Czy tak, paniczu? Toś się na to sztuki bojowej wyuczył, żebyś podróżnych za talar rozbijał, albo kobietom rozpruwał brzuchy? Idź, idź! Uciekłeś od matki dlatego, że ci rózgą pogroziła.
Szwajcer. Cóżbo u kata, kapitanie! Co sobie myślisz! Chceszże tego Herkulesa odprawić? Czy on nie wygląda, jakby zamierzał Marszałka Saskiego łyżką drewnianą za Ganges zapędzić?
Karol. Dlatego że ci się twoje błazeństwa nie udały, przychodzisz tu i łajdakiem, rozbójnikiem chcesz zostać? Zabójstwo, chłopcze! rozumiesz ty to słowo? Idziesz spać spokojnie, gdy główki makowe pozbijasz — ale zabójstwo na duszy swojej nosić...
Kosiński. Za każde zabójstwo na twój rozkaz popełnione odpowiem śmiało.
Karol. Co? takeś już zmądrzał? Ośmielasz się człowieka pochlebstwami zjednać? Skąd wiesz, że ja strasznych snów nie miewam, albo że na łożu śmierci nie zblednę? Czyś już wiele nabroił, za coby cię do odpowiedzialności można pociągnąć?
Kosiński. Wprawdzie bardzo mało — jednakże ta podróż do ciebie, szlachetny hrabio!
Karol. Twój nauczyciel musiał ci historyę Robina do ręki wsunąć — powinniby takich nierozważnych łajdaków na galerach okuwać. Ta powieść musiała ci dziecinną wyobraźnię rozpalić, zarazić cię szaloną żądzą zostania wielkim człowiekiem. Czy cię nie łechce czasem imię i sława? Chcesz za rozboje kupić nieśmiertelność? Pamiętaj, żądny chwały młodzieńcze! Dla rozbójników nie zielenieją wawrzyny! Niema wieńca za zwycięstwa zbójców: ale klątwy, niebezpieczeństwa, śmierć i hańba. A tam na wzgórzu czy widzisz szubienicę?
Szpigelberg z nieukontentowaniem przechadzając się. Jakże to głupio, jak obrzydliwie, niedarowanie głupio! To nie jest sposób. — Inaczej ja się brałem!
Kosiński. Co może zastraszyć tego, co się śmierci nie lęka!
Karol. Brawo, nieporównanie! Widać, żeś się gracko sprawował w szkole, żeś się Seneki na palcach wyuczył. Ale mój przyjacielu, podobnemi sentencyami cierpiącej natury nie przegadasz, i nie stępisz nigdy ostrych strzał boleści. Namyśl się dobrze, synu! Biorąc go za rękę. Patrz, ja ci radzę jak ojciec, poznaj wprzód głębokość przepaści, nim skoczysz do niej. Jeźli cię do świata choćby jedna tylko radość powoływała — mogą przyjść chwile, kiedy ty się ockniesz — a wtenczas... może już za późno będzie. Wstępując tu, wychodzisz z koła ludzkości — albo wyższym musisz być mężem, albo szatanem. Jeszcze raz, mój synu, jeźli ci skądkolwiek jedna iskierka tli jeszcze nadziei, to opuść ten straszliwy związek, co tylko rozpaczą się trzyma, albo stoi rozrządzeniem wyższej mądrości. Można się omylić, wierz mi, można to za moc duszy uważać, co w końcu niczem nie jest, jak tylko — rozpaczą. Wierz mnie, mnie! i spiesznie stąd odejdź.
Kosiński. Nie, już się nie cofnę. Jeźli cię prośby moje nie wzruszają, to wysłuchaj dziejów mego nieszczęścia — a wtenczas sam sztylet wetkniesz mi do ręki, wtenczas... Usiądźcie tu na ziemi i posłuchajcie uważnie.
Karol. Dobrze, posłucham.
Kosiński. Wiedzcie więc, żem szlachcic czeski i po wczesnej śmierci mego ojca znacznej posiadłości dziedzic. Okolica rodzinna była mi rajem, bo miała anioła, dziewicę ozdobną wszystkimi wdziękami młodości i czystą jak światło nieba. Ale komuż ja to mówię — słowa moje przejdą mimo uszów waszych — wyście nie kochali nigdy, nie byli nigdy kochani.
Szwajcer. Powoli, powoli! na kapitanie wszystkie ognie wystąpiły.
Karol. Przestań! Innym razem posłucham — jutro, niezadługo — albo jak krew obaczę.
Kosiński. Krew, krew — posłuchaj dalej, krew całą ci duszę napełni. Nie była ze szlachty: Niemka, ale jej widok topił wszystkie przesądy szlacheckie. Z bojaźliwą skromnością przyjęła pierścień oblubieńczy, a za dwa dni miałem swoją Amalię do ołtarza zaprowadzić. Karol powstaje. Wśród upojenia czekającej na mnie szczęśliwości, wśród przygotowań ślubnych, odbieram rozkaz przez umyślnego wysłany, stawienia się u dworu. Przybyłem. Pokazano mi listy najwystępniejszej treści, jakoby moją ręką pisane. Uniosłem się nad złośliwością — odebrano mi szpadę; rzucono mnie do więzienia — wszystkie zmysły straciłem.
Szwajcer. Tymczasem — lecz dalej! wiem naprzód, co będzie.
Kosiński. Leżałem tam cały miesiąc i nie wiedziałem, jak to wszystko zaszło. Trapiłem się o Amalię, która każdej chwili męki śmiertelne o los mój cierpieć musiała. Nakoniec jawi się pierwszy minister dworu, winszuje mi cukrowanemi słowami wykrycia mojej niewinności, czyta dekret uwolnienia i oddaje szpadę. Lecę coprędzej w tryumfie do mego zamku, w objęcia mojej Amalii. — Zniknęła. Porwano ją o północy, nikt nie wiedział gdzie, i żadne jej więcej oko nie spotkało. Hej, łysnęło mi we łbie jak od pioruna; pędzę do miasta, śledzę na dworze — wszystkich oczy, jakby korzeniem przyrosły do mnie; nikt nie chciał powitać. W końcu dostrzegłem ją przez tajemne kraty w pałacu — rzuciła mi liścik.
Szwajcer. Czyżem nie odgadł?
Kosiński. Śmierć! piekło! szatani! Stanąłem jak posąg! Dano jej do wyboru: albo patrzeć na śmierć moją, albo zostać księcia kochanką. W walce między cnotą a miłością — miłość rozstrzygnęła i — ze śmiechem byłem wybawiony.
Szwajcer. Cóżeś uczynił?
Kosiński. Stanąłem, jakby wszystkie pioruny we mnie uderzyły! Krew, była pierwszą myślą — i krew, ostatnią. Z pianą na ustach biegnę do domu, wybierani najostrzejszą szpadę i z nią jak strzała do domu ministra — bo on to był tym piekielnym swatem. Musiano mię postrzedz na ulicy, bo skorom wszedł na schody, wszystkie drzwi zamknięto. Szukam, pytam: pojechał do księcia, odpowiadają — i tam lecę; tam go nie widziano. Wracam, wybijam drzwi, znajduję, chcę właśnie... ale pięciu czy sześciu służących napada na mnie z tyłu i wydzierają szpadę.
Szwajcer uderzając nogą o ziemię. I nic nie oberwał? i tyś z próżnemi odszedł rękami?
Kosiński. Byłem ujęty, zaskarżony, kryminalnie badany, haniebnie — zważcie tylko — przez szczególną łaskę haniebnie wygnano mię z granic państwa. Moje dobra w darze dostały się ministrowi; moja Amalia w szponach tygrysa boleścią trawi swe życie, a moja zemsta wygłodzona zginać się musi pod jarzmem ucisku.
Szwajcer powstając i ostrząc szpadę. Jest tu woda na nasze młyny, kapitanie! znajdzie się coś zapalić!
Karol który dotychczas w żywych poruszeniach przechadzał się, zwraca się nagle do rozbójników. Muszę ją widzieć. Na nogi! zbierać się! zostajesz, Kosiński. Spiesznie do marszu!
Rozbójnicy. Jakto? dokąd?
Karol. Dokąd? kto pyta dokąd? Żywo do Szwajcera. Zdrajco, chcesz mię zatrzymać? Ale na zbawienie!...
Szwajcer. Zdrajca ja? Idź w piekło, ja pójdę za tobą!
Karol. Duszo braterska, pójdziesz za mną! Ona płacze, ona płacze, ona na śmierć rozpacza. Na nogi, prędzej! Wszyscy! Do Frankonii. Za dni ośm musimy tam stanąć. Odchodzą.




AKT CZWARTY.

Wiejska okolica przy zamku Moorów.
SCENA PIERWSZA.
Karol. Kosiński w dali.

Karol. Idź naprzód i oznajm mię. Pamiętasz wszystko, co masz mówić?
Kosiński. Jesteś hrabią Brand, jedziesz z Meklenburga — ja twój sługa. Nie troszcz się, panie, już swoją rolę potrafię odegrać. Bywajcie zdrowi. Odchodzi.
Karol. Pozdrawiam cię, ziemio ojczysta! Całuje ziemię. Ojczyste niebo, słońce ojczyste! was, łąki i wzgórza; strumienie i bory! wszystkie, wszystkie was sercem pozdrawiam! Jakież łagodne powietrze wieje z moich gór rodzinnych! Jakąż rozkosz balsamiczną ślecie naprzeciw biednego wygnańca! Elizyum moje, świat poetyczny! Ostrożnie, Karolu! noga twoja stąpa w świętym kościele. Zbliża się. Patrz — i to gniazdo jaskółek na zamkowym dziedzińcu — i drzwiczki ogrodowe — i ten kącik przy płocie, gdzieś sidła zastawiał, świstał wabikiem — i ot w dole ta łąka, gdzieś ty, bohater Aleksander, swoich Macedończyków do boju pod Arbelą prowadził — a obok wzgórze Pokryte murawą, skądeś perskiego satrapę przepędzał. — Zwycięska twoja chorągiew wiała tam wysoko! Uśmiecha się. Złote lata majowe dziecinnego wieku ożyły znowu w duszy nędznika — byłeś tak wonczas szczęśliwy, tak nieskażony, z taką pogodą bez chmurki żadnej — a dziś — oto gruzy twoich zamiarów! Tu miałeś stąpać kiedyś jako wielki, znakomity, poważany człowiek; tu miało życie twe dziecinne w kwitnących dzieciach Amalii po drugi raz ożyć — tu! tu bożyszczem twojego ludu... ale zły nieprzyjaciel brwi swe namarszczył. W gniewie. Po com tu przyszedł? żeby mi było jak więźniowi, któremu skrzypiące wrzeciądze sen o wolności spędzają? — Nie, wolę wrócić do nędzy swojej! Więzień już światła zapomniał, ale sen o wolności łysnął mu błyskawicą wśród nocy i noc ciemniejszą jeszcze zostawił. Żegnam was, ojczyste doliny! Wyście widziały niegdyś dziecięciem Karola, a dziecię Karol było wówczas szczęśliwem dziecięciem! Dziś go mężem widzicie — a mąż ten w rozpaczy. Zwraca się ku drugiemu końcowi okolicy, zamyśla się i z bolem pogląda na zamek. Jej nie obaczyć! ani jednego spojrzenia! — A tylko mur był między mną i Amalią! Nie, muszę ją obaczyć — i jego muszę — choćby miał być zgruchotany! — Ojcze, ojcze, twój syn się zbliża! Precz odemnie, czarna, dymiąca krwi! Precz, zapadły, potworny, drgający wzroku śmieci! Tylko tę jedną godzinę zostaw mi wolną. Amalio, ojcze, wasz Karol się zbliża. Idzie do zamku szybkim krokiem. Udręczaj mię, gdy dzień się zbudzi, nie odstępuj, gdy noc zapadnie, we snach mię udręczaj — tylko na tę jedyną rozkosz nie syp swojej trucizny! stojąc przy drzwiach. Co się ze mną dzieje? Co to jest, Moor? Bądź mężem! Drżenia śmierci — przeczucie okropności! Wchodzi.

SCENA DRUGA.
Sala z obrazami familijnymi.
Karol. Amalia wchodzi.

Amalia. I jesteś hrabia pewny, że między tymi obrazami jego wizerunek poznasz?
Karol. Niezawodnie. Jego wizerunek zawsze żył we mnie. Oglądając obrazy. To nie ten.
Amalia. Nie. — To ojciec rodu hrabiów tego domu; szlachectwo otrzymał od Barbarossy, któremu służył na wojnie przeciw rozbójnikom morskim.
Karol. I to nie ten — i ten nie — ani tamten — niema go między tymi.
Amalia. Jakto? Przypatrz się lepiej! Sądziłam, że hrabia go znałeś.
Karol. Lepiej nie znam ojca swojego! Tu brakuje łagodnego na ustach uśmiechu, po którym między tysiącem poznaćby go można — to nie on.
Amalia. Zdziwiona jestem. Jakto po ośmnastu latach niewidzenia, i jeszcze...
Karol prędko i z przelotnem zarumienieniem się. To on jest! Stoi przed obrazem nieporuszony.
Amalia. Doskonały człowiek.
Karol zatopiony w obrazie. Ojcze, ojcze, przebacz mi! — Prawda, doskonały człowiek! Ociera sobie oczy. Boski człowiek!
Amalia. Zdajesz się, hrabio, dla niego wiele mieć uczucia.
Karol. O, doskonały człowiek — i miałby już umrzeć?
Amalia. Umarł, jak umierają wszystkie nasze radości. Biorąc go za rękę. Kochany hrabio! pod tem słońcem nie dojrzewa żadna szczęśliwość.
Karol. Prawda, wielka prawda — ale czyż już doznałaś pani tego smutnego doświadczenia? Więcej jak dwadzieścia trzy lat mieć nie możesz.
Amalia. A już doznałam. Wszystko żyje, żeby w smutku znowu umierać. Przywiązujemy się, a zyskujemy tyle jedynie, żeby potem z boleścią znowu wszystko utracić.
Karol. Już pani utraciłaś?
Amalia. Nic. Wszystko!... Nic. Chcesz iść dalej, panie hrabio?
Karol. Tak śpiesznie? Czyj to obraz tam, po prawej ręce? Zda mi się jakaś twarz nieszczęśliwa.
Amalia. Ten obraz po lewej jest dzisiejszego dziedzica. Chodźmy, chodźmy!
Karol. Ale po prawej ręce?
Amalia. Hrabia nie chce iść do ogrodu?
Karol. Ale ten obraz po prawej ręce? Ty płaczesz, Amalio? Amalia szybko wychodzi.
Karol sam. Kocha mię! kocha! Cała jej istota burzyć się poczęła — łzy na licu zdradziły. Ona mię kocha! Nędzny, i tyś na to zasłużył u niej! Czyż nie stoisz jak skazany przy śmiertelnym klocu rusztowania? Nie jestże to sofa ta sama, gdzie u jej szyi niewinną poiłem się rozkoszą? Nie sąż to ojczyste komnaty? Przed obrazem ojca. Ty, ty — płomienne ognie biją z twojego oka, przekleństwo, przekleństwo, rozpacz! Gdzie jestem? Noc przed oczyma — postrachy Boga! — ja to, ja go zabiłem Wybiega
Franciszek sam. W głębokiem zamyśleniu. Precz z tym obrazem! precz, lękliwy niewieściuchu! Czego drżysz i przed kim? W czasie tych kilku godzin pobytu hrabiego, czyliż mi nie jest tak, jakby szpieg z piekła skradał się za mymi krokami? Ja go znać muszę! Coś jest wielkiego i widzianego często w jego dzikiej, od słońca opalonej twarzy — za każdem spojrzeniem dreszcz mię przejmuje. I Amalia nie jest obojętna dla niego! Czyż nie błądziła po tym łotrze jakimś lubym tęskliwym wzrokiem, którego tak skąpi dla całego świata! Widziałem, jak jej ukradkiem parę łez do wina upadło, które on poza mną tak chciwie sączył ustami, jakby kieliszek chciał połknąć zarazem. O, tak! widziałem, w zwierciedle widziałem — ot na te oczy moje. Hola, Franciszku! Obejrzyj się! Tu potwór jakiś wyziera brzemienny zniszczeniem! Ogląda uważnie obraz Karola. Jego długa, łabędzia szyja; jego czarne, iskrzące się oczy — hum! hum! jego ciemne, zwieszone, gęste brwi! Gwałtownie odskakując. Złośliwe piekło! tyż mi przysyłasz to przywidzenie? To Karol! Wszystkie jego rysy stają przedemną w żywych kolorach. On to, chociaż przebrany! On to, On! Piekło i potępienie! Szybko przechadzając się. Na tożem moje noce marnotrawił, poznosił skały i zasypywał przepaście? Na tożem buntowniczo walczył przeciwko wszystkim instynktom ludzkości, żeby u samego celu błędny włóczęga moje sztuczne gmachy rozwalił? Zwolna! zwolna! jeszcze się moja praca nie skończyła — przecie i bez tego już brnę po uszy w śmiertelnych grzechach. Byłby nierozum wstecz płynąć, gdy już brzeg tak daleko za mną pozostał. O powrocie ani myśleć. Łaska Pańska chwyciłaby żebraczego kija, zbankrutowałoby nieskończone miłosierdzie, gdyby mi moje winy przebaczyć chciało. Naprzód więc, jak mąż powinien! Dzwoni. Niechaj się połączy z duchem ojca i przychodzi! Drwię z umarłych. Daniel, hej Daniel! Co to jest? — i tego już przeciw mnie zbuntowali! pogląda tak tajemniczo.

Daniel wchodzi.

Daniel. Co rozkaże mój pan!
Franciszek. Nic. Precz, napełń ten kielich wina, tylko spiesznie. Daniel odchodzi. Czekaj, starcze, ciebie ja złowię; w oko spojrzę tak osłupiałem okiem, że ugodzone sumienie na twarz ci wystąpi bladością! Musi umierać! Kloc to, co swoje dzieło do połowy doprowadzi, a potem zostawia i bezczynnem okiem gawroni, czekając, jak to dalej pójdzie. Daniel z winem. Postaw tu! Patrz mi dobrze w oczy! Jak ci drgają kolana, jak się trzęsiesz cały! Wyznaj, starcze, coś uczynił?
Daniel. Nic, łaskawy panie, jak Bóg żyw i biedna dusza moja!
Franciszek. Wypij to wino! Co? ociągasz się? Mów prędko, co do wina wrzuciłeś?
Daniel. Ratuj, Panie Boże! Co? ja do wina?
Franciszek. Truciznę do wina wrzuciłeś! Czyś nie pobielał jak śnieg? Wyznaj, wyznaj, kto ci podał? Nieprawdaż, hrabia ci podał?
Daniel. Hrabia? Jezus Marya! Hrabia mi nic nie podał.
Franciszek chwytając go za piersi. Ja cię tu zduszę, aż posiwiejesz, siwy ty kłamco! Nie? a cóżeście tam mieli z sobą: on i ty i Amalia? coście tam szeptali bez ustanku? Mów, zaraz, co za tajemnice, co za tajemnice powierzył tobie?
Daniel. Bóg wszechmogący zna, że mi żadnych tajemnic nie powierzał.
Franciszek. Będziesz przeczył? Co za intrygi ukartowaliście, żeby mię z drogi sprzątnąć? Nieprawdaż, chcieliście mię śpiącego zadusić? Przy ogoleniu brody gardło poderżnąć? Otruć mię w winie, albo czekoladzie? Mów, mów! W rosole chcieliście wieczny sen mi podać? Wyznaj natychmiast, wiem wszystko.
Daniel. Bóg niech mnie opuści w nieszczęściu, jeżeli wam co innego mówię jak prawdę najczystszą.
Franciszek. Na ten raz przebaczę; ale on musiał ci pewnie wetknąć worek z pieniądzmi, ścisnąć rękę silniej, jak zwyczaj — tak naprzykład jak się ściska starego znajomego?
Daniel. Nigdy, panie!
Franciszek. Musiał ci mówić — ot tak, że cię już znał dawniej? żeś go poznać powinien? że kiedyś zasłony z oczów twych opadną — ? że — jakto, o tem ci nigdy nie mówił?
Daniel. Najmniejszej rzeczy.
Franciszek. Że go pewne okoliczności wstrzymują; że często przybierać trzeba maskę, żeby się do nieprzyjaciół swoich przybliżyć; że się zemści, najokropniej się zemści?
Daniel. Ani słówka o tem wszystkiem.
Franciszek. Jakto, nic a nic? Przypomnij sobie. Musiał ci mówić, że starego pana dobrze, bardzo dobrze znał; że go kocha, nadzwyczaj kocha, jak syn kocha...
Daniel. Coś podobnego, przypominam sobie, że z jego ust słyszałem.
Franciszek blednąc. Mówił to istotnie? Jakto, opowiedz — mówił, że moim jest bratem?
Daniel uderzony. Co, mój panie? Nie, tego nie mówił; ale gdy go panna oprowadzała po galery i obrazów, właśnie wtenczas prochy z ram zmiatałem — hrabia zamilkł przed wizerunkiem nieboszczyka pana, jakby piorunem rażony. Panna Amalia wskazała na obraz i rzekła: „Doskonały człowiek!“ — Tak, odpowiedział on, doskonały człowiek! — i oczy ocierał.
Franciszek. Słuchaj, Danielu — ty wiesz, żem zawsze dobrotliwym był dla ciebie panem; dawałem ci żywność i odzienie i chorą twą starość we wszystkich pracach oszczędzałem...
Daniel. Niech wam Bóg za to nagrodzi, łaskawy panie! — ja też wam zawsze wiernie służyłem.
Franciszek. Właśniem chciał to powiedzieć. Jeszcześ mi w życiu nie sprzeciwił się w niczem, bo znasz dobrze, żeś mi winien posłuszeństwo we wszystkiem, co nakażę.
Daniel. Z całego serca we wszystkiem, co Boga i sumienia nie obrazi.
Franciszek. Fraszki, fraszki! Czy się nie wstydzisz? Stary człowiek i bajkom nianiek dawać wiarę. Hej, Danielu, głupstwo powiedziałeś! Ja panem — Bóg i sumienie mnie tylko ukarżą. jeźli jest jaki Bóg i sumienie.
Daniel załamując ręce. Miłosierne nieba!
Franciszek. Na twoje posłuszeństwo! — rozumiesz to słowo? na twoje posłuszeństwo, rozkazuję ci, żeby jutro hrabia nie liczył się pomiędzy żyjących.
Daniel. Boże, ratuj! Dlaczego?
Franciszek. Na twoje ślepe posłuszeństwo, pamiętaj, że ciebie pytać się będę.
Daniel. Mnie? ratuj, Matko Boga! Mnie? Cóżem ja stary człowiek złego uczynił?
Franciszek. Tu niema długiego namysłu — los twój w moich rękach. Czy chcesz życie swoje przemęczyć w najgłębszej wieży, gdzie głód cię zmusi kości własnego ciała ogryzać, a pragnienie krew wypijać swoją? czy raczej wolisz bez trudu kawał chleba pożywać i spokój mieć na starość?
Daniel. Jakto, panie! spokój na starość i zabójstwo?
Franciszek. Odpowiadaj na pytanie!
Daniel. Moje siwe włosy, moje siwe włosy!
Franciszek. Chcesz, czy nie?
Daniel. Nie — Bóg niech się zmiłuje nademną!
Franciszek chcąc wyjść. To dobrze — będziesz go potrzebował. Daniel zatrzymuje go i upada na kolana.
Daniel. Miłosierdzia, panie! Miłosierdzia!
Franciszek. Chcesz, czy nie?
Daniel. Łaskawy panie! Siedmdziesiąt i jeden lat mam dzisiaj — i ojca i matkę szanowałem — i nikt z moją wiedzą na grosz nie był ukrzywdzony i wiary swojej święcie i poczciwie się trzymałem — a w tym domu oto czterdzieści cztery lat służę i spokojnie końca swego czekam. — Panie, ach panie! Całując kolana. I ty mię chcesz ostatnią wydrzeć przy śmierci pociechę: żeby robak sumienia ostatniej modlitwy nie dał mi odmówić, żebym z okropną zbrodnią w oczach ludzi i Boga do grobu wstępował! Nie, nie, mój najdroższy, najlepszy, najłaskawszy panie — tego nie uczynisz, tego nie uczynisz siedmdziesięcioletniemu starcowi.
Franciszek. Chcesz, czy nie? na cóż ta gadanina?
Daniel. Jeszcze gorliwiej od dziś usługiwać ci będę; żyły swoje jak nędzny rzemieślnik na śmierć w twojej służbie wysuszę — wcześniej wstawać, później kłaść się będę — ach! i w rannych pacierzach i w wieczornych modlitwach nie zapomnę o tobie — a Bóg modlitwy starca nie odrzuci.
Franciszek. Posłuszeństwo lepsze jak modlitwa. Słyszałeś kiedy, żeby kat się ceremoniował, skoro wyrok trzeba było spełnić?
Daniel. Zapewne. Ale niewinnego zabijać, ale...
Franciszek. Czy mnie tłumaczyć się przed tobą? Toż toporowi zapytywać kata, dlaczego tam, a nie tu rąbać? Patrzaj oto, jak łagodny jestem: przyrzekam ci nagrodę za to, coś mi z posłuszeństwa winien.
Daniel. Ale ja myślałem, że swoją powinność spełniając mogę chrześcijaninem pozostać.
Franciszek. Żadnych sprzeciwiań się! masz cały dzień do namysłu. — Rozważ jeszcze raz: szczęście albo nieszczęście — czy słyszysz? najwyższe szczęście, albo nieszczęście najostateczniejsze. Ja cudów dokażę w udręczeniach.
Daniel po namyśle. Wypełnię rozkaz, jutro go wypełnię. Odchodzi.
Franciszek sam. Pokusa była za silna, a ten się pewnie na męczennika wiary swojej nie urodził. Zdrowia! — Panie hrabio! Podług wszelkiego podobieństwa jutro z Lucyperem zjesz wieczerzę. Cała rzecz jak o tem sądzić — a tylko głupi przeciw własnej korzyści sądzi. Ojcu, co może jedną butelkę wina nadto wysuszył, zachciewa się... i stąd się człowiek rodzi — a człowiek był zapewne ostatnią myślą przy całej tej herkulesowej robocie. Otóż i mnie się zachciało i stąd człowiek zdycha — bez wątpienia, tu jest więcej rozumu i rozgarnienia jak w tamtej pracy, żeby go spłodzić.
Urodzenie człowieka jest dziełem chuci zwierzęcej, jakiegoś przypadku: dlaczegóż w negacyi jego narodzenia, jakieś ważne coś wystawiać sobie? Przeklęte głupstwo naszych mamek i piastunek, co naszą wyobraźnię przekręcają strasznemi bajkami, i na naszych mózgach wyciskają obrazy ostatecznego sądu; tak, że przestrach mimowolny zimnym dreszczem członki nasze wstrząsa, najśmielszą odwagę zapiera, na budzący się rozum wkłada łańcuchy zabobonnej ciemnoty. Zabójstwo! i oto całe piekło furyi w koło tego słowa skacze! Natura jednego więcej człowieka zapomniała stworzyć; niemowlęciu pępka nie zawiązali — otóż i chińskie cienie zniknęły. Było coś a jest nic — nie jestże to jedno, co było nic, i jest nic? a dla nic szkoda jednego słowa. Człowiek powstaje z błota, w błocie jakiś czas leży, błoto z siebie wyrzuca i na błoto kiśnie — aż kiedyś do podeszew prawnuka błotem się przyczepi. Tu koniec piosenki — błoto kołem ludzkiego przeznaczenia — a więc, szczęśliwej drogi, panie bracie! Moralista podagryczny, śledziennik sumienia niech tam wypędza pomarszczone niewiasty z publicznego domu, albo lichwiarzów dręczy na łożu śmiertelnem — u mnie pewnie posłuchania nie otrzyma. Odchodzi.

SCENA TRZECIA.
Inny pokój zamkowy.
Karol z jednej strony. Daniel z drugiej. Wchodzą.

Karol. Gdzie jest panna?
Daniel. Łaskawy panie, pozwól biednemu człowiekowi, żeby cię o jedno poprosił.
Karol. Pozwalam chętnie. — Czego żądasz?
Daniel. Niewiele i wszystko, tak mało — a jednak tuk wiele; pozwól niech twoją rękę ucałuję.
Karol. Tego nie będzie, poczciwy staruszku! Ściska go. Ty ojcem moim być możesz.
Daniel. Twoją rękę, twoją ręką! proszę cię, panie!
Karol. Tego nie będzie.
Daniel. Muszę ją mieć! Porywa jego rękę, poziera na nią a potem pada na kolana. Kochany, najlepszy Karolu!
Karol zmieszany, upamiętuje się i obojętnie. Przyjacielu, co mówisz? — ja cię nie rozumiem.
Daniel. Tak! zapieraj się pan, udawaj! To pięknie, to pięknie! Toś to mój panicz najlepszy, najdroższy! — Miły Boże! że też ja stary człowiek takiej radości — Głupiec ze mnie, żeby zaraz panna nie... Ej ty Boże niebieski — tożeście, paniczu, przecie powrócili — a stary pan już w ziemi a wyście znowu u nas... Co też za ślepy osieł ze mnie: uderzając się w głowę żeby też od pierwszego razu — ależ mój ty... komuby się śniło! Błagałem ze łzami — Jezu Chryste — a oto stoi żywiusienki w starej izbie naszej!
Karol. Co to za mowa? Czyś z nerwowej gorączki wyskoczył? Czy odgrywasz tu teatralne role na próbę?
Daniel. Fe! bo fe! tak nie pięknie ze starego sługi żartować! A blizna, be! może nie pamiętasz? wielki Boże, tożeś mi pan strachu napędził! Ja was tak zawsze kochałem, a tylko coście mnie zmartwienia nie nabawili! Siedziałeś na moich kolanach — he, może nie pamiętasz? ot tam w okrągłym pokoju — patrzajcie, i tobyś zapomniał? — a kukułka, którąś lubił tak słuchać? kukułka rozbita, pomyśl pan sobie, w kawałeczki rozbita — stara Zuzanna upuściła na podłogę zamiatając pokój — otóż tak, siedziałeś pan na kolanach a krzyczałeś: Hoto to, konika mego! Pobiegłem za konikiem. Jezu Boże, i mnież było biegać? słucham — gorący pot polał mi się z czoła — krzyk płaczliwy wpadł do ucha: pędzę co tchu, a tu krew się leje, panicz na ziemię zleciał! Święta Matko Boża! jakby mi kto okropu gorącego zalał — ale to tak zawsze, kiedy obiema oczami dzieci nie doglądasz. Panie Boże! a gdyby oko wybił sobie — dobrze że rączkę tylko; ależ prawą rączkę. Przez całe życie, powiedziałem sobie, ani noża, ani nożyczek, ani nic ostrego nie dam dziecku do ręki. Szczęście, że pan i pani wyjechali z domu — tak, tak! Nauka na całe życie będzie — a nużbym służbę utracił, a nużby... niech ci Pan Bóg przebaczy, niedobra dziecino! Ale nu, chwała Bogu zagoiło się jakoś, i tylko blizna na ręce została.
Karol. Ani słowa nie rozumiem z tego, co mówisz.
Daniel. Dobrze, dobrze, a wtenczas? ileż to razy ukradkiem podsuwałem wam to ciasteczek, to biszkopcików, to makaroników! Jam cię, paniczu, zawsze najwięcej lubił. A nie pamiętasz, coś mi tam w stajni powiedział, jakem cię na kasztanka starego pana posadził i pozwolił jeździć po wielkiej łące? Danielu, mówiłeś, niechno ja wyrosnę, i wielki będę, wezmę ciebie na rządcę i razem z sobą do karety posadzę. — Dobrze, powiedziałem i śmiałem się — jak Pan Bóg da życia i zdrowia a starego sługi wstydzić się nie będziecie: to ot poproszę, żebyście mi darowali ten stary domek w wiosce, co już dobry czas pustką stoi — jabym sobie dwadzieścia wiader wina sprowadził i szynkował na stare lata. Ehe, śmiej się, śmiej się, paniczu! Już wywietrzało z głowy — starego sługi nie chcesz poznać; witasz się jak z obcym, z ostrożnością... aleś ty zawsze mój złoty paniczyk — troszkęś sobie hulał, nie gniewaj się za to — bo też młodość to bujność — w końcu wszystko się naprawi.
Karol rzucając mu się na szyję. Tak, Danielu, nie chcę dłużej ukrywać! Jam twój Karol, twój zgubiony Karol! Co robi moja Amalia?
Daniel płacząc. Że też ja stary grzesznik jeszcze się tej radości...! Mój pan i władca żyje, moje go oczy widziały!
Karol. I dotrzyma, co przyrzekł — weź to, poczciwy starcze, za tego kasztanka w stajni. Wciska mu ciężki worek do ręki. Nie zapomniałem ja starego sługi.
Daniel. Jakto, co pan robi? To za wiele; pan się omylił.
Karol. Nie pomyliłem się, Danielu! Daniel chce do nóg upaść. Powstań! powiedz mi, co robi moja Amalia?
Daniel. Boska zapłata, boska zapłata, mój Jezuseńku. — Co, Amalia pańska? o! ona tego nie przeżyje, ona umrze z radości.
Karol żywo. Nie zapomniała mnie?
Daniel. Zapomniała? Co też pan wygaduje? Pana zapomnieć? Trzeba było być, trzeba było widzieć, co ona wyrabiała, jak przyszła nowina, żeś pan miał umrzeć — a co dzisiejszy łaskawy dziedzic rozpuścić kazał...
Karol. Co mówisz, mój brat?...
Daniel. Tak, pański brat — pan teraźniejszy — pański brat — niechno, drugim razem, jak czas będzie, to więcej rozpowiem. A jak go czysto odprawiła: kiedy się codzień umizgał do niej i na panią chciał wziąść do siebie. O ja muszę pobiedz, muszę pobiedz, żeby jej zanieść nowinę. Chce odejść.
Karol. Stój, stój! nie trzeba, żeby wiedziała — nikt nie powinien wiedzieć; ani mój brat nawet.
Daniel. Pański brat? nie, przez Boga, nie! On nie powinien wiedzieć — o, on nie, jeżeli tylko nie wie już więcej jak potrzeba. Ej, powiadam panu; są niegodziwi ludzie, niegodziwi bracia, niegodziwi panowie — ale ja za wszystkie skarby mego pana nie chciałbym niegodziwym być sługą. Stary pan miał was za umarłego.
Karol. Co tam pomrukujesz?
Daniel. A choćby i niepożądanie się zjawił — to przecie pański brat nieboszczyka pana jedyny dziedzic.
Karol. Starcze, co tam mruczysz, jakby na twoim języku jakaś się zbrodnia kryła tajemnicza — na jaw nie chciała wychodzić: a jednak, wyjśćby powinna? Mów wyraźniej.
Daniel. Ale wolę stare swoje kości z głodu poogryzać, wolę z pragnienia własną krew spijać, niżeli obfitość zyskać zabójstwem. Odchodzi szybko.
Karol sam. Po długiem milczeniu. Oszukany, oszukany! Błyskawicą przeszło po mojej duszy! Bezczelne podejścia! Wszechmocne niebo! Nie ty, ojcze! — bezczelne podejścia! Morderca, rozbójnik przez podejścia bezczelne! Oczerniony przed nim — listy moje pofałszowane, poprzejmowane. Serce jego pełne miłości — a ja potworny głupiec... Serce jego pełne miłości ojcowskie... O hultajstwo, hultajstwo! Kosztowałoby mię, upaść mu do nóg, jedną łzę uronić... O ja zaślepiony, zaślepiony, zaślepiony szaleniec... Byłbym szczęśliwy! — O łotrostwo, łotrostwo! Szczęście mojego życia po łotrowsku skradzione! W wściekłości rzucając się. Morderca, rozbójnik przez podejścia bezczelne! On się nie gniewał. W jego sercu ani myśli przekleństwa... O złoczyńca! Niepojęty, podstępny, obrzydliwy złoczyńca! Kosiński wchodzi.
Kosiński. No, kapitanie, gdzie, się podziewasz? Co to znaczy? Jak widzę, jeszcze dłużej chcesz tu pozostać.
Karol. Żwawo! Siodłaj konie! Przed zachodem słońca musimy przejść przez granicę.
Kosiński. Żartujesz.
Karol. Prędzej, prędzej! Nie baw się długo: rzuć wszystko i staraj się, żeby cię żadne oko nie postrzegło. Kosiński odchodzi.
Karol sam. Uciekam z tych murów. Najmniejsza odwłoka mogłaby mnie w wściekłość wprowadzić, a on jest synem mojego ojca. Bracie, bracie! Zrobiłeś mię najnędzniejszym na ziemi — jam cię nigdy nie obraził; to nie po bratersku. Zbieraj owoce złości swojej w spokoju; obecność moja życia ci dłużej zatruwać nie będzie, — ale, przez Boga! to nie był czyn braterski — niech go ciemność zagasi na wieki i śmierć niech na świat nie dobywa.
Kosiński zjawia się znowu. Konie posiodłane; możesz wsiadać, skoro się podoba.
Karol. Natrętniku, natrętniku, po co tak śpiesznie? Czy już więcej nie mam jej obaczyć?
Kosiński. Zaraz odkiełznam, jeżeli zażądasz. Kazałeś mi śpieszyć się na łeb na szyję.

Karol. Jeszcze raz — pożegnam tylko. Muszę truciznę tej szczęśliwości do dna wysączyć — a potem... Czekaj, Kosiński, dziesięć minut tylko, tam za dziedzińcem zamkowym — ztamtąd popędzim.
SCENA CZWARTA.
W ogrodzie.
Amalia sama.

„Ty płaczesz, Amalio?“ I powiedział to głosem... głosem... mnie było jakby natura odmłodniała, świtać zaczęły ubiegłe wiosny miłości. Słowik nucił jak wówczas, jak wówczas kwiatki woniały i ja u jego szyi zawisłam szczęściem upojona. Ach! fałszywe, niewierne serce, krzywoprzysięstwo chcesz swoje upiększyć. — Nie, nie! precz z mojej duszy, występny obrazie — ja przysięgi nie złamałam, o ty mój jedyny! Precz z mojej duszy, zdradzieckie, bezbożne życzenia! W sercu, gdzie Karol panował, ziemski syn gościć nie powinien. Ale dlaczegóż dusza moja tak zawsze, tak mimowoli za tym cudzoziemcem pędzi? Nie jestże on jakby przykuty do obrazu mego jedynego? jakby mego jedynego towarzysz wiekuisty? Ty płaczesz, Amalio? Ha! ucieknę! nigdy moje oko nie ujrzy już tego cudzoziemca.
Karol otwiera drzwi ogrodowe.
Amalia zrywając się. Cicho, cicho! Czy nie skrzypnęły drzwi ogrodowe? Postrzega Karola i odskakuje. To on! Dokąd? Cóżto? jakbym przyrosła, uciekać nie mogę. Nie opuszczaj mnie, Panie niebieski! Nie — ty mi nie wydrzesz mojego Karola! Na dwa bóstwa dusza nie ma miejsca — a jam śmiertelna dziewczyna! Wyjmuje wizerunek Karola. Ty, mój Karolu, bądź mi geniuszem opiekuńczym przeciw temu cudziemcowi, niszczycielowi miłości naszej! na ciebie pozierać będę, oczów nie odwrócę — precz, bezbożne spojrzenia na tego! Siada z oczami w wizerunek utopionemi.
Karol. Wy tu, łaskawa pani? I tak smutna? I łza na tym wizerunku? — Któż ten szczęśliwy, dla którego oko anioła się posrebrza? Czy i mnie można tego uświęconego... Chce wizerunek oglądać.
Amalia. Nie! — proszę.. o nie!
Karol cofając się. Ha! a zasługujeż on na takie ubóstwienie? Zasługujeż on?...
Amalia. Gdybyś go znał, panie!
Karol. Byłbym mu zazdrościł.
Amalia. Uwielbiał go, chcesz mówić.
Karol. Ha!
Amalia. Ty byś go tak kochał! Tak wiele było w jego twarzy, w jego oczach, w dźwięku jego głosu, do ciebie podobnego — a co ja tak kocham...
Karol patrzy w ziemię.
Amalia. Tu, gdzie pan stoisz teraz, stawał on razy tysiąc — a przy nim ta, co obok niego zapominała o ziemi i o niebie. Tu oko jego błądziło po wspaniałej okolicy — a ona zdawała się uczuwać ten wielki wynagradzający wzrok i upiększać się na widok zadowolenia najdoskonalszej swej ozdoby. Tu on niebiańską swą muzyką słuchaczów powietrznych brał w niewolę. Tu na tym krzaku zrywał róże, i zrywał róże dla mnie. Tu, tu wieszał się u mojej szyi, usta swoje na moich ustach zapalał, a kwiaty umierały z przyjemnością pod stopami dwojga kochanków.
Karol. Czy już go niema?
Amalia. On żegluje po morzach burzliwych — miłość Amalii żegluje za nim. Stąpa po bezdrożach, piasczystych pustyniach — miłość Amalii palącym piaskom każe pod jego nogą zielenieć, rozkwitać dzikim burzanom. Skwarne południe pali mu obnażoną głowę, śnieg północny mrozem kurczy jego nogi, burzliwy grad bije mu po skroniach — miłość Amalii w burzach go kołysze. Morza, góry, przestrzenie niebieskie pomiędzy kochankami — ale dusze rozbiją więzienia prochu i złączą się w raju miłości. Zdajesz się smutny, panie hrabio?
Karol. Słowa miłości i moją miłość ożywiły.
Amalia blednąc, Jakto? kochasz inną? — Cóżem powiedziała?
Karol. Myślała, żem umarł i wierna została umarłemu — słyszała, że żyję — i koronę przyniosła mi świętej. Mniema mię w pustyni błądzącym w pośród nędzy strasznej — a jej miłość przez pustynie i nędzę poleciała za mną. Amalia ma imię, tak jak ty, łaskawa pani.
Amalia. Jakże zazdroszczę, hrabio, twojej Amalii!
Karol. Ach! to nieszczęśliwa dziewczyna! Pała miłością dla straconego, i nigdy — wiecznie zostanie bez nagrody.
Amalia. Nie, w niebie jej nagroda. Czyż nie mówią, że jest świat lepszy, gdzie zasmuceni pocieszą się, poznają się kochający?
Karol. Tak, świat, gdzie zasłony opadną i miłość straszliwie znowu się spotka! Wieczność mu na imię — Moja Amalia nieszczęśliwa dziewczyna!
Amalia. Nieszczęśliwa, a ty kochasz?
Karol. Nieszczęśliwa, bo mię kocha! Cóż, gdybym ja był zabójcą? Cóż gdyby twój kochanek, pani, pocałunki twoje morderstwami liczył? Biada mojej Amalii! nieszczęśliwa to dziewczyna.
Amalia radośnie. Jakże szczęśliwa ze mnie dziewczyna, mój jedyny Bóstwa jest odblaskiem, a Bóstwo czcią i miłosierdziem! Na muchę cierpiącą nie mógł on pozierać. Jego dusza tak była od krwawej myśli daleko, jak daleko południe leży od północy. Karol odwraca się i poziera na okolicę, Amalia śpiewa przy lutni.

Hektor! chcesz uciec z mego objęcia,
Gdzie Eacydy mordercze cięcia
Ślą Patroklowi krwawe ofiary?
Któż potem, powiedz, dziecku pokaże,
Jak dzidy ciskać, jak czcić ołtarze,
Gdy cie Orkusa połkną pieczary?

Karol w milczeniu bierze od Amalii lutnię i śpiewa.

Idź, droga żono, podaj zgubną dzidę,
Puszczaj, niech w tańce dzikich bojów idę!...

Rzuca lutnię i ucieka.
SCENA PIĄTA.
Blizki las. W środku stary, walący się zamek. Banda rozbójników obozem.
Rozbójnicy śpiewają.

Kraść, zabijać, hulać, kusić,
To się zowie trawić czas.
Jutro stryczek może zdusić,
Dziś więc rześko każdy z nas!

Wolne życie wiedziem my,
Życie uciech, co w pęd leci,
Las kołysze nasze sny,
W wichrach, burzach biesiad gry.
W miejscu słońca księżyc świeci,
I Merkury majster znany
To nasz człowiek zawołany.

Dziś do księdza idziem w gości,
Jutro bogacz da nam chleba —
A co zresztą, niech tam mości
Pan Bóg w niebie, jak mu trzeba.

Gdy jagódek winnych sok
Dobrze gardła nam wyparzy:
Więcej siły, śmielszy krok,
I do braci czarnej w skok,
Co tam w piekle gdzieś się smarzy.


Zarzynanych ojców ryk,
Błagających matek krzyk,
Opuszczonych dziewic jęk:
To kapeli naszej brzęk!

Hej pod toporem gdy się we krwi plucha,
Ryczy jak cielę, zdycha jak mucha:
Toż to rozkosznie poi się źrenica,
Toż to ochoczo ucho się zachwyca!

A gdy śmierć nam zakołace:
Pal ją żywcem czart przeklęty!
Już za pracę mamy płacę,
Podsmarujem trochę pięty,

Łykniem na drogę haust gorący wina
I huź do góry jak lotna ptaszyna!

Szwajcer. Już noc, a kapitana jeszcze nie widać.
Racman. A jednak obiecał punkt na ósmą do nas powrócić.
Szwajcer. Jeźliby mu co złego się stało — hej kamraci: rozniecamy pożar i zabijamy nawet niemowlęta.
Szpigelberg biorąc na stronę Racmana. Na słówko, Racmanie!
Szwarc do Grima. Czyby niedobrze szpiegów rozstawić?
Grim. Daj mu pokój. — On tam taki połów sporządzi, że nas wszystkich zawstydzi.
Szwajcer. Do kata, za daleko pędzisz. Widocznie z hultajstwem jakiem na myśli odchodził. Nie pamiętasz, co mówił przez las nas przeprowadzając? „Kto z was jedną rzepę ukradnie, zostawi tu głowę swoją, jakem Moor.“ Nie wolno więc rabować.
Racman cicho do Szpigelberga. Do czego to zdąża? wyraźniej mów!
Szpigelberg. Cyt, cyt! Nie wiem, jakie ty albo ja możemy mieć wyobrażenie o swobodzie, ciągnąc jak woły przy jednym wozie — a rozprawiając szeroko o niepodległości. To mi się nie podoba!
Szwajcer do Grima. Co ta kapuściana głowa ma do rozprawiania?
Racman cicho do Szpigeiberga. Mówisz o kapitanie?
Szpigelberg. Cytże, cyt! Niby on tu między nami nie ma uszów swoich. Kapitan, powiadasz? Kto go kapitanem zrobił nad nami? Czy nie wziął on siłą ten tytuł, który prawnie do mnie należał! Jakto? czy dlatego na loteryę stawialiśmy życia nasze, wyssali wszystkie hipochondryczne losu kaprysy, żeby w końcu dostąpić szczęścia, zwać się poddanymi niewolnika? Poddanymi, mogąc być książętami? Dalibóg, Racman, to mi się nigdy nie podobało.
Szwajcer do innych. To, to — z ciebie praw dziwy bohater, aby kamieniami żaby rozgniatać. Samo skrobnięcie jego nosa, gdy się uciera, jużby cię przez uszko od igły przepędziło.
Szpigelberg do Racmana. Od lat przemyśliwam: trzeba to inaczej urządzić, Racman, jeźli jesteś takim, za jakiego cię zawsze miałem... Racman! nie mogą się go doczekać, uważają za straconego... Sądzę, że jego czarna godzina już uderza. Cóż to? ani ci rumieniec na twarzy, wtenczas gdy dzwon bije do wolności? Nie masz tyle odwagi, żeby śmiałe słowo zrozumieć?
Racman. Ha szatanie! gdzie ty wikłasz duszę moją?
Szpigelberg. Przecie haczyk zaczepił. Dobrze, chodź więc za mną. Zauważyłem, gdzie się skręcił. Chodź! Dwa pistolety rzadko chybiają — a tak będziemy pierwsi, co wilczka zdusimy. Chce go prowadzić.
Szwajcer dobywając noża. Ha! hultaju, przypominasz mi lasy czeskie. Czyś nie ty, piecuchu, chciał zmykać pierwszy, gdy wołano, że nieprzyjaciel idzie? na duszę, już wtenczas przysiągłem... Przepadaj, morderco podstępny! Przebija go nożem.
Rozbójnicy w poruszeniu. Zabójstwo, zabójstwo! Szwajcer, Szpigelberg! Rozdzielcie ich...
Szwajcer rzucając nóż swój na trupa. Tam — zdychaj!... Spokojnie, kamraci — niech was ta nędzota nie porusza. Hultaj, zawsze czyhał na kapitana i ani jednej blizny na całej skórze nie ma. Jeszcze raz, bądźcie spokojni! Ha, psie! z tyłu chcesz ludzi haniebnie zabijać? ludzi z tyłu... Toż dlatego gorący pot pyski nam oblewał, żebyśmy jak nędzniki ginęli? Ha, hultaju! Tośmy dlatego łoża sobie słali pod ogniem i dymem, żeby zdychać jak szczury?
Grim. Ależ do dyabła, kamraci, coście tam mieli z sobą? Kapitan wściekły będzie! —
Szwajcer. Już to mnie zostaw! Do Racmana. A ty bezbożniku, na pomocnika przyszedłeś! Ty precz mi z oczów! — Szufterle to samo robił, ale też dynda w Szwajcaryi, jak to mu kapitan wyprorokował... Słychać strzał.
Szwarc zrywając się. Słuchajcie! strzał z pistoletu. Drugi strzał. Jeszcze jeden! Hola, to kapitan!
Grim. Cierpliwości! Powinien trzeci raz strzelić. Słychać trzeci strzał.
Szwarc. To on! to on! Usuń się, Szwajcer, odpowiemy. Strzelają.

Karol. Kosiński.

Szwajcer idąc naprzeciw. Witamy cię, mój kapitanie! W twojej nieobecności trochę za prędki byłem. Prowadzi go do trupa. Bądź sędzią między mną a tym... Z tyłu chciał cię zamordować.
Rozbójnicy przerażeni. Co, kapitana?
Karol z wzrokiem utopionym w trupa. O niepojęty palec zemstę zapowiadającej Nemezy! Czyż nie on to pierwszy wabił mię piosnką syrenią? Poświęć ten nóż ponurej mścicielce — nie tyś to uczynił.
Szwajcer. Na Boga, jam uczynił istotnie i na szatana! to nie najgorsze dzieło życia mego.
Karol zamyślony. Rozumiem cię, rządco niebieski, rozumiem! — Liście z mojego drzewa opadają... i jesień moja nadeszła! Sprzątnijcie go z oczów! Wynoszą ciało Szpigelberga.
Grim. Rozkaż nam, kapitanie! Co dalej czynić mamy?
Karol. Wkrótce, wkrótce... wszystko się spełni. Podajcie mi lutnię moją! Zgubiłem się, odkąd tam zaszedłem. Moją lutnię, powiadam! Do dawnych sił muszę się ukołysać. Zostawcie mię!
Rozbójnicy. Północ, kapitanie!
Karol. To były łzy na teatrze... Rzymskiego śpiewu muszę posłuchać: żeby mój drzemiący geniusz się obudził. Moją lutnię! Północ, powiadacie?
Szwarc. Już przeszła. Sen jak ołów cięży. Od trzech dni nie zmrużyliśmy oka.
Karol. Toż na oczy łotrów balsamiczny sen spada? Czemuż odemnie ucieka? Jam nigdy ani lękliwcem ani łotrem nie był... Idźcie spać! Jutro o świcie ruszymy dalej.
Rozbójnicy. Dobranoc, kapitanie! Kładą się na ziemi i zasypiają. Cichość głęboka.

Karol bierze lutnię i śpiewa.

Brutus.
Bądź pozdrowiony, kraju spokojny!
Chroń ostatniego Rzymianina zwłok!
Tam z pod Filippi, gdzie grzmi zguba wojny,
Smutkiem ciężarny zawiodłem tu krok.

Gdzie ty, Kasyuszu? Oto Rzym zgubiony
Braterskie wojska moje poszły w dym:
We wrotach śmierci szukam swej ochrony!
Brutus już nie ma nic na świecie tym.

Cezar.
Niezwyciężonego kto idzie krokiem,
Gdzie spadzista skała ta?
Jeźli mię złuda nie zwodzi swem okiem,
Rzymianina chód on ma.
Tybrowy synu, którą idziesz stroną,
Czy stoi jeszcze miasto siedmiu wzgórz?
Nieraz płakałem nad sierotą oną,
Że nie obaczą w niej Cezara już.

Brutus.
Ha! to ty z raną dwudziestotroistą!
Kto cię, umarły, przyzwał na ten świat?
Drżący w Orkusa wracaj otchłań mglistą,
Dumny ty płaczku, nie ciesz się ze strat!
Tam pod Filippi żelazną kolumną
Syna wolności ostatniego trup!
Rzym śmiercią dysze nad Brutusa trumną,
Mnie bierze Minos, ty się w falach gub!

Cezar.
Ręka Brutusa zgubny cios zadała!
I ty, Brutusie — i ty przeciw mnie?
Synu, to ojciec! Synu, ziemia cała
Kiedyś dziedzicem miała witać cię!
Idź! tyś największym Rzymianinem był,
Gdyś pierś ojcowską przeszywał żelazem!

Idź i u tych bram wołaj z całych sił:
Brutus największym Rzymianinem był,
Gdy pierś ojcowską przeszywał żelazem.
Idź! Wiesz już teraz, co nad Lety prąd
Wiodło mię jeszcze...
Czarny mój statek już opuścił ląd.

Brutus.
Ojcze, zaczekaj! na całe przestworze,
Jam jednego tylko znał,
Co się porównać do Cezara może —
Tego jednego Cezar synem zwał.
Rzym Cezar tylko mógł zgubą owinąć,
Cezar Brutusa tylko nie mógł ujść;
Gdzie Brutus żyje, Cezar musi ginąć,
Gdy ty na lewo, mnie na prawo pójść.

Kładzie lutnią i głęboko zamyślony przechadza się.

Kto mi będzie rękojmią? Tak wszystko ciemne — kręte labirynty; żadnego wyjścia, żadnej gwiazdy przewodniczki. Jeźli wszystko z tem ostatniem tchnieniem przepada, przepada jak błaha dziecinna gra maryonetek... Ale na cóż to wrzące pragnienie szczęścia? te ideały nieosiągniętej doskonałości, to rwanie się do zamiarów niewykonalnych? jeżeli nędzne pociśnienie nędznego narzędzia przykładając pistolet do głowy, na równi stawia głupca z mądrym, lękliwca z mężnym, cnotliwego z łotrem? Taka boska harmonia w tej bezdusznej naturze, dlaczegóż w rozumnej byłby rozdźwięk taki! Nie, nie! coś więcej być musi, bom ja jeszcze nie był szczęśliwy.
Myślicie, że zadrżę przed wami, wy duchy zamordowanych przezemnie? — Nie, ja nie zadrżę. Drżąc silnie. Te przeraźliwe jęki waszego konania, te duszeniem poczerniałe twarze, te straszliwie poziewające rany — to tylko ogniwa nieprzełamanego łańcucha przeznaczenia, co się przyczepiły do moich wieczorów próżniaczych, do kaprysów mamek i nauczycieli, do usposobień ojca, do krwi mojej matki. Z drżeniem coraz żywszem. Dlaczego mój Perylus stworzył mię na woła, że ludzkość w rozpalonym brzuchu moim się piecze? Przykładając pistolet.
Czas i wieczność — jedną sekundą przykute do siebie! Oto klucz straszliwy, co za mną więzienie życia zapiera i odryglowuje przedemną mieszkanie wiecznej nocy! Powiedz, o powiedz, dokąd mię zawiedziesz, ty obcy, nigdy nieobżeglowany kraju! Patrz — ludzkość pod tym obrazem upada; rwie się naciągnięta siła śmiertelnika — a wyobraźnia, ta zmysłów małpa swawolna, kłamie naszej łatwowierności jakieś dziwne mary. Nie, nie! mężczyzna chwiać się nie powinien. Bądź, czem chcesz, ty bezimienne wybrzeże — niech mi tylko moje Ja wiernem zostanie: bądź, czem chcesz — byłem z sobą siebie samego mógł zabrać. Świat zewnętrzny to skorupa człowieka — ja jestem swojem niebem i swojem piekłem.
Zaślesz mię na jakie zgliszcze okręgu światowego, z przed oczów twoich wygnane, gdzie się memu obliczu noc tylko samotna i wieczne pustynie przedstawią. Milczące pustkowie swojemi fantazyami zaludnię, a wieczność dostarczy mi czasu do anatomizowania zmieszanego obrazu nędzy powszechnej. Zechcesz mię przez coraz nowe utwory i coraz nowe widowiska nędzy — ze stopnia na stopień aż do zniszczenia prowadzić? Kto mi zabroni, nitki mojego życia tam po za światem przędzone, tak jak i tę rozerwać? Możesz mię w nicość obrócić, tej wolności odebrać mi nie możesz. Nabija pistolet, nagle zatrzymuje się. Mamże z bojaźni przed dręczącem życiem umierać? Nędzy zostawiać zwycięstwo nad sobą? Nie, nie! będę cierpiał. Odrzuca pistolet. Niech udręczenie stępieje na dumie mojej! — Dokończę! Coraz ciemniej.
Herman z między drzew wychodząc. Słuchaj! — słuchaj! — puszczyk wyje przeraźliwie. Tam we wsi dwunasta wybiła. Dobrze, dobrze — zbrodnia spi — w tem dzikiem miejscu nikt nie posłucha. Przybliża się do starych ruin i stuka. Wychodź, nędzarzu, mieszkańcze więzienia — wieczerza twoja przygotowana.
Karol zwolna się cofając. Co to ma znaczyć?
Głos z wewnątrz. Kto stuka? He! Czy to ty, Hermanie, mój kruku?
Herman. Ja, Herman, twój kruk. Wyleź do kraty i jedz. Sowy krzyczą. Okropnie przyśpiewują towarzysze twoi, starcze. — Smakuje ci?
Głos. Głodny byłem bardzo. Dzięki ci, posłańcze kruków, za chleb na pustyni! Jakże się powodzi memu kochanemu dziecku, Hermanie?
Herman. Cicho! — słuchaj: szmer jakiś, jakby chrapanie! Nic nie słyszysz?
Głos. Jakto? czy słyszysz co?
Herman. Wiatr świszcze po wieży przez jej rozpadliny. Nocna muzyka, od której zęby dzwonią i sinieją paznogcie. Słuchaj: jeszcze raz — zdaje mi się zawsze, jakbym słyszał chrapanie. Masz gości, starcze! Hu, hu, hu!
Głos. Czy widzisz co?
Herman. Bądź zdrów! bądź zdrów! okropne to miejsce. Zejdź w dół — tam w górze twój zbawca, twój mściciel! Przeklęty syn! Chce uciekać.
Karol z przerażeniem zastępując mu drogę. Stój!
Herman krzycząc. Biada mnie!
Karol. Stój, mówię!
Herman. Biada, biada! wszystko zdradzone!
Karol. Stój! mów — kto jesteś? co tu robisz? mów!
Herman. Miłosierdzia, o miłosierdzia! Wielmożny panie, posłuchaj jednego słowa, nim mię zabijesz.
Karol dobywając szpady. Co mi powiesz?
Herman. Prawda, że mi pod karą śmierci zakazałeś — ale nie mogłem inaczej — nie śmiałem inaczej. — Na niebie jest Pan Bóg — a tam twój ojciec własny — mnie żal było jego — przebij mnie, panie!
Karol. Tu jakaś tajemnica — dalej, mów! Chcę wszystko wiedzieć.
Głos z głębi ruin. Biada, biada! Czy to ty, Hermanie, mówisz tam? Z kim mówisz, Hermanie?
Karol. Jeszcze ktoś w dole! Co tu się dzieje? Śpieszy do wieży. Czy to więzień, którego ludzie odepchnęli? Ja mu zdejmę łańcuchy. — Głosie, odezwij się raz jeszcze! Gdzie są drzwi?
Herman. O miej, panie, miłosierdzie! Nie idź dalej! Przez litość opuść to miejsce. Zachodzi mu drogę.
Karol. Na cztery zamki zaparty! Precz stąd! Musi się wyjawić. Po pierwszy raz dziś, przybądźcie mi na pomoc, złodziejskie narzędzia! Dobywa witrychów i otwiera drzwi — z głębi wychodzi starzec wynędzniały jak szkielet.
Starzec. Miłosierdzia nad nędznym, miłosierdzia!
Karol z przestrachem cofając się. Ojca mego głos!
Stary Moor. Dzięki ci, Boże! przyszła godzina wybawienia.
Karol. Duchu starego Moora, co cię niepokoi w grobie? Czy na tamten świat poniosłeś grzech ciężki, co ci wchód zaparł do raju? Każę ci msze odprawiać, żeby błędnego ducha zawieść do spokoju. Możeś pod ziemię zakopał wdów i sierót złoto, co ci zabiera sen o tej północnej godzinie? Ja ten skarb podziemny wydrę ze szponów nawet czarodziejskiego smoka, choćby tysiąc czerwonych płomieni rzucał na mnie i ostre zęby szczerzył na szpadę moją. Albo przychodzisz może na moje wezwanie, by zagadkę wieczności rozwiązać? Mów, o mów! ja nie człowiek bladego strachu!
Stary Moor. Jam nie duch — dotknij mię — żyję — nędznem, okropnem życiem.
Karol. Jakto, nie byłeś pogrzebany?
Moor. Byłem pogrzebany — a raczej pies nieżywy leży w grobie ojców moich — ja zaś trzy pełne miesiące męczę się w tem ciemnem, podziemnem sklepieniu — żaden promyk mnie nie oświecał, ani powiew ciepłego wiatru orzeźwiał, ani odwiedził przyjaciel. Dzikie tylko kruki krakały i północne huczały puszczyki.
Karol. Boże niebios i ziemi!... któż to uczynił!
Stary Moor. Nie przeklinaj go — syn mój Franciszek tak uczynił.
Karol. Franciszek? Franciszek? O chaos wiekuiste!
Stary Moor. Jeźli człowiekiem jesteś i ludzkie masz serce, zbawco, którego nie znam, wysłuchaj ojca, któremu synowie takie udręczenia zgotowali. Przez trzy miesiące żaliłem się jękiem głuchym ścianom ze skały; ale puste tylko echo odbijało skargi moje. Jeźli więc człowiekiem jesteś i ludzkie masz serce...
Karol. Takiem zaklęciem drapieżne zwierzęta wywołałbyś z ich pieczar.
Stary Moor. Leżałem na łożu boleści i zaledwie po ciężkiej chorobie trochę sił zebrałem, gdy oto wprowadzono do mnie człowieka, który zapewniał, że mój syn starszy poległ na wojnie — przyniósł z sobą pałasz krwią jego zbroczony — i pożegnanie ostatnie i straszne słowa, że moje przekleństwo zawiodło go na bój, śmierć i rozpacz.
Karol odwracając się. To oczywista!
Stary Moor. Słuchaj dalej: padłem bez zmysłów na tę wiadomość. Musiano wziąść mię za umarłego, bo gdym przyszedł do siebie, leżałem w trumnie i jak umarły w śmiertelne owinięty płótno. Skrobałem wieko trumny — odemknięto. Noc była ciemna i mój syn Franciszek stanął nademną. „Co, zawołał głosem straszliwym, czy wiecznie żyć będziesz?“ i wieko trumny zaparło się znowu. Piorun tych słów odebrał mi zmysły — gdym się obudził, czułem, że trumnę podnieśli i ciągnęli na wozie przez pół godziny. Nakoniec otworzono — stałem przy wejściu do tego sklepienia, mój syn był przy mnie i ów człowiek, co zakrwawiony pałasz przyniósł mi Karola. Dziesięć razy obejmowałem jego kolana, zaklinałem; ale błagania starca nie wzruszyły jego serca. Precz ze ścierwem — zagrzmiało z ust jego, dosyć się nażył — w dół mię zepchnięto bez litości, a syn mój, Franciszek drzwi zaryglował.
Karol. To niepodobna — niepodobna! Musiałeś się pomylić.
Stary Moor. Mogłem się pomylić. Słuchaj dalej, ale nie gniewaj się! Dwadzieścia godzin leżałem w tym dole i nikt nie pomyślał o mnie, bo nikt do tej puszczy nie zachodzi — powszechna bowiem wieść niesie, że moich przodków upiory w tych ruinach dźwigają brzęcące łańcuchy i o północnej godzinie zawodzą pieśń pogrzebową. Usłyszałem nakoniec otwierające się drzwi — ten oto człowiek przyniósł mi chleba i wody i powiedział mi, że byłem skazany umrzeć z głodu i że on na niebezpieczeństwo życie swe naraża, gdyby się dowiedziano, że mi pokarm przynosi. Skąpą tą strawą utrzymałem się przez ten długi przeciąg czasu, ale nieprzestanne zimno, zgniłe powietrze moich nieczystości, smutek mój bez granic... siły opadły, ciało zniknęło... tysiąc razy błagałem Boga o śmierć najprędszą; ale widać, że miara kary mojej nie dopełniła się, albo że jeszcze czeka mnie jakaś radość nieznana, kiedy dotychczas cud mię zachował. Słusznie jednak cierpię... Mój Karol, mój Karol! — on jeszcze siwych włosów nie miał.
Karol. Dosyć! Na nogi, wy kloce, na nogi, ciemięgi, wy leniwi, nieczuli ospulce! Na nogi! Czy żaden się nie zbudzi? Strzela z pistoletu nad śpiącymi rozbójnikami.
Rozbójnicy. Hej, hola! Co tam takiego?
Karol. Czyż was to opowiadanie ze snu nie wyrwało? Wiekuisty sen byłby się obudził. Patrzcie tu, patrzcież tu! Prawo świata w kości gry zmienione; węzeł natury przerwany na dwoje; stara zwada z kajdan się wyrwała: syn zabił ojca swego.
Rozbójnicy. Co kapitan mówi?
Karol. Nie, nie zabił! Za łagodne słowo! Syn ojca tysiąc razy kołem łamał, kłuł żelazem, na katownię ciągnął, krajał w kawałki — nie! za ludzkie jeszcze słowa: grzechby się zarumienił, serceby kanibala drżało, od eonów jeszcze szatana takiego nie było. Syn własnego ojca... Patrzcież, patrzcie: w niemocy upadł. — Do przepaści tego; lochu syn własnego ojca... patrzcie o patrzcie! Zimno, nagość... głód — pragnienie. O patrzcie tu, patrzcie! — to mój ojciec... wyznam nareszcie.
Rozbójnicy przyskakują i otaczają starca. Twój ojciec? twój ojciec?
Szwajcer zbliża się z uszanowaniem i klęka przy nim. Ojcze mego kapitana, nogi twe całuję — rozkazuj sztyletowi mojemu!
Karol. Zemsta, zemsta, zemsta za ciebie, poniewirany, znieważony starcze! Drze suknię swoją od góry do dołu. Ot tak rozdzieram od dziś na wieczne czasy węzeł braterski. W obliczu nieba przeklinam każdą kroplę krwi braterskiej we mnie! Słuchajcie mię, księżycu i gwiazdy; słuchaj mię, obłoku północy, coś na czyn haniebny pozierał; słuchaj, troisto-straszliwy Boże, co nad księżycem rządzisz i mścisz i potępiasz nad gwiazdami i płomienie gromów ciskasz nad nocą: tu klękam, tu wyciągam trzy palce w nocy ciemność przeraźliwą; tu przysięgam, i niech z granic swoich wyrzuci mię natura, jak zwierzę złośliwe, jeżeli zaklęcie to złamię — przysięgam światła dziennego póty nie powitać, aż krew ojcobójcy przed tym kamieniem pociecze, parą się wzniesie pod Słońce. Powstaje.
Rozbójnicy. To syn Beliala — niechże teraz powiedzą, że my hultaje! Nie! na wszystkie krokodyle — coś podobnego jeszcześmy nigdy nie spełnili.
Karol. Tak — i na wszystkie straszliwe jęczenia tych, co pod waszym konali toporem, tych, co mój pożar pochłonął, moja waląca się wieża zgruchotała: niech myśl nawet zabójstwa albo kradzieży w piersi waszej nie postanie — aż odzież was wszystkich występną krwią jako szkarłat się zmacza. Wam się zapewne nigdy nie marzyło, że ramieniem wyższego majestatu będziecie? Zaplątany węzeł waszego przeznaczenia dzisiaj się rozwikłał. Dzisiaj, dzisiaj moc niewidoma uszlachetniła rzemiosło nasze. Módlcie się do tego, co was tu zawiódł, wzniósł na godność straszliwych aniołów, które jego tajemne sądy wypełniać będą, obnażcie głowy, tu w prochu klękajcie i wstańcie uświęconymi. Klękają zbójcy.
Szwajcer. Rozkazuj, kapitanie! — co mamy czynić?
Karol. Powstań, Szwajcer, i tych świętych dotknij się włosów! Prowadzi go do ojca i daje mu w rękę pukiel włosów. Pamiętasz, gdyś owemu czeskiemu kawalerzyście głowę rozpłatał, w tej samej chwili, gdy mię pałaszem miał ugodzić, gdy ja bez tchu i zmęczony walką na kolana upadłem? Obiecałem ci wówczas nagrodę królewską — do tej chwili nie mogłem ci nigdy długu tego wypłacić...
Szwajcer. Prawda, przysiągłeś mi — ale pozwól mi, wiecznie zwać ciebie swym dłużnikiem.
Karol. Nie, zaraz ci się odpłacę. Szwajcer, jeszcze tak żaden śmiertelny nie był zaszczycony, jak ty w tej chwili, Szwajcer! Pomścij ojca mego! Szwajcer powstaje.
Szwajcer. Wielki kapitanie! Dziś po raz pierwszy uczyniłeś mnie dumnym. Rozkazuj: gdzie, jak, kiedy mam uderzyć?
Karol. Tu minuty święte — musisz więc śpieszyć. Wybierz najgodniejszego z wszystkich i prosto udaj się na zamek szlachcica. Wywlecz go z łoża, jeżeli usypia, albo w objęciach leży rozkoszy; wyciągnij go od uczty, jeżeli się upoił; oderwij od krzyża, jeżeli modli się przed nim na kolanach. Ale zapowiadam ci, surowo nakazuję, nie przywódź tu umarłego. Tego ciało na kawałki poszarpię i sępom głodnym na strawę rzucę, kto mu skórę zadraśnie albo włos zakrzywi. Całego mieć muszę — a jeźli mi całego i żywego przywiedziesz, milion dostaniesz nagrody, który ja z niebezpieczeństwem życia królowi ukradnę, a ty wyjdziesz jak wiatr wolny. Zrozumiałeś mię? — śpiesz się!
Szwajcer. Dość, kapitanie — oto ręka moja; albo nas dwóch obaczysz, albo ani jednego. Aniołowie niszczyciele, chodźcie za mną! Oddala się z oddziałem.
Karol. Reszta rozprószcie się po lesie — ja tu zostanę.




AKT PIĄTY.

Widok na wiele pokojów. Noc ciemna.
SCENA PIERWSZA.

Daniel z latarnią i tłumoczkiem podróżnym. Bywaj mi zdrowy, domu rodzinny — użyłem tu i dobra i szczęścia, gdy jeszcze żył pan nieboszczyk. Kilka łez na kości twoje, ty dawno już strupieszały — to ci się należy od sługi starego. Ten dom przytułkiem był dla sierót, przystanią dla rozbitków — syn go przemienił na norę zbójecką. Bywaj mi zdrowa, dobra podłogo — ileż cię razy stary Daniel zamiatał — i ty, mój kominku, bądź zdrów, Daniel z ciężkim żalem cię żegna. — Wszystko tu było tak znajome — boleć cię będzie, stary Eliezerze — ale Bóg niech łaską swoją zachowa mię od oszukaństwa i chytrości złośliwego. Z niczem tu przyszedłem, z niczem odchodzę; ale wybawiona dusza moja.

Franciszek wpadając w szlafroku.

Daniel. Boże ratuj, mój pan! Gasi latarnię.
Franciszek. Zdradzony, zdradzony! Duchy z grobów wychodzą; umarłych królestwo z wiecznego snu zerwało się i grzmi na mnie: Zabójco, zabójco! Kto tam się rusza?
Daniel. Ratuj, święta Matko Boża! Wyż to, panie, tak straszliwie po domie krzyczycie, że śpiący się budzą?
Franciszek. Śpiący? kto wam spać kazał? Precz, i zapal światło! Daniel odchodzi — inny służący wchodzi. Nikt nie powinien spać o tej godzinie. Słyszysz? Wszyscy powinni być na nogach, przy broni, strzelby nabite. Czy widziałeś, jak tam pod arkadami przechodzili?
Służący. Kto, panie?
Franciszek. Kto, głupcze? Kto? I tak pytasz zimno. Kto? Przecież mię porwało jak wicher. Kto, ośla głowo, kto? Duchy i szatani. Która jest po północy?
Służący. Stróż nocny właśnie na drugą zawołał.
Franciszek. Co? Czy ta noc będzie trwała aż do dnia sądnego! Nie słyszałeś zgiełku, tu w pobliżu? zwycięskiego okrzyku? tententu czwałujących koni? Gdzie jest Karol? hrabia, chciałem powiedzieć?
Służący. Nie wiem, panie.
Franciszek. Nie wiesz? Ty także do spisku...? Ja ci serce z piersi wydrzeć rozkażę z twojem przeklętem nie wiem. Precz — zawołaj mi proboszcza!
Służący. Co, łaskawy panie?
Franciszek. Mruczysz? Ociągasz się! Służący odchodzi. Cóżto, żebracy nawet przeciwko mnie sprzysiężeni? Ziemia, niebo — wszystko przeciw mnie sprzysiężone?
Daniel ze światłem. Łaskawy panie!
Franciszek. Nie! ja nie drżę wcale. To był sen pusty. Umarli nie powstają jeszcze. Kto mówi, że ja drżę i blednę! — Mnie tak lekko, tak dobrze!
Daniel. Pan jak trup blady — głos drżący i jękliwy.
Franciszek. Mam gorączkę. Powiedz tylko, jak proboszcz przyjdzie, że mam gorączkę.
Daniel. Może pan rozkaże kropli orzeźwiających na cukier napuścić?
Franciszek. Napuść na cukier. Proboszcz tak prędko nie przyjdzie. Mój głos drżący i jękliwy, przynieś kropel na cukrze!
Daniel. Niechże pan da klucze — pójdę na dół wziąść z szafki...
Franciszek. Nie, nie, nie! Zostań — albo... ja pójdę z tobą. Bo widzisz, ja sam zostać nie mogę — Mógłbym — widzisz — zemdleć, gdybym sam został. Daj pokój, daj pokój! To przejdzie — zostań tu!
Daniel. O pan słaby, doprawdy!
Franciszek. Zapewne, zapewne! nic więcej. A choroba działa na mózg i wyradza sny dziwaczne. Sny nic nie znaczą, nieprawdaż Danielu? Sny pochodzą z żołądka i sny nie nie znaczą. Właśnie miałem sen zabawny. Mdleje i pada.
Daniel. Jezu Chryste! Co to jest? Grzegorzu, Konradzie, Baptyście, Marcinie! Dajże pan choć znak o sobie! Wstrząsa nim. Maryo, Magdaleno, Józefie! Przyjdźże pan do siebie! Jeszcze powiedzą, żem go zabił. Boże, zlituj się nademną!
Franciszek obłąkany. Precz, precz odemnie! Czego mną tak wstrząsasz, okropny szkielecie? Umarli nie wstają jeszcze...
Daniel. O wiekuiste miłosierdzie Boże! On rozum stracił.
Franciszek powstaje osłabiony. Gdzie jestem? czy to ty, Danielu? Com ja powiedział? — Nie zważaj na to! Kłamałem. Chodź tu, pomóż mi! To tylko zawrót chwilowy — dlatego że... dlatego... żem się nie wyspał.
Daniel. Żeby tylko Jan przyszedł: posłałbym po ratunek, po doktorów.
Franciszek. Zostań! Siądź tu koło mnie na sofie! Ot tak! — z ciebie roztropny człowiek. — Muszę ci opowiedzieć.
Daniel. Nie teraz, innym razem! Zaprowadzę na łóżko, odpoczynek lepszy dla pana.
Franciszek. Nie, proszę cię, pozwól mi opowiedzieć i wyśmiej mię porządnie. Słuchaj tylko: mnie się zdało, jakobym królewską ucztę wyprawiał, serce rozochociło się i upojony leżałem na darni ogrodu zamkowego — aż nagle... było to o południowej godzinie — nagle — tylko mię wyśmiej porządnie!
Daniel. Nagle?
Franciszek. Nagle straszliwy grom uderzył uśpione ucho moje; zerwałem się drżący i oto zdało mi się, jakoby cały horyzont zapalił się ognistym pożarem — i góry i miasta i lasy jak wosk stopniały w płomieniach a wyjące wichry wymiatały morza, niebo i ziemię — w tem zahuczało jakby z trąb miedzianych: „Ziemio, umarłych swoich oddaj! oddaj swoich umarłych, morze!“ — i nagie pola zaczęły się rozpadać i wyrzucać czaszki i biodra i szczęki i golenie, które zrastały się w ludzkie ciała i przed gubiącym się wzrokiem pędziły burzą żyjącą. Podniosłem oczy — i patrz: oto stałem u stóp piorunnego Synaju — nademną tłumy, i tłumy podemną, a na szczycie góry, na trzech dymiących tronach trzej mężowie, przed których okiem uciekały wszelkie stworzenia.
Daniel. To żywy obraz sądu ostatecznego.
Franciszek. Nieprawdaż, szalony sen? — W tem wystąpił pierwszy z obliczem jako noc gwiaździsta, miał w ręku żelazny sygnet i trzymał go między wschodem i zachodem i mówił: Wieczna, święta, sprawiedliwa, nieomylna! Jedna jest tylko prawda, jedna tylko cnota! Biada, biada, biada wątpiącemu robakowi! — Wystąpił drugi; ten miał w ręku lśniące zwierciadło, a trzymał je między wschodem i zachodem i mówił: Oto źwierciadło prawdy: nie wytrzyma go ani fałsz, ani twarz udana. — Strach ogarnął mnie i lud cały, bośmy widzieli twarze węże, tygrysie i lamparcie, co wyzierały ze straszliwego źwierciadła. Wystąpił trzeci; ten miał w ręku miedzianą wagę i trzymał je między wschodem i zachodem i mówił: Przystąpcie tu, synowie Adama, ja ważę myśli na szali mojego gniewu a czyny ciężarami mojej wściekłości.
Daniel. Boże, ulituj się nademną!
Franciszek. Jako śnieg pobieleli wszyscy; przestrachem oczekiwania uderzyły piersi — aż oto zdało mi się, jakbym hukiem piorunów usłyszał wymówione imię moje — szpik moich kości zlodowaciał a zęby dzwoniły głośno. W jednej chwili waga zabrzęczała, gromem ozwała się opoka i przeciągały godziny jedna po drugiej obok wagi z lewej strony i jedna po drugiej rzucała do niej grzechy śmiertelne.
Daniel. Przebacz ci, Boże!
Franciszek. Nie przebaczył. Szala wyrastała na górę, ale druga pełna krwi odkupienia wysoko trzymała ją w powietrzu. Nakoniec przyszedł starzec, ciężkiem cierpieniem schylony, z ręką pokąsaną od głodu wściekłego — wszystkich oczy z przerażeniem odwróciły się od starca — ja go znałem — miał pukiel srebrnych włosów swoich, wrzucił go do szali grzechów — i patrz! upadła, upadła w głąb przepaści, a szala odkupienia kołysała się wysoko. Wówczas usłyszałem głos wychodzący ze skały: Przebaczenie, przebaczenie wszelkiemu grzesznikowi ziemi i przepaści! ty jeden potępiony! Długie milczenie. No — dlaczego się nie śmiejesz?
Daniel. Mogęż śmiać się, gdy dreszcz mi ciało przejmuje! Sny od Boga pochodzą.
Franciszek. Pfuj! Pfuj! niemów tego! Nazwij mię głupcem, przesądnym dziwnym głupcem. Nazwij, kochany Danielu, proszę cię; wyśmiej mię porządnie!
Daniel. Sny od Boga pochodzą. Będę się modlił za pana.
Franciszek. Kłamiesz, powiadam ci. Idź tej chwili, bież, pędź i zobacz, co się dzieje z proboszczem. Każ mu spieszyć — ale kłamiesz, powiadam ci.
Daniel odchodząc. Bóg niech wam będzie miłosierny!
Franciszek sam. Mądrość motłochu, bojaźń motłochu! Jeszcze nie dowiedzione, czy przeszłość nie przeszła, albo czy się znajduje oko tam nad gwiazdami. Hum, hum! Kto mi to podszepnął? Jest tam kto nad gwiazdami, co zemstę wymierza? Nie, nie! Tak, tak! W koło mnie coś przeraźliwie syczy: tam w górze nad gwiazdami jest ten, co sądzi. Przed tym sędzią stawać dzisiejszej nocy jeszcze! Nie! powiadam — to nędzny kącik, za którym twoja lękliwość się chowa — pusto, samotnie, głucho tam nad gwiazdami! Gdyby jednak coś więcej było...? Nie, nie! nic niema. Chcę, żeby nic nie było. — Gdyby jednak było? Biada, jeźli rachunek zdać ci każą, jeźli do rachunku pociągną cię tej nocy! Dlaczego taki dreszcz po kościach moich przebiega? Umrzeć! dlaczego to słowo tak mną wstrząsa całym? Rachunek zdawać przed owym mścicielem w górze nad gwiazdami — a jeźli sprawiedliwy?... Sieroty, wdowy, uciśnieni, udręczeni zawiją do niego — a jeźli sprawiedliwy? — Dlaczego cierpieli, dlaczego ty nad nimi tryumfy odnosiłeś?

Pastor Mozer.

Mozer. Kazałeś mię zawołać, łaskawy panie! Dziwię się. Pierwszy raz w życiu mojem! Czy chcesz szydzić z religii, czy zaczynasz drżeć przed nią?
Franciszek. Szydzić albo drżeć — podług tego, jak mi odpowiesz. Słuchaj, Mozer, dowiodę ci, że tylko głupcem jesteś, albo świat masz za głupca. — Odpowiesz mi na to! Słyszysz, pod karą śmierci musisz mi odpowiedzieć.
Mozer. Przed twój trybunał zapozywasz wyższego pana... Ten wyższy kiedyś ci odpowie.
Franciszek. Teraz chcę wiedzieć, wiedzieć tej chwili, żebym nie popełnił haniebnego szaleństwa i w ciężkiej potrzebie nie przyszedł się kłaniać bożyszczom motłochu. Nieraz ze śmiechem szyderstwa przy burgundzkim przepijałem do ciebie: Niema Boga! Dziś z całą powagą rozmawiam z tobą i mówię: Niema Boga. Będziesz mię zbijał wszelką bronią, którą masz w mocy twojej — ale ja zdmuchnę jednym ust oddechem.
Mozer. Bogdajbyś tylko z tą samą łatwością zdmuchnął ten piorun, co ciężarem dziesięciu tysięcy cetnarów na twoją dumną duszę upadnie! Ten Bóg wszechwiedzący, którego ty szaleniec i złoczyńca wśród jego stworzenia chcesz zniszczyć, nie ma potrzeby, usprawiedliwiać się przez usta prochu. On tak wielki w tyraństwach twoich, jak wielki w łagodnym uśmiechu zwycięskiej cnoty.
Franciszek. Przewybornie, popie! Podobasz mi się.
Mozer. Stoję tu w sprawie wyższego pana i mówię z robakiem mnie równym, któremu podobać się nie chcę. Wprawdziebym cudów dokazał, gdybym do pokory przywiódł zaciętą złośliwość twoją; ale jeśli tak silne masz przekonanie, dlaczegoś mię przyzwał? powiedz, dlaczegoś mię przyzwał o północy?
Franciszek. Bom się nudził a do szachów nie miałem ochoty. Przyszedł mi kaprys, z popem się posprzeczać. Pustym przestrachem z duszy mojej męstwa nie wydrzesz. Wiem, że ten tylko na wieczność liczy, komu ciasno na ziemi; ale szpetnie się oszuka. Nieraz czytałem, że nasza istota niczem nie jest jak wyskokiem krwi — z ostatnią krwi kroplą myśl i duch wypływa. Duch wszystkie słabości ciała podziela, niepowinienże ginąć z niem razem? wyparować przy gniciu ciała? Niech jedna kropla wody do twego mózgu zabłądzi, życie wstrzyma się nagle, dotyka granicy nicości, a trwanie tego stanu jest śmiercią. Uczucie tworzy się drganiem strun pewnych — instrument rozbity tonów nie wydaje. Gdybym siedm zamków swoich z ziemią kazał zrównać, gdybym rozbił tę Wenus: symetrya i piękność już tylko była. Patrz — to jest wasza dusza nieśmiertelna.
Mozer. Filozofia twojej rozpaczy; ale własne twe serce, co przy tem dowodzeniu ze strachem j o piersi uderza, kłamstwo ci zadaje. Tę pajęczą przędzę twego systemu rozdziera jedno słowo: musisz umrzeć. Wyzywam cię, a to próbą będzie: jeżeli w godzinie śmierci mocno staniesz, jeżeli i wtenczas zasady twoje nie opuszczą ciebie, wygrałeś; ale jeźli w chwili skonania najmniejsza cię drżączka opadnie: biada ci natenczas, boś się oszukał.
Franciszek pomieszany. Jeżeli w chwili konania najmniejsza mię drżączka opadnie?
Mozer. Widziałem wielu podobnych nędzników, co prawdzie olbrzyma czoło stawiali; ale w chwili śmierci złudzenie nawet ulata. Stanę przy łożu twojem, kiedy umierać będziesz, bobym chciał widzieć tyrana konającego — stanę i wzrokiem nie wzruszonem oko twe pochwycę, gdy lekarz zimnej, spotniałej ręki twej dotknie i za uciekającym pulsem goniąc zaledwie go odszuka, i spojrzy i tem strasznem wzruszeniem ramion zawoła do ciebie: ludzka pomoc daremna! Strzeż się natenczas, o strzeż się, żebyś jak Ryszard albo Neron nie wyglądał!
Franciszek. Nie, nie!
Mozer. I to nie natenczas w wyjące tak się przemieni. Wewnętrzny trybunał, którego nigdy wątpliwem mędrkowaniem przekupić nie zdołasz, obudzi się wówczas i wyda sąd na ciebie. Ale to obudzenie będzie obudzeniem żywo pogrzebionego w żywocie cmentarza; gorzkiem uczuciem samobójcy, co cios śmiertelny zadał i już żałuje; błyskawicą, co północ twojego życia rozpłomieni; jednem otworzeniem oczu — a jeżeli i wtenczas mocno się postawisz: toś wygrał.
Franciszek niespokojnie przechadzając się. Popie brednie, popie brednie!
Mozer. Wtenczas po pierwszy raz miecze wieczności na wskroś ci duszę przeszyją, ale po pierwszy raz za późno. Ta myśl, g, obudzą straszliwą sąsiadkę — na imię tej myśli: sędzia. Patrz, Moor, ty życie tysiąca ludzi na końcu palca trzymasz i z tych tysiąca dziewięćset dziewięćdziesiątdziewięć do nędzy przyprowadziłeś. Żebyś był Neronem, nie staje ci państwa rzymskiego — nie staje ci Peru, żebyś był Pizarem. Sądzisz, że Bóg dopuści, aby w świecie jego jeden człowiek jak wściekły rządził i wywracał wszystko na opak? Sądzisz, że te dziewięćset dziewięćdziesiątdziewięć na zniszczenie ci zostawiono, na lalki szatańskiej twojej zabawy? O nie sądź tak! Za każdą minutę, którą im zabiłeś; za każdą uciechę, którą im zatrułeś; za każdą doskonałość, którą im wydarłeś, do rachunku cię kiedyś powoła, a jeźli potrafisz odpowiedzieć: toś wygrał.
Franciszek. Ani słowa więcej, ani słowa! Czy chcesz, żebym twoim śledziennym kaprysom stawał na usługi?
Mozer. Patrzaj, jak przeznaczenie ludzi w straszliwie pięknej stoi równowadze: szala tego życia zniżona podniesie się w tamtem — tu podniesiona, tam na dół spadnie. Czasowe cierpienie tej ziemi tam w wieczny tryumf się zamieni, a tu tryumf śmiertelny tam wiekuistą będzie rozpaczą!
Franciszek z dziką postawą przystępuje do niego. Bogdaj cię piorun oniemił, ty duchu kłamliwy; ten język przeklęty ja ci z gardła wyrwę.
Mozer. Tak wcześnie ciężar prawdy poczułeś? — Jeszczem żadnych nie przywiódł dowodów; pozwól do dowodów przystąpić...
Franciszek. Milcz! Idź do piekła z swymi dowodami. Dusza będzie zniszczona, i nic mi na to nie odpowiadaj.
Mozer. Dlatego skowyczą duchy przepaści, ale niebo głową potrząsa. Myślisz, że przed ramieniem wymierzającego sprawiedliwość uciekniesz do pustego królestwa nicości? Wzniesiesz się do nieba — On tam; pójdziesz do piekła — i tam On znowu. Zawołasz do nocy: zakryj mię! i do ciemności: osłoń mię! — ciemność musi świecić nad tobą i nad potępionym dnieć północ — twój duch nieśmiertelny pod temi słowami wzdryga się i nad ślepą myślą zwycięża.
Franciszek. Nie chcę być nieśmiertelnym — niech tam będzie, co chce, przeszkodzić nie mogę — ale go zmuszę, żeby mię zniszczył; wściekłość jego rozdrażnię, żeby mię zniszczył w wściekłości. Powiedz mi, jakie są grzechy największe, co najstraszniejszy gniew w nim obudzają?
Mozer. Dwa znam tylko — ale ich ludzie nie popełniają — nie znają nawet.
Franciszek. Jakie dwa?
Mozer. Ojcobójstwo nazywa się jeden; bratobójstwro nazywa się drugi. Czego tak bledniesz?
Franciszek. Cóż to, starcze? Z niebem czy z piekłem zawarłeś przymierze? Kto ci powiedział?
Mozer. Biada temu, kto oba te grzechy ma na sercu swojem! Jemuby lepiej było, gdyby się nigdy nie urodził! Ale bądź spokojny, ty już ani ojca, ani brata nie masz.
Franciszek. Ha! Czy nad te grzechy nie znasz większego? Pomyśl jeszcze. — Śmierć, niebo, wieczność, potępienie unoszą się nad głosem ust twoich. — Czy jest większy choć jeden?
Mozer. Ani jeden większy.
Franciszek pada na krzesło. Potępienie! potępienie!
Mozer. Wesel się, wesel! miej się za szczęśliwego. Przy wszystkich zbrodniach twoich świętym jesteś w porównaniu do ojcobójcy. Przekleństwo, co ciebie dotknie, porównane z przekleństwem na tamtego, śpiewem jest miłości.
Franciszek zrywając się. Idź do tysiąca piekieł, puszczyku! Kto ci przychodzić kazał? Idź, albo na wskroś przebiję.
Mozer. Mogąż popie brednie w zbroję takiego filozofa ugodzić? Zdmuchnijże to wszystko oddechem ust twoich! Odchodzi.
Franciszek rzuca się na krzesło w straszliwych poruszeniach. Głęboka cichość.
Służący wpadając spiesznie. Amalia uciekła, hrabia zniknął nagle.
Daniel wchodząc ze strachem. Łaskawy panie, wojsko ognistych jeźdźców pędzi z góry! Krzyczą: rozbijaj, rozbijaj — cała wioska w przestrachu.
Franciszek. Biegnij, niech we wszystkie dzwony uderzą; niech wszystko idzie do kościoła — na kolana pada, modli się za mnie. Więźniów wypuścić na wolność. — Ubogim wszystko w dwójnasób, w trójnasób zwrócę — chcę... idźże — wołaj mi spowiednika, żeby grzechy odpuścił. Czy jeszcześ nie poszedł? Zgiełk dochodzi.
Daniel. Panie Boże, przebacz mi ciężkie grzechy moje! Jak to pogodzić? Pan zawsze pacierzów nie miałeś za grosz, moje psalmy i biblię na głowę mi rzucałeś, skoroś mię zastał przy modlitwach...
Franciszek. Nie mów już o tem... bo widzisz... Umrzeć, umrzeć! Byłoby za późno. Słychać wrzask zgrai Szwajcera. Módlże się, módl.
Daniel. Ja zawsze panu mówiłem... pan modlitwą pogardzasz, ale pamiętaj pan, pamiętaj: przyjdzie bieda na człowieka, niechno się po kołnierz naleje, wtenczas wszystkie skarby świata oddasz za jedno westchnienie chrześcijańskie. Widzisz pan? wyszydzałeś mię. — Otóż masz teraz! widzisz pan?
Franciszek ściskając go. Przebacz mi, kochany, złoty, słodki Danielu! przebacz mi — ja cię ubiorę od nóg aż... módlże się... ubiorę cię jak na wesele, ja ci... módl się, zaklinam cię, na kolanach proszę. — W imię d.....a! Módl się! — Zgiełk na ulicach — krzyk — łomot.
Szwajcer na ulicy. Dobywaj! wal na śmierć! Wypieraj! Widzę światło — tam on musi być.
Franciszek klęcząc. Słuchaj modlitwy mojej, Boże na niebie! Pierwszy to raz — i więcej pewnie nie będzie — wysłuchaj mię, Boże na niebie!
Daniel. Zmiłuj się! Co pan robisz — to bezbożna modlitwa.

Zbiegowisko.

Lud. Złodzieje, zbójcy! Co to za hałas okropny o północnej godzinie?
Szwajcer zawsze na ulicy. Odpędzaj — hej człowieku, to dyabeł po waszego pana przyszedł. Gdzie Szwarc z swoim oddziałem? Stań przy zamku! Grim! przypuszczaj szturm do murów!
Grim. Przyłóżcie ognia — albo on do nas na górę, albo my na dół do niego — podpalę mu pokoje.
Franciszek modląc się. Zwyczajnym zbójcą nie byłem, Panie Boże — nie zajmowałem się drobnostkami, Panie Boże mój...
Daniel. Boże, bądź miłościw! U niego modlitwy nawet grzechami. Wlatują kamienie i głownie. Szyby wyskakują. Zamek gore.
Franciszek. Nie mogę się modlić — tu, tu! Uderzając pierś i czoło. Wszystko tak puste, tak wyschłe! Powstaje. Nie, modlić się nie będę. Tego zwycięstwa niebo nie odniesie i piekło ze mnie szydzić nie będzie...
Daniel. Jezus Marya! pomóżcie, ratujcie! Cały zamek w płomieniach!
Franciszek. Weź tę szpadę, prędzej! W brzuch mi utop — tam, z tyłu: żeby łotry nie przyszli naigrawać się ze mnie. Pożar się wzmaga.
Daniel. Chowaj Boże! Chowaj Boże! Nikogo zawcześnie nie chciałbym do nieba wyprawiać, a tem bardziej do... Ucieka.
Franciszek patrząc za nim obłąkanem okiem po chwili. Do piekła, chciałeś powiedzieć. — W samej rzeczy, coś podobnego czuję... W obłąkaniu. Czy to wasze głośne poświsty? Czy syczycie, gadziny przepaści? — Cisną się na górę — oblegają drzwi. Czego mam się lękać tego końca ostrego? Drzwi pękają — wyłamane — niema sposobu. — A więc ty ulituj się nademną! Zrywa złoty sznur od kapelusza i dusi się.

Szwajcer z oddziałem.

Szwajcer. Łajdaku zbójecki, gdzieś się podział? Widzieliście, jak uciekali? tak mało ma przyjaciół? Gdzie się ta żmija zaczołgała?
Grim potykając się o trupa. Stójcie — coś leży na drodze — poświećcie!
Szwarc. Wyprzedził nas z grzeczności. Schowajcie pałasze, już się jak szczur rozciągnął.
Szwajcer. Trup? Co, trup? bezemnie trup? kłamstwo, powiadam — patrzcie tylko, jak się prędko zerwie na nogi! Wstrząsa nim. Hej, słyszysz? jest tu ojciec do zabicia.
Grim. Nie trudź się darmo. Ani piśnie.
Szwajcer oddalając się od trupa. Tak! nie ucieszył się — zdechł jak szczur. Wracajcie i powiedzcie kapitanowi, że zdechł jak szczur. Mnie już nie Obaczy. Strzela do siebie.

SCENA DRUGA.
Teatr przedstawia miejsce ostatniej sceny czwartego aktu.
Stary Moor na kamieniu siedzi. Karol naprzeciw niego. Rozbójnicy po lesie rozsypani.

Karol. Nie przychodzi! Uderza pałaszem po kamieniach, aż iskry się sypią.
Stary Moor. Przebaczenie niech będzie jego karą, moją zemstą podwojona miłość.
Karol. O nie, na rozjątrzoną duszę moją — tak być nie może! tak nie uczynię. Zbrodnię haniebną powinien zanieść ze sobą do wieczności! Inaczej na cóż mam go zabijać?
Stary Moor we łzach. O dziecię moje!
Karol Co? płaczesz nad nim? pod tą wieżą?
. Stary Moor. Miłosierdzia, o miłosierdzia! Załamując ręce. W tej chwili, w tej chwili osądzone dziecko moje!
Karol. z przestrachem. Które?
Stary Moor. Ha! Skąd to pytanie?
Karol. Nic, nic!
Stary Moor. Czy i ty przyszedłeś urągać rozpaczy mojej?
Karol. Ach! sumienie zdradza! Nie zważaj na moje słowa!
Stary Moor. Prawda, jam syna udręczał i syn znowu mnie udręczać musiał — to palec Boży. O mój Karolu, o mój Karolu! Jeźli w tej chwili szatą pokoju odziany wznosisz się nad moją głową, przebacz mi, o przebacz!
Karol. On ci przebacza — jeżeli godny twoim się synem nazywać, to przebaczyć ci musi.
Stary Moor. Och! on zanadto wspaniałomyślny... ale ja pójdę na jego spotkanie ze łzami mojemi, z bezsennemi nocami, ze snami dręczącymi — kolana jego obejmę, zawołam: zgrzeszyłem przeciw niebu i tobie, niegodny jestem, żebyś mię ojcem nazywał.
Karol wzruszony. Czy ci tak drogim był ten syn drugi?
Stary Moor. Tyś mi świadkiem, Boże! Czemuż uwieść się dałem podstępom niedobrego syna! Najszczęśliwszym ojcem byłem między ojcami — pełne nadziei dzieci rozkwitały u mego boku. Ale — złowroga godzino, zły duch wkradł się do serca młodszego syna — uwierzyłem wężowi, i obaj przepadli.
Karol oddalając się od niego. Przepadli na wieki!
Stary Moor. Czuję dziś do głębi, co mi Amalia mówiła — duch zemsty z jej ust przemawiał: napróżno będziesz wyciągał umierające ręce za synem, napróżno myślał ściskać gorącą rękę Karola — nigdy on przy łożu twojem nie stanie. Karol z odwróconą twarzą podaje mu dłoń. Gdyby to była dłoń mego Karola! ale on daleko w ciasnym domu spoczywa, żelaznym snem usypia, nie słyszy głosu mojego narzekania. Biada mi! Umierać w objęciach cudzoziemca. — Żadnego syna, żadnego syna, żeby mi oczy mógł przywrzeć...
Karol w najżywszem wzruszeniu. Teraz trzeba — teraz! Do zbójców. Opuśćcie mię! A jednak czyliż mu mogę syna powrócić? już mu powrócić syna nie mogę. Nie — nie uczynię tego.
Stary Moor. Co, co szepcesz, przyjacielu?
Karol. Twój syn... tak, starcze!... twój syn... na zawsze zgubiony!
Stary Moor. Na zawsze?
Karol w najżywszem udręczeniu duszy wznosząc wzrok do nieba. O, ten raz tylko — nie dozwól duszy mej osłabnąć — ten raz tylko niech mocą dotrzymam!
Stary Moor. Na zawsze, powiadasz?
Karol. Nie pytaj więcej — na zawsze, mówiłem.
Stary Moor. Cudzoziemcze, cudzoziemcze! Po cóż mię z więzienia dobyłeś?
Karol. Ale? gdybym teraz błogosławieństwo od niego wyciągnął? — wyciągnął jak złodziej i uciekł z boską zdobyczą? Błogosławieństwo ojcowskie, powiadają, nigdy nie zaginie.
Stary Moor. I mój Franciszek zgubiony?
Karol padając mu do nóg. Rozłamałem rygle twego więzienia, daj mi błogosławieństwo swoje!
Stary Moor z boleścią, A chcesz syna zabić, ty ojca zbawicielu! Patrz tylko, Bóg w miłosierdziu nigdy niewyczerpany, a my nędzne robaki z zagniewaniem idziemy do spoczynku. Kładzie ręką na głowę Karola. Bądź tyle szczęśliwym, ile miłosiernym będziesz!
Karol rozczulony powstając. Och! gdzie jest stałość moja? Żyły mi wolnieją — sztylet z rąk wypada!
Stary Moor. Zgoda między braćmi to rozkosz, jak rosa, co z Hermonu odwilża Syonu góry. Staraj się na tę rozkosz zasłużyć, a aniołowie nieba przezierać się będą w słońcu twojej chwały. Mądrość twoja niech będzie mądrością posiwiałej głowy; ale twoje serce, serce twoje niech będzie zawsze sercem niewinnej dzieciny.
Karol. O! rozkoszy daj skosztować — pocałuj mię, boski starcze!
Stary Moor całując go. Weź to za ojcowski pocałunek, a ja pomyślę, żem syna całował. Umiesz płakać?
Karol. Pomyślałem, że to pocałunek ojcowski. — Biada mi, jeźli go teraz przywiodą! Ludzie z oddziału Szwajcera zbliżają się zasmuceni z pochylonemi głowami i zasłaniając sobie twarze. O nieba! Cofa się i szuka miejsca, gdzieby się ochronić. Rozbójnicy zbliżają się do niego. Milczenie.
Grim z pochyloną głową. Mój kapitanie! Karol nie odpowiada.
Szwarc. Drogi nam kapitanie! Karol ciągle ustępuje.
Grim. My niewinni, kapitanie!
Karol nie patrząc na nich. Któż wy jesteście?
Grim. Nie patrzysz na nas — to my, wierni twoi.
Karol. Biada wam, jeźliście wiernie spełnili.
Grim. Ostatnie pożegnanie od twojego sługi Szwajcera — nigdy już nie wróci twój sługa Szwajcer.
Karol zrywając się. Toście go nie znaleźli?
Szwarc. Znaleźliśmy umarłego.
Karol radośnie. O dzięki ci, rządco wszech rzeczy! Uściskajcie mię, dzieci! Miłosierdzie niech odtąd będzie hasłem. Więc i tom przebył — i wszystkom przebył.

Nowi rozbójnicy. Amalia.

Rozbójnicy. Hejż go, Hejż! Zwierzyna, cudna zwierzyna.
Amalia z rozpuszczonymi włosami. Umarli, powiadają, na jego głos zmartwychwstali. Mój stryj żyje! — w tym lesie — gdzie on? Karolu! Stryju! Ha! Rzuca się w objęcia starego Moora.
Stary Moor. Amalio! Córko moja! Amalio! Tuli ją do serca.
Karol. Kto mi ten obraz przed oczy przywodzi?
Amalia wyrywa się z ramion starego Moora, leci do Karola i wiesza mu się na szyi. Mam go, o gwiazdy nieba, mam go znowu!
Karol wyrywąjac się, do rozbójników. Ruszajcie! Szatan mię zdradził!
Amalia. Oblubieńcze, oblubieńcze! ty w obłąkaniu. Ha! to zachwycenie! Czemuż ja w tym szale szczęśliwości tak nieczuła, tak zimna?
Stary Moor zrywając się z siedzenia. Oblubieniec? Córko, córko! Oblubieniec!
Amalia. Wiecznie do niego, wiecznie, wiecznie on mój! O wy, potęgi nieba — zdejmcież ten ciężar zabijającej rozkoszy, żebym pod jej brzemieniem nie umarła.
Karol. Oderwijcie ją od szyi mojej! — Zabijcie ją! — Zabijcie jego, mnie, siebie! Wszystkich zabijcie! Niechaj świat się wali! Chce uciekać.
Amalia. Dokąd? Cóżto? Miłość, wieczność! Szczęśliwość, nieskończoność! a ty uciekasz?
Karol. Idź, idź odemnie! najnieszczęśliwsza z oblubienic. Patrz sama, pytaj sama, słuchaj! Najnieszczęśliwszy z ojców! Puszczajcie mię, niech na zawsze od was ucieknę!
Amalia. Wesprzyjcie mię, na imię Boga, wesprzyjcie! Noc przed oczyma mojemi — on ucieka!
Karol. Za późno! Daremnie! Twoje przekleństwo, ojcze!... więcej nie pytaj! jestem... ja... przekleństwo twoje... wydarte tobie przekleństwo... Kto mię tu zwabił? Z dobytym pałaszem przystępując do zbójców. Kto z was do tego miejsca mię przywabił, postacie piekielne? Giń więc, Amalio! Umieraj, ojcze! po trzeci raz umieraj przezemnie! Ci zbawcy twoi to złodzieje i rozbójnicy! — a twój Karol ich hersztem! Stary Moor umiera. Amalia stoi niema jako posąg. Cała banda w straszliwem milczeniu. Karol opierając się o dąb. Dusze tych, których wśród upojenia miłości zgładziłem, których zamordowałem w czasie ich snu świętego, których... Hahaha! Czy słyszycie łomot prochowni walącej się na głowy złożonych chorobą? Widzicie płomienie obejmujące kolebki niemowląt? Oto pochodnie weselne, oto weselna kapela. O! on nie zapomina, On wszystko umie powiązać... dlatego nie dla mnie rozkosze miłości — dla mnie miłość łożem katowni!
Amalia. Prawda! Władco niebieski, prawda! Cóżem uczyniła, ja jagnię niewinne! kochałam ot tego!
Karol. To więcej, niżeli człowiek wycierpieć może. Przysłuchiwałem się przecież, jak z tysiąca luf śmierć do mnie huczała, i na krok nie ustąpiłem — czyż dziś dopiero mam uczyć się, jak drży kobieta? drżeć przed kobietą? Nie, kobieta stałości mojej nie zachwieje. Krwi, krwi! to napad kobiecy — krwi napić się muszę — a przejdzie. Chce uciekać.
Amalia. Zbójco! szatanie! — Ja nie opuszczę cię, aniele! Pada mu w objęcia.
Karol. Precz, wężu fałszywy! chcesz z obłąkanego szydzić? — Ale zwyciężę okrucieństwo losu — co, ty płaczesz? O wy chytre, złośliwe gwiazdy! Udaje jakby płakała, jakby nademną duszę chciała wypłakać. Amalia pada w jego objęcia. Ha, jak to? nie piwa na mnie, nie odtrąca od siebie? — Amalio, czyś zapomniała, czy wiesz, kogo ty ściskasz, Amalio?
Amalia. Mój jedyny, nierozłączony!
Karol w upojeniu najwyższej radości. Przebacza mi, kocha! Oczyszczony jestem jak powietrze niebieskie — kocha mię! Płaczem zroszone dzięki tobie, o miłosierdzie nieba! Pada na kolana i płacze rzewnie. Pokój mej duszy powrócił — wygrzmiało udręczenie — niema piekła! Patrzcie, o patrzcie, dzieci światła łzy ronią u szyi płaczącego szatana. Powstając, do zbójców. Płaczcież i wy! płaczcież, płaczcie! O Amalio, Amalio! wiesza się u jej ust — chwila milczenia.
Jeden z rozbójników występując z wściekłością. Stój, zdrajco! tej chwili odepchnij te ramiona — albo inaczej wymówię słowo, że aż w uchu ci zagrzmi i z przestrachu zęby ci zadzwonią. Wyciąga pałasz między Karolem i Amalią.
Stary rozbójnik. Pamiętaj na lasy czeskie! słyszysz? ociągasz się? na lasy czeskie powinieneś pamiętać! Niewierny, gdzie twoje przysięgi? Czy tak prędko o ranach zapominasz naszych? Gdyśmy szczęście, cześć i życie dla ciebie w przepaść rzucili, gdyśmy przy tobie stanęli jak mury, gdyśmy jak puklerze przyjmowali cięcia na twoje życie wymierzone, czyś nie wzniósł dłoni do zaklęcia się żelaznego? Nie przysiągłżeś, że nas nigdy nie opuścisz, jakeśmy ciebie nie opuścili? Niecny krzywoprzysięsco, chcesz zdradzać dlatego, że dziewczyna szlocha?
Trzeci rozbójnik. Hańba krzywoprzysięscy! Duch zabitego Rollera, któregoś wywołał na świadka z królestwa śmierci, zarumieni się wstydem nad lękliwością twoją i uzbrojony powstanie z grobu, żeby cię słusznie ukarać.
Różni zbójcy odsłaniając jeden po drugim rany i rozdzierając suknie. Patrz tu! patrz! Czy znasz te rany? Ty nasz jesteś! krwią naszego serca na poddanego myśmy cię kupili! Ty nasz, choćby archanioł Michał miał z Lucyperem na kułaki wystąpić. Marsz z nami! Ofiara za ofiarę! Amalia dla bandy!
Karol opuszczając rękę Amalii. Koniec! Chciałem powrócić, przyjść do ojca — ale ten, co w niebie, wyrzekł: nie można. Głupiec zaślepiony ze mnie, dlaczegóż powracać chciałem? Czy wielki grzesznik może powrócić? Wielki grzesznik powrócić nigdy nie może — o tem dawno trzeba było wiedzieć. Bądź spokojna! proszę cię, bądź spokojna! Tu jest sprawiedliwość: nie chciałem, gdy on mię szukał; teraz gdy ja go szukam — on nie chce. Cóż jest słuszniejszego? Nie zataczaj tak oczów — on mię nie potrzebuje — czyż stworzeń swoich nie ma w obfitości? Bez jednego może się obejść — a tym jednym ja. Chodźcie, towarzysze!
Amalia zatrzymując go. Czekaj, czekaj! Jedno pchnięcie, jedno pchnięcie śmiertelne! Opuszczona na nowo! Dobądź miecza i zlituj się!
Karol. Litość do niedźwiedzi uciekła — nie zabiję cię!
Amalia obejmując jego kolana. O, w imię Boga, w imię miłosierdzia wszelkiego! Miłości już nie chcę — wiem, że tam w górze gwiazdy nasze jedna przed drugą uciekają — ja o śmierć błagam tylko. Opuszczona! Opuszczona! Rozważ tylko całą okropną treść tego wyrazu: opuszczona! Ja tych udręczeń nie wytrzymam — zważ tylko — żadna kobieta takich udręczeń wytrzymać nie może. O śmierć błagam tylko. Patrz: ręka moja drży! nie mam serca przebijać. Mnie samo ostrze błyszczące przestrasza — tobie tak łatwo, tak łatwo — ty mistrz w zabijaniu! Dobądź miecza i ot uszczęśliwisz!
Karol. Chcesz sama być szczęśliwą? Precz! Kobiet nie zabijam.
Amalia. Ha zbójco! ty szczęśliwych tylko mordujesz, zmęczonych życiem omijasz? Zawleka się na kolanach do zbójców. To wy zlitujcie się nademną, uczniowie kata! Z waszych oczu wygląda takie łaknące krwi miłosierdzie, że aż radość nieszczęśliwemu. Wasz mistrz to próżny, tchórzliwy przechwalca.
Karol. Kobieto, co mówisz? Zbójcy odwracają się.
Amalia. Ani jednego przyjaciela? I pośród tych ani jednego? Powstając. Niechaj więc Dydona uczy mię umierać! Chce odejść, jeden z rozbójników mierzy do niej.
Karol. Stój, ani się waż! Kochanka Moora z Moora tylko ręki umierać winna! Zabija ją.
Rozbójnicy. Kapitanie, kapitanie! Co robisz? Czyś szalony?
Karol. Ugodzona — jeszcze jedno drgnienie i już po niej! — No, patrzcie, czy jeszcze macie co do żądania? Ofiarowaliście mi życie — życie, co już do was nie należało, życie pełne obrzydliwości, hańby — ja wam anioła zamordowałem. Co? przypatrzcie się tylko dobrze! Czy dosyć wam na tem?
Grim. Z lichwą dług zapłaciłeś. Toś uczynił, czego żaden człowiek dla honoru nie uczyniłby swego. Chodź dalej!
Karol. Przyznajesz? — Nieprawdaż, życie świętej za życie łotrów, to zamiana nierówna? O zaprawdę mówię, choćby każdy z was na rusztowanie wstąpił a ciało, kawałek po kawałku rozpieczonemi obcęgami wydzierano mu, choćby ta męczarnia jedenaście dni letnich trwała, jeszczeby nie mogła tym łzom równoważyć. Z gorzkim uśmiechem. Rany wasze, czeskie lasy! Prawda, prawda: za to trzeba było zapłacić.
Szwarc. Uspokój się, kapitanie, chodź z nami! To widok nie dla ciebie. Prowadź nas dalej!
Karol. Czekajcie! Jeszcze słowo, nim dalej pójdziemy. Słuchajcie, wy pochopni zbirowie moich barbarzyńskich rozkazów — od tej chwili przestaję być wodzem waszym. Ze wstydem i wstrętem odrzucam tę krwawą buławę, pod którą myśleliście mieć prawo zbrodnie popełniać, brudzić światło niebieskie dziełami ciemności. Idźcie w lewo czy w prawo! — Nic odtąd wspólnego między nami nie będzie.
Rozbójnicy. Ha, lękliwcze! Gdzież twoje wysokie wzniosłe zamiary? Toż były tylko bańki mydlane, co znikły za podmuchem jednej kobiety?
Karol. O, szalony głupiec ze mnie, żem myślał ohydnymi czynami świat upiększyć a bezprawnością prawo utwierdzać! Nazwałem to zemstą i słusznością. Byłem tyle zuchwały, opatrzności Boska, porwać się na zaostrzanie szczerb twojego miecza, na poprawę stronniczych twych rozrządzeń — ale — o głupie dzieciństwo! otóż stanąłem u brzegu okropnego życia i łkając, zgrzytając zębami, co widzę! oto dwóch ludzi jak ja, cały porządek świata moralnego zdoła wywrócić ze szczętem. Przebacz, o przebacz dziecku, co się na władzę twoją targnęło. Zemsta tylko do ciebie należy; ręki człowieka nie potrzebujesz. Nie w mocy mojej zapewne przywrócić ubiegłą przeszłość. — Zniszczone na wieki, co się raz zniszczyło — com rozwalił, nigdy nie powstanie. Ale został mi sposób, którym obrażone prawa przebłagam i naprawię porządek znieważony. — Jemu potrzeba ofiary — ofiary coby nienaruszoność jego majestatu w obliczu całej ludzkości rozwinęła — tą ofiarą ja będę. Ja sam za znieważony porządek umierać muszę.
Rozbójnicy. Odbierzcie mu szpadę — chce się zabić.
Karol. Szaleńcy, na wieczną ślepotę skazani! Myślicie, że grzechy śmiertelne śmiertelnym grzechem się zgładzą? Myślicie, że harmonia świata zyska na tym bezbożnym rozdźwięku? Ciska z pogardą broń pod ich nogi. Żywcem mię dostaną. Idę i sam się oddam w ręce sprawiedliwości.
Rozbójnicy. Okujcie go! Rozum stracił.
Karol. Nie dlatego iżbym myślał, że ta sprawiedliwość nie dosięgnie mnie, skoro wyższa wola rozrządzi — ale mogłaby mnie we śnie zejść niespodzianie, albo w ucieczce doścignąć, albo siłą i zbrojnymi pochwycić — a wtenczas i tej zasługi byłbym pozbawiony, żem za nią umarł dobrowolnie. Pocóż jak złodziej mam dłużej ukrywać życie swoje, kiedy sąd stróżów niebieskich dawno już odjął mi to życie?
Rozbójnicy. Puszczajcie, niech idzie! — Chce grać rolę wielkiego człowieka i wystawia życie dla próżnego podziwu.
Karol. W samej rzeczy, mogliby mię podziwiać. Po namyśle. Przypominam sobie, że mi w drodze mówiono o biedaku, który za dzienny zarobek pracuje i jedenaścioro ma dzieci. — Obiecano tysiąc luidorów temu, kto żywcem dostawi wielkiego rozbójnika. Można wspomódz biedaka.

Odchodzi.



KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Friedrich Schiller i tłumacza: Michał Budzyński.