Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

być musi! Wzrok, co wspaniałość, wystawność, tryumfy bogatych i potężnych w niwecz obraca! — Do śmiecia rzucam te błyskotki ozdobne. Odrywa z szyi i ciska perły. Wy wielcy panowie, wy bogacze, bądźcie skazani złoto i srebro i klejnoty nosić na sobie! Skazani przy hucznych biesiadować stołach, skazani na miękkich wezgłowiach rozkoszy kołysać wygodne członki. Karolu, Karolu! teraz godną będę ciebie. Odchodzi.




AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA.
Franciszek zamyślony w swoim pokoju.

To dla mnie za długo. Doktor powiada, że powraca do zdrowia — życie starca, to tak jak wieczność! A teraz miałbym równą, swobodną drogę, gdyby nie to twarde, ciężkie do zgryzienia mięsiwo, co mi zagradza jakby w bajkach podziemne psy czarnoksiężnika, ścieżkę do skarbów moich! —
Ale czyż moje zamiary muszą koniecznie giąć się pod żelazne jarzmo mechanizmn? Maż duch mój wysokolotny dać się przykuć do ślimaczego chodu materyi? Zdmuchnąć światło, co i tak kilku tylko ostatniemi kroplami oliwy żyje — tu nic więcej niema. — A jednak sambym tego nie