Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Młodsze towarzystwo zebrało się w salonie. Pana Witolda Karol przyjmował z wyszukaną grzecznością, lecz dość chłodno, pani Lucyna zaś przypatrywała mu się z wielką ciekawością i zajęciem.
Powierzchowność miał on ujmującą i sympatyczną, mówił dużo, a wyrażał się z wielką łatwością i prostotą. Można było odrazu poznać w nim człowieka, który dużo widział, dużo się uczył i czytał wiele.
Pani Lucyna rozmawiała z nim nieustannie, brat jej zaś bawił pannę Michalinę. Toczyła się rozmowa żywa, w której panna Weronika także potrosze udział brała i czas ubiegał bardzo szybko.
Witold usiadł później do fortepianu i odegrawszy z wielką biegłością i zrozumieniem jeden z utworów Szopena, jeszcze wyżej stanął w oczach pani Lucyny. Zapraszała go, żeby przyjeżdżał częściej, projektowała, że grywać będą na cztery ręce, co przy długich, zimowych wieczorach na wsi ma swój powab.
Podczas gdy Witold grał, panna Michalina zapytała Karola:
— Wytłómacz się pan z łaski swojej, dlaczego