Przejdź do zawartości

Zagrzebani/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Zagrzebani
Podtytuł Powieść z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX,
opowiadający jak panna Michalina straciła na humorze i jak pan Symplicyusz Jajko narobił sobie kłopotu.

Pan Witold, goszczący już od dwóch tygodni w Czarnej, był wielkim zwolennikiem polowania i z zamiłowaniem szczególnem oddawał się tej rozrywce, a że ojciec panny Michaliny również był zapamiętały myśliwy, więc sobie obadwaj, gospodarz z gościem, ślicznie dotrzymywali kompanii i całe dnie spędzali na łowach.
Czas sprzyjał. Nie było jeszcze śniegów, ale sucha, pogodna jesień pozwalała, czy to z chartami na polu, czy z gończymi w lesie, przyjemności myśliwskich dowoli używać.
Pan Symplicyusz udziału w polowaniu nie przyjmował. Wymawiał się, że już stary jest, że mu trzęsienie się na koniu, a bardziej jeszcze chodzenie długie szkodzi, że mu duszność sprowadza i oddech tamuje. Odwodził nawet Witolda od łowów, ale panny Michaliny ojciec, znalazłszy sobie takiego dzielnego towarzysza, słuchać nawet nie chciał o proponowanych przez Symplicyusza wyjazdach, w celu poznania okolicy i poszukiwania majątku do kupna.
— Na to jeszcze będzie dość czasu, — mówił uprzejmy gospodarz, — jeszcze pan Witold nacieszy się własnem gospodarstwem i jego goryczą... teraz wakacye mu się należą, niech używa swobody...
I używali obadwaj od samego rana, bądź to uganiając się za szarakami po polach, bądź słuchając grania gończych w lesie.
I to też trzeba wiedzieć, że pan Józef miał psy na całą okolicę sławne i w ogóle myśliwy był, jakich mało. Może też właśnie dla tego wielkich polowań nie lubił, i najszczęśliwszy był, jak sobie jednego lub dwóch dobrych towarzyszów dobrał i z nimi mógł zapolować. Pan Symplicyusz zżymał się na te codzienne wycieczki, mówiąc że czas drogi i że koniecznie raz już coś z Witoldem zrobić trzeba.
Psuło mu to humor, niecierpliwił się i palił fajkę za fajką, lub też przekomarzał się z panną Michaliną.
Właśnie było to jakoś przed południem, Symplicyusz z górki swojej do saloniku zeszedł.
Panna Michalina siedziała przy oknie zajęta robotką. Zdaje się jednak, że myśl jej błądziła daleko...
Jajko odezwał się pierwszy.
— Dzień dobry, panno Michalino, dzień dobry! Cóż tak pani w samotności robi...
— Poduszkę do kościoła.
— Śliczna rzecz... kwiaty, bukiety, krzyż... Cuda panie wyrabiacie swemi delikatnemi rączkami. Cuda istne... arcydzieła cierpliwości. Mnie, żeby na żelaznym łańcuszku przykuto, tobym nie wytrzymał przy krosienkach.
— A jednak potrafi pan nieraz całe noce nad starymi aktami przesiadywać.
— Bo już to moja wrodzona słabość. Ja w starych aktach chętniebym ciągle szperał, bo to moja pasya; ale pani, jako osoba młoda, wolałaby zapewne w przyjemnem towarzystwie czas przepędzać, aniżeli nad krosnami...
— Wie pan, to rzecz względna, bardzo względna.
— No tak, bezwzględnie żadna z pań nie przyzna się do tego, o czem myśli — jest to tak stara prawda jak świat.
— Niech pan przyjmuje tę prawdę z dobrodziejstwem inwentarza...
— Proszę — a wiesz że pani dobrodziejka co to znaczy?
— Gdybym nie wiedziała co znaczy, nie używałabym tego terminu.
Jajko się roześmiał.
— Bardzo mnie cieszy, że choć z tej strony poznała pani nasz nieoszacowany kodeks cywilny. Teraz radziłbym pani studyować inny rozdział.
— Naprzykład?
— O małżeństwie...
— To mnie najmniej obchodzi.
— Oto nowe potwierdzenie starej prawdy.
— Powiedziałam już panu co o niej myślę...
— To postaci rzeczy nie zmienia, pani dobrodziejko.
— Jak dla kogo...
— Pozostańmy więc każde przy swojem zdaniu.
— To będzie podobno najlepiej.
— Dobrze, panno Michalino dobrodziejko, a jeżeli pani nie nudzę, to pomówmy o czem innem... Zgoda?
— I owszem, wybór przedmiotu panu zostawiam.
— A zatem mówmy o samotności. Nieprawdaż, łaskawa pani, że jest to rzecz przykra.
— Jeżeli samotność można nazwać rzeczą...
— Podchwytuje pani wyrazy.
— Przeciwnie, stosuję się do definicyi pana dobrodzieja.
— Niechże i tak będzie. Pan Witold...
— Przepraszam, mieliśmy mówić o samotności.
— Właśnie do tego dążę. Gdyby pan Witold nie był w tej chwili na polowaniu, to tu nie byłoby samotności.
— Przecież pan tu się znajduje, a lada chwila może nadejść i mama, samotność więc ucieknie, nie czekając przybycia pana Witolda i możności przeniesienia się do lasu.
— Do lasu? Ach tak, wnoszę z tych słów, że pani polowania nie lubi, zupełnie tak samo jak ja.
— Zupełnie nie tak samo jak pan, ponieważ bardzo lubię polowanie.
— Przecież pani nie zajmuje się myślistwem.
— Czy mamy lubić to tylko, czem zajmujemy się sami? Jeżeli ta zabawa robi przyjemność innym, już przez to samo może być i dla nas sympatyczną.
— Śliczne pojęcie wzniosłego przykazania o miłości bliźniego! — ale pani dobrodziejko, teorya zwykle inaczej wygląda aniżeli praktyka. Czasem szanowanie cudzych przyjemności psuje zazdrość.
— Zazdrość?
— A tak, to jest znów taka...
— Rzecz?
— Jeszcze gorzej niż rzecz — jest to wada, wrodzona poniekąd płci pięknej.
— Zaczyna pan dobrodziej być komplimencistą — a ja nie przepadam za tem.
— Więc cofam co powiedziałem i wracajmy do samotności.
— Jak pan chce, ale rozmowa na ten temat, jak dotychczas niczego mnie nie nauczyła. Zmieńmy więc lepiej przedmiot. Racz pan przytem uwzględnić moją ciekawość kobiecą, i powiedz co o znajomych; my słabe istoty wolimy to, aniżeli wszelkie dysputy o przedmiotach abstrakcyjnych. Powiedz mi pan co o Maciejowie, wszak, jeżeli się nie mylę, wczoraj odwiedzałeś pan dobrodziej pana Mikołaja.
— Tak, byłem tam istotnie.
— I jakże się ma biedny chory?
— Jednakowo, jednakowo, łaskawa pani, wprawdzie doktorzy utrzymują, że jest znacznie lepiej, ale ja tego polepszenia nie widzę.
— Nie mówi jeszcze?
— Właśnie że nie mówi i to jest największe zmartwienie.
— Biedny pan Mikołaj! biedny syn jego i córka, takie nieszczęście na nich spadło! Kilka razy prosiłam już ojczulka, żeby się wybrał ze mną do Maciejowa, tak bardzo pragnęłabym odwiedzić pana Mikołaja — lecz ojczulek obiecuje tylko... i na tem koniec.
— Dotrzyma obietnicy, nie dziś, to jutro, ale przecież dotrzyma. Co pani na kilku dniach zależy?
— Ach! także pytanie! chorego chcę odwiedzić. Powiedz-że mi pan coś więcej o Maciejowie. Co porabia pani Lucyna? Musiała biedaczka dużo przecierpieć.
— Swoją drogą ubrana zawsze jak laleczka.
— Przecież minęły czasy, w których ludzie wyrażali swój smutek, rozdzierając na sobie szaty i przykrywając się worem...
— No, ja też nie mówię o smutku — powiadam tylko, że pani Lucyna tak wygląda, jakby ją kto z pudełeczka wyjął.
— Nie mogę z panem dojść do ładu.
— Proszę pani, pan Witold...
— Jest w tej chwili na polowaniu i przypuszczam, że stan jego zdrowia jest kwitnący, jak zwykle...
— Tak... ale przyjdzie czas, że się to kwitnięcie skończy, zacznie mizernieć i chudnąć.
— Fe! dla czego mu pan taką przyszłość przepowiada — niech kwitnie w jak najdłuższe lata...
— No — a jeżeli się zakocha bez wzajemności? Poeci powiadają, że w takim fatalnym wypadku łatwo zeschnąć jak wiórek, jak skoszony kwiatek...
— A któż mu broni zakochać się z wzajemnością?
— Otóż w tem sęk... Właśnie widzi pani, pan Witold, chociaż sam mi tego nie powiedział, ale domyślam się, że...
— Nie każdy domysł bywa trafny...
— Moje prawie zawsze.
— Czy pan dobrodziej nie ufa sobie zanadto?
— Przeciwnie, najczęściej sobie niedowierzam — ale w tym razie tak łatwo być domyślnym, że nawet mój maleńki dar odgadywania może dawać najpewniejsze rezultaty. Pan Witold...
— A cóż robi pan Karol? nic mi pan o nim nie mówił.
— Pan Karol gospodaruje.
— Tak? a więc zapewne dla tego od dwóch tygodni nie był u nas. Ciekawa jestem bardzo, jak się z tej roli wywiązuje?
— A no, każdy jak umie tak pana Boga chwali, zresztą cóż to za sztuka gospodarować teraz, na późnej jesieni. Dopóki mrozów niema orze się trochę, oto i całe gospodarstwo... trochę roboty w folwarku... nic więcej.
— No — ale idzie mu to składnie?
— Rzetelnie mówiąc, to Panie odpuść — ale ambitny jest. Naprzód się o wszystko wypyta, choćby mnie, a jak jest między ludźmi, to tak dysponuje, jakby przez całe życie gospodarstwem się trudnił. Nie wiem na jak długo wystarczą mu dzisiejsze dobre chęci, ale nie sądzę żeby z niego był gospodarz; co innego Witold...
— Ach pan Witold! o nim nie mamy co mówić, przecież to patentowany agronom... Mnie idzie o pana Karola, czy mu się to zajęcie nie przykrzy, czy znajduje w nim upodobanie?
— A skądże-ż ja mogę o tem wiedzieć?
— Mógł coś mówić — wszak widujecie się panowie dość często.
— Prawie co dzień — ale nie mówił nic. Witold...
— A propos, dla czego pan nie zawiezie pana Witolda do Maciejowa?
— A na cóż?
— Niechby się zapoznał. Taki poczciwy, sympatyczny dom — a przytem nie zaprzeczysz pan chyba, że pani Lucyna może się podobać. Według mego zdania jest to najpiękniejsza kobieta w naszej okolicy...
Symplicyusz zerwał się z krzesła.
— A! panno Michalino! — zawołał — dalibóg nie wytrzymam! Powiem wprost co myślę i zapytam czem zasłużyłem na to, że mnie pani torturujesz bez miłosierdzia.
— Jak? czem? w jaki sposób ja pana torturuję?...
— A proszę pani, czy pani wie, że ja Witolda kocham jak własnego syna.
— Mówił pan o tem nieraz, ale cóż stąd?
— No jakże... ja zaczynam o Witoldzie, pani o panu Karolu; ja mówię że Witold dobry gospodarz, pani się pyta czy pan Karol lubi gospodarstwo; ja chciałbym przed panią serce swoje otworzyć — a pani mówi — zawieź go do Maciejowa, bo pani Lucyna jest najpiękniejsza kobieta w całej Europie!.. Jak Pana Boga kocham, to zwaryować można!
Panna Michalina serdecznie śmiać się zaczęła. Symplicyusz dalej perorował.
— Mądrze, rozumnie zrobiłem, żem się nie ożenił, że zostałem starym kawalerem, bo przekonywam się, że z kobietami ani w prawo, ani w lewo nie można... Ja przeprowadzałem sprawy o kontrowersa, stuletnie, zagmatwane, tak, że ludzkie wyobrażenie przechodzi; ja regulowałem hypoteki takie, że niech Bóg broni! Ja, proszę pani, z chłopami o służebności układy przyprowadzałem do skutku; prezydowałem w sądach polubownych, miewałem na swojej głowie opieki i interesa nieletnich i wszystko przeprowadziłem porządnie, jak się należy, z zadowoleniem stron, które we mnie zaufanie swoje pokładały; a tu oto zdaje się taka prosta rzecz, a nietylko że zupełnie nie wiem, jak sprawa stoi — ale w dodatku pani śmieje się ze mnie i dokucza mi. Słowo uczciwości daję, że nie zasłużyłem na to, ja, Symplicyusz Jajko, ja, przyjaciel pani ojca, ja, który panią pamiętam taką małą Michasią, jak... jak... nie mam na co pokazać... ot, jak ta moja fajka!
— Szanowny panie Symplicyuszu, niech mi pan wybaczy, że ja się śmieję, ale naprawdę nie mogę zmiarkować, czy pan naprawdę mówi, czy na żarty. Tak mnie pan przyzwyczaił do swego pogodnego zawsze humoru...
— Tym razem mówię całkiem na seryo, a humor, ma się rozumieć, mam zły, bo mnie serce boli, że się pani zemnie naśmiewa.
— W takim razie mówmy na seryo. Patrz pan, już się nie śmieję, jestem tak uroczysta i poważna, jak posąg...
— O tak, istotnie jak posąg o motylich skrzydłach. Znam ja takie posągi z kwiatów, mgły porannej i grymasów!
— Teraz pan dobrodziej mi ubliża. Wprawdzie z tytułu dawnego podobieństwa do fajki, muszę panu wiele wybaczyć, ale proszę pamiętać, że nawet moja dobroć ma granice; ale pan zapewne i w moją dobroć nie wierzy?...
— Ależ wierzę, panno Michalino, wierzę i dlatego właśnie wszcząłem dzisiejszą rozmowę, która mi się tak fatalnie nie wiedzie.
— Niechże się raz dowiem, jaki jest ostateczny cel owej rozmowy...
— Otóż... jakby to powiedzieć... chciałbym zbadać serce pani, panno Michalino...
— Proszę! I do jakiejże sprawy potrzebne panu jest to badanie?
— Do ważnej, do bardzo ważnej... Całe nasze życie składa się z samych spraw... otóż... czy mogę liczyć na pani szczerość?
— Cóż mam odpowiedzieć? Charakter mam dosyć otwarty, skrytości z zasady nie lubię... skoro więc pan koniecznie chce dowiedzieć się czegoś o mojem sercu, to powiem, że...
Turkot bryczki przerwał te słowa.
— Ojczulek przyjechał z polowania! — zawołała panna Michalina, biegnąc do okna.
— Masz tobie! — mruknął Jajko — dużom się tedy dowiedział!
— Przepraszam, panie Symplicyuszu, muszę uciekać, obowiązki wicegospodyni przedewszystkiem.
— A nasza rozmowa?
— Jak w tej chwili, jest niemożliwa — rzekła śmiejąc się i wybiegła z pokoju.
— Powinszuj nam, Symplicyuszu, — rzekł pan Józef, wchodząc do pokoju. — Powinszuj nam, a raczej panu Witoldowi, on jest albowiem tryumfatorem dzisiaj.
— Wielka sztuka lichego zająca zastrzelić!
— Żartujesz chyba. Najprzód nie sztuka jest strzelić — ale sztuka dobrze strzelić, o czem zapewne wiesz.
— Eh, to lada gajowy...
— Bardzo przepraszam, a bardzo cię przepraszam! Takich dwóch strzałów, jakimi pan Witold powalił dziś kozła, tom już dawno nie widział. To był majstersztyk w swoim rodzaju... Pan Witold zdobył sobie patent na pierwszego strzelca...
— Ano, skoro każesz, to winszuję, aczkolwiek szczerze powiedziawszy, niema czego.
— Niema czego?
— Ma się rozumieć. Od czasu jak przyjechał, ciągle tylko polowaniem zajęty...
— Czyż mu się nie należy trochę rozrywki?!
— Ja tam nie wiem, ale przecie świat na rozrywkach nie stoi, trzeba...
— W złym humorze dziś pan Symplicyusz — wtrącił Witold.
— A ma się wiedzieć, że nie mogę być w dobrym i weselić się też nie mam czego. Wy pukacie sobie do zajęcy i lisów, a mnie za was obydwóch w głowie puka. Myślę, rozmyślam, przemyślam — i chciałbym raz już z panem Witoldem ład jakiś zrobić. Strzelanie chleba nie da.
— Dajże pokój z temi kazaniami, mój Symplicyuszu kochany — rzekł pan Józef — widzę, że siedząc nad starymi papierami i aktami, zaczynasz tetryczeć. Żebyś się trochę rozerwał, zabierzemy cię do Maciejowa.
— Byłem tam niedawno.
— Nic nie szkodzi. Wybieramy się wszyscy, z Michalinką i z panem Witoldem.
— Nie mam chęci...
— Musisz, mój dobrodzieju, nie wywiniesz się. Umówiliśmy się, że będzie partyjka wista.
— Jakże-ż, przecie pan Mikołaj chory...
— Będziemy grali w jego pokoju, może właśnie patrząc na nas, ożywi się... Właśnie, gdyśmy z polowania wracali, spotkaliśmy doktora i umówiliśmy się naprędce o ten wist.
— A jakiż komplet? — zapytał nawpół udobruchany Symplicyusz.
— Jaknajlepszy. Ty, panie Symplicyuszu, Sapiejewski, ja, no — i ma się rozumieć, poszlemy zaraz po proboszcza. Sapiejewski powiada, że tak ludzie chorują teraz na potęgę, że on już od dwóch tygodni kart w ręku nie trzymał. Powiada, że chętnie urządziłby partyjkę u siebie, ale mu nigdy nie dadzą dokończyć. I ma racyę, jak cię kocham, ma racyę; bo, proszę cię, wyobraź sobie, naprzykład karta idzie znakomicie, gra w najwyższym stopniu ciekawa, a tu zaraz brzęk, brzęk, dzwonią. Gwałt, krzyk, Mośkowa zachorowała — trzeba rzucać karty i lecieć... albo ze wsi kto przysłał...
— Ano, racya.
— Więc powiada Sapiejewski, że u siebie, pomimo najlepszej chęci, nie może partyjki urządzić, bo juści wist z apopleksyą albo z krwotokiem jest wcale nieciekawy... więc też biedne doktorzysko ucieka na wieś. Dziś będzie w Maciejowie, przyrzekłem stawić się w imieniu własnem i w twojem imieniu, Symplicyuszu. Spodziewam się, że mi zawodu nie zrobisz.
— Ha, kiedy przyrzekłeś, cóż mam czynić, chociaż, prawdę rzekłszy, wolałbym...
— Ale co tam! Po obiedzie zaraz zabierzemy się i jedziemy. Ostatecznie przecież i panu Mikołajowi należy się wizyta. Od czasu tego nieszczęśliwego wypadku, nie byliśmy tam całym domem — a dzisiejszy stan zdrowia pana Mikołaja, jak mi sam Sapiejewski mówił, nie stoi temu na przeszkodzie... Słowem, bez żadnego ale, wybierz-że się i punktualnie o czwartej po południu ruszamy.
— Dokąd-że to, ojczulku? — spytała wchodząc panna Michalina.
— Do Maciejowa, moja panno.
— Wszyscy?
— A naturalnie, że wszyscy, i ty, Michalinko, z nami...
— To dobrze, to doskonale! Oddawna należało to zrobić.
Panu Symplicyuszowi nie bardzo się ten wyjazd podobał. Krzyżował on mu różne, pracowicie ułożone plany, lecz cóż było robić. Musiał ustąpić.
Po obiedzie zajechał powóz i bryczka i całe towarzystwo w drogę ruszyło.
Panna Michalina była niezmiernie ożywiona. Mówiła dużo, śmiała się, a na bladą jej twarzyczkę wystąpiły żywe rumieńce.
Przybywszy na miejsce zastali już doktora, który z pewną niecierpliwością spoglądał na stolik do kart.
Nadjechał też niedługo i proboszcz — i rozpoczęła się batalia przy zielonym stoliku, batalia niekrwawa, ale pochłaniająca całą uwagę walczących.
O Bożym świecie zapomnieli.
Pan Mikołaj, leżąc na łóżku, przypatrywał się grze. Znać było, że interesuje go ona, bo oczu od stolika nie odrywał.
Młodsze towarzystwo zebrało się w salonie. Pana Witolda Karol przyjmował z wyszukaną grzecznością, lecz dość chłodno, pani Lucyna zaś przypatrywała mu się z wielką ciekawością i zajęciem.
Powierzchowność miał on ujmującą i sympatyczną, mówił dużo, a wyrażał się z wielką łatwością i prostotą. Można było odrazu poznać w nim człowieka, który dużo widział, dużo się uczył i czytał wiele.
Pani Lucyna rozmawiała z nim nieustannie, brat jej zaś bawił pannę Michalinę. Toczyła się rozmowa żywa, w której panna Weronika także potrosze udział brała i czas ubiegał bardzo szybko.
Witold usiadł później do fortepianu i odegrawszy z wielką biegłością i zrozumieniem jeden z utworów Szopena, jeszcze wyżej stanął w oczach pani Lucyny. Zapraszała go, żeby przyjeżdżał częściej, projektowała, że grywać będą na cztery ręce, co przy długich, zimowych wieczorach na wsi ma swój powab.
Podczas gdy Witold grał, panna Michalina zapytała Karola:
— Wytłómacz się pan z łaski swojej, dlaczego tak dawno nie raczyłeś nas odwiedzić; przecież panu Mikołajowi jest już o tyle lepiej, że możesz się pan choćby na chwilę oddalić... Powiesz pan, że gospodarstwo...
— O nie!
— Słyszałam, że się z pana zrobił zawzięty gospodarz, — rzekła z uśmiechem — ale ponieważ i ja jestem także gospodyni, chociaż nie taka zawzięta, więc wiem dobrze, że o tej porze roku gospodarze miewają niekiedy wolne chwile...
— Ja wcale nie jestem gospodarz...
— Zbyteczna skromność. Sądzisz pan, że nie wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi?
— Co pani może o tem wiedzieć?
— Wszystko, wszystko... Miewam z Maciejowa częste relacye...
— Więc pani niekiedy myśli o Maciejowie?
— Dlaczegóżbym myśleć nie miała? Co się zaś tyczy wiadomości, jakie o nim, to jest o Maciejowie miewam, to przypuszczam, że są one wiarogodne, gdyż pochodzą z bardzo poważnego źródła.
— Ciekawym bardzo...
— Chcesz pan poznać to źródło?
— Wolałbym raczej dowiedzieć się o treści owych wiarogodnych informacyi, możebym znalazł co do sprostowania.
— Zatem prostuj pan. Ostatnie wiadomości moje brzmiały w ten sposób: pan Mikołaj przychodzi do zdrowia bardzo szybko... i jest nadzieja, że za jakiś czas ujrzymy go, jak dawniej, wesołym i uśmiechniętym. Powróci do czynnego życia i puści w ruch swoje ulubione zegary, które zaniedbać musiał podczas choroby... Czy nieprawdziwa wiadomość? Czy moje informacye są błędne?
— Doskonałe!
— Widzisz pan... przejdźmy teraz do dalszych. Jako kobieta, jestem trochę ciekawa i lubię wiedzieć o wszystkiem, co się dzieje w okolicy. Przytem racz pan zwrócić uwagę na to, że mieszkamy na wsi, odcięci od świata i od ludzi... gazety przychodzą zaledwie dwa razy na tydzień i to nie zawsze... Musimy więc wytworzyć sobie własną gazetkę mówioną, w której naturalnie pierwsze miejsce zajmują korespondencye z sąsiedztwa... Otóż w ostatniej relacyi z Maciejowa są jeszcze takie szczegóły: Pani Lucyna jest, jak zawsze, zachwycająca i słusznie używa opinii najpiękniejszej kobiety w okolicy.
— O przepraszam, to wymaga sprostowania...
— W rzeczach gustu zostawmy korespondentowi zupełną swobodę, tembardziej, że, jak uważam, w poglądach swoich nie jest odosobniony...
— Jakto?
— Spojrzyj pan w stronę fortepianu — rzekła z uśmiechem — zdaje mi się, że dostrzeżesz tam kogoś, który przekonanie korespondenta podziela.
— Pan Witold?
— Widzisz pan przecie...
— Zdaje się pani tylko, zresztą to niepodobieństwo...
— A to dlaczego?
— Niech mi pani pozwoli nie odpowiedzieć na to pytanie.
— Skoro życzysz pan sobie — niechże będzie i tak, ale wracamy do dalszego ciągu naszych informacyi. Powinny one być dla pana bardzo zajmujące, gdyż dotyczą jego własnej osoby...
— Tem łatwiej będzie mi je sprostować.
— Wątpię, wiadomości bowiem, jak powiedziałam, są pewne i pochodzą z doskonałego źródła...
— Słucham...
— Otóż pan Karol stał się bardzo wojowniczym.
— Co pani mówi?
— Tak, wojowniczym, albowiem stacza walki sam ze sobą...
— Ja?
— Nie inaczej. Walki z usposobieniem swojem, upodobaniami...
— Może i z przekonaniami?
— Nie. Z temi pan Karol jest w zgodzie...
— Jak to mam rozumieć?
— Nie wojuje on z przekonaniami o obowiązku. Przeciwnie, o ile mi się zdaje, zawarł z niemi przymierze zaczepno-odporne... Czy zaprzeczy pan temu?
— Jestem pełen uwielbienia dla korespondenta pani, który mnie tak dobrze zrozumiał.
— Uwielbienie to należałoby zwrócić pod właściwym adresem. Korespondent mój notował tylko fakta, oświetlenie ich zaś i zrozumienie, to już nie jego zasługa.
— Panno Michalino...
— Za pozwoleniem. Widzę, że masz pan ochotę podziękowania mi... Niema za co. Cóż to za zasługa, że mam lepszy wzrok niż inni i że niekiedy widzę dobrze... Ale musimy wrócić do początku. Przekonałam pana i dowiodłam, że miałam w pamięci Maciejów i jego mieszkańców — teraz masz się pan wytłomaczyć, dlaczego zapomniałeś o Czarnej...
— Proszę pani...
— Doprawdy, trudno będzie usprawiedliwić się panu, dlatego gotowa jestem przerwać inkwizycyę i... przebaczyć, jeżeli złożysz pan solenną obietnicę poprawy...
— O tak! gotów jestem to uczynić, ale chciałbym się wytłómaczyć z samego przewinienia... Wypadek ojca... a potem różne konsekwencye, które wyniknęły stąd...
— Gospodarstwo...
— I gospodarstwo nawet... Z początku szczególniej było mi bardzo trudno występować w tej roli — byłem onieśmielony, nie wiedziałem jak...
— Nie święci garnki lepią, panie Karolu, trzeba tylko trochę przyzwyczajenia, a przedewszystkiem zamiłowania, o resztę łatwiej.
Pan Karol westchnął.
— I z innego powodu jeszcze nie narzucałem się państwu — rzekł.
— Ciekawam?
— Macie państwo gościa.
— Także powód! Przecież gość nie wkłada na nas obowiązku zrywania stosunków z sąsiedztwem.
— Sądziłem...
— Źle pan sądził...
Panowie starsi skończyli partyjkę i całe towarzystwo zeszło się przy stole. Doktór nieustannie docinał panu Symplicyuszowi, który był przez cały czas mrukliwy i bez humoru. Nie bronił się też wcale przeciw żarcikom doktora i wymówkom, że nieuważnie grał, źle wychodził, fatalnie kombinował i psuł najpiękniejsze gry.
Było już późno, gdy goście rozjeżdżać się zaczęli. Najpierw odjechał proboszcz, za nim zaraz doktór — a nareszcie goście z Czarnej. Pani Lucyna pożegnała Witolda czarującym uśmiechem, panna Weronika zaś trzykrotnie przypomniała, żeby o Maciejowie pamiętał i częstym gościem bywał.
Pan Symplicyusz z Witoldem na bryczkę wsiadł, umyślnie, ażeby go na rozmowę wyciągnąć.
Zapalił krótką fajeczkę, nieodstępną towarzyszkę podróży swoich i, gdy już za bramę wyjechali, rzekł:
— Tak ciągle polujesz, kochany Witoldzie, że niema sposobu porozumieć się z tobą, o interesach pogawędzić. Ledwie świt, już cię pan Józef ciągnie do lasu, albo na pole z chartami...
— Dzielny myśliwy. Doprawdy, przyjemność z takim polować!
— Ano, prawda to jest, a gdyby polowanie było jedynym celem życia.
— Nie jest jedynym, ale przecie dlaczego czasem nie zabawić się; wszakże chyba przeciwko tego rodzaju rozrywce nie możesz pan mieć poważnych zarzutów.
— Ależ człowieku, Boga się bój! Tobie już pora na co innego polować.
— Naprzykład?!
— Ano, majątku mieliśmy szukać — nie szukamy; o żonę mieliśmy się starać — nie staramy się...
— Mamy jeszcze czas — rzekł Witold, śmiejąc się.
— Nie bardzo. Mogą ją nam porwać — taką piękną, bo juści przyznasz, że piękna...
— Rzeczywiście, można się od pierwszego wejrzenia zakochać.
— Ano, to ślicznie. Wyobrażam sobie tedy, że już musisz być zakochany po same uszy.
— Tak źle jeszcze nie jest, ale nie taję, że mi się bardzo podobała.
— No widzisz, ciężar mi z serca spada, bo jeżeli ci mam prawdę powiedzieć, to jest moje marzenie...
— Co?
— Ano marzenie. Nie wiesz, co to jest marzenie!? Przyznam ci się nawet, że już dziś usiłowałem ją zbadać, ale mi przeszkodzono. Z ojcem także pomówię i niech was Bóg błogosławi — bo tu zwłóczyć niema co, partya dobra, będziesz miał żonę, jakiej ci cały świat pozazdrości. Tylko za zającami nie latać, lecz asystować, konkurować...
— Ależ panie Symplicyuszu...
— Żadnego ale znać nie chcę. Gdzie, proszę cię, będziesz czego szukał, gdzie? A tu oto znajdujesz odrazu wszystko. Ona ładna jak obrazek, dom poczciwy, godny... co się nazywa stare gniazdo — a pod względem substancyi, wierz mi, że będzie niezły kusz... jedynaczka, a majątek, jak szkło.
— Jakże jedynaczka, kiedy ma brata.
— Gdzie, kiedy znów? skąd? Jak żyję, o żadnym bracie nie słyszałem!
— A pan Karol?
Symplicyusz o mało z bryczki nie spadł.
— Pan Karol! pan Karol! — zawołał.
— Zdaje mi się, że tak mu na imię.
— Więc ty o pani Lucynie mówisz, więc to ta laleczka zajechała jegomości w głowę... a to znowuż co innego. W takim razie winszuję gustu, ale nie zazdroszczę!
— Dopiero co namawiałeś mnie pan.
— Ja ciebie, ja? A żeby mi wpierw język usechł. Ja o Michalince mówiłem.
— Cóż pan może mieć przeciwko pani Lucynie? — rzekł, śmiejąc się młody człowiek. — Mogę powtórzyć własne pańskie słowa, chociaż dotyczyły innej osoby. Dom porządny, stare gniazdo, a substancya, jak pan nazywasz, także nie do pogardzenia. Nieprawdaż?
— No tak, tak bezwątpienia, ale gdzie jej się równać z Michalinką! Tamta pani, to nie dla ciebie żona, panie Witoldzie.
— Przecież ja się teraz żenić nie myślę.
— Nie myślisz? hm, zapewne; ale gdybyś myślał, gdyby kiedy przyszła ci taka intencya, gdybyś miał między temi dwiema zrobić wybór, to, powiedz szczerze, bez obłudy, którejbyś oddał pierwszeństwo?
— Czy ja wiem? Nie zastanawiałem się nad tą kwestyą.
— Ale przypuściwszy...
— To wybrałbym panią Lucynę.
— Świat się kończy! Na honor, świat się kończy! I ci ludzie wmawiają we mnie, że dziś jest jakaś młodzież. Przez Boga, czy wy oczów nie macie, czy nie potraficie odróżnić kobiety od lalki?! Byle ładny buziak, ładna figurka...
— Szczerość za szczerość. Przyznaj się pan szczerze, panie Symplicyuszu dobrodzieju, czy lat temu trzydzieści przechodziłeś obojętnie koło ładnych buziaków, lub pięknych, szafirowych oczu? Tylko szczerze proszę powiedzieć, z ręką na sercu, pod słowem.
— Ale oto, zachciałeś! Naprzód co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, a powtóre tak to już odległe dzieje, że i pamięcią sięgnąć trudno...
— Unika pan dobrodziej szczerej odpowiedzi.
— Bo co tam dawne popioły poruszać... a zresztą nie przechodziłem obojętnie, przyznaję, ale też za naszych czasów były kobiety, o jakich wy dziś wyobrażenia mieć nie możecie.
— Same anioły zapewne?
— Jakbyś wiedział. Nie widzieliście i nie zobaczycie i nie macie pojęcia o kobietach z tamtych czasów — ale to inna kwestya, mówmy o rzeczy. Nie wątpisz, panie Witoldzie, że jestem ci życzliwy i mam dla ciebie niekłamaną sympatyę...
— Cenię ją też wysoko.
— Chciałbym, żeby tak było, wtedy usłuchałbyś życzliwej rady i zastosował się do tych wskazówek, których ci szczerem sercem udzielić pragnę.
— O cóż idzie?
— Niby nie wiesz, mój młody przyjacielu, idzie o bardzo prostą rzecz. Musimy się tu jakoś zainstalować, fortunę kupić, no — i ożenić się. Ja mam wszystko uplanowane, upatrzone, prawie że gotowe, trzeba tylko nieco dobrej woli z twej strony.
— Bardzo dobrze. Zatem instalujmy się, kupujmy fortunę i żeńmy się, ale po starszemu, pan dobrodziej pierwej.
— Źle masz w głowie, czy co?... Także koncept!
— Dlaczegóżby nie?
Pan Symplicyusz niechętnie ręką machnął i umilkł. Był rozgniewany na Witolda. Przyjechawszy do domu, do pokoju swego na facyatkę poszedł i do późnej nocy czuwał.
W Maciejowie po odjeździe gości szła bardzo ożywiona rozmowa. Witold zrobił wrażenie.
Przedewszystkiem zachwycona nim była panna Weronika. Nie mogła znaleźć dość słów na pochwałę jego powierzchowności, ułożenia i miłego obejścia.
— Wierz mi, droga Lucynko, — mówiła — że tak sympatycznego człowieka nie widziałam już dawno... Dość raz spojrzeć na niego, żeby go wśród tysiąca odróżnić. Cóż to za wzrost, jaki wyraz twarzy, a oczy! Lucynko kochana, te oczy... te oczy!
Pani Lucyna rozśmiała się.
— Widzę, moja droga, że niebezpieczeństwo ci zagraża — rzekła.
— Mnie? Boże kochany! jakież... przecież mogę mieć swoje zdanie — nie jestem niewidoma, patrzę i albo mi się kto podoba, albo nie podoba...
— Ale pan Witold, jak widzę, szczególnie ci przypadł do gustu...
— Nie zaprzeczam. Przypomina on mi kogoś...
— Dawną miłość, Weronisiu...
— Nazwij to, jak ci się podoba, dość, że przypomina mi lepsze czasy życia...
— W tem właśnie niebezpieczeństwo.
— Dla mnie żadne. Ale zdaje mi się, że jest ktoś inny, komu ono zagraża.
— Komu?
— Pannie Michalinie... Doprawdy, byłaby z nich śliczna para.
Pan Karol niecierpliwie poruszył się na krześle.
— Sądzę, — rzekł — że panna Michalina nie podziela twoich zachwytów, Weronisiu, i jest dla niego dosyć obojętną.
— W myśl twoich życzeń, Karolu — wtrąciła pani Lucyna.
— Zapewne i w myśl twoich także. Rozmawiałaś z nim prawie przez cały wieczór i, o ile mi się zdaje, nie sprawiało ci to wielkiej przykrości, przeciwnie, sądziłbym, że zachwycałaś się jego towarzystwem.
— Widzisz, jakiś ty niewdzięczny brat! Czy nie domyślałeś się, że w mojem postępowaniu była właśnie taktyka szczerego i wiernego sprzymierzeńca... Ja to dla ciebie robiłam, Karolu...
— Dziękuję ci za dobre chęci i zamiar niesienia mi pomocy, ale są sprawy, w których najlepiej jest działać na własną rękę...
— Tak bardzo ufasz w swoje siły?
— Przynajmniej nie staram się o posiłki.
— To źle robisz, mój braciszku. Jeżeli pomoc jest szczera, nie należy nią gardzić, gdyż przydać się może... zwłaszcza gdy przeciwnik jest poważny.
— Zdaje mi się, Lucynko, że podzielasz zachwyty Weronisi.
— Bezwątpienia, mój bracie...
— W takim razie pozwólcie panie, że wam powiem dobranoc, bo jak zaczniecie unosić się obiedwie nad pięknym kawalerem, to zapał wasz może mnie porwać... a ja wcale nie życzę sobie być porwanym. Nie lubię nadzwyczajności i nie lubię zachwytów; co się zaś tyczy bohaterów, to wolę ich raczej podziwiać w książkach, aniżeli w życiu, dla tej prostej przyczyny, że w życiu niema ich wcale.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.